Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przed wojną. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przed wojną. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Od Rity do Rafaela (Fabularnie sprzed wojny)

Przyszedł dzień, w którym miałam obchodzić urodziny. Ojciec miał mi dać specjalny prezent, choć moja matka była bardzo negatywnie do tego nastawiona. Dostałam coś, o czym zawsze marzyłam - możliwość nauki strzelania z łuku. Zawsze chciałam to robić, więc taki prezent wydawał się idealny. Pierwsza lekcja miała się odbyć za tydzień. Już nie mogłam się doczekać.
Gdy w końcu przyszła tak długo wyczekiwana chwila, niemal biegiem udałam się na plac za domem. Tam miał czekać na mnie mężczyzna, którego wynajął mój ojciec. Tak też było. Ten, który miał mnie uczyć, pokazał mi stosowne chwyty oraz wyjaśnił, jak mam wszystko robić. Uważnie go słuchałam, bo chciałam być najlepsza. W końcu mogłam wziąć do ręki łuk. Napięłam cięciwę i po chwili wypuściłam strzałę. Trafiłam w sam środek ustawionej w oddaleniu tarczy. Mężczyzna nie mógł wyjść z podziwu. Gdy i kolejne strzały trafiały niemalże w środek, odsuwał tarczę coraz dalej i dalej. Ciągle to samo. Praktycznie nie pudłowałam. Mężczyzna był pełen podziwu.
Później odbyło się jeszcze kilka lekcji. Mój nauczyciel stwierdził, że już nie potrzebuję jego nauk, bo moje umiejętności są zaskakująco dobre. Poradził mi, abym stale ćwiczyła i odszedł z mojego domu. Posłuchałam jego wskazówek i uczyniłam tak, jak mi przykazał. Niedługo byłam niemal niezrównana w sztuce łuczniczej. Byłam po prostu najlepsza.
***
Pewnego dnia, będąc już strasza, wymknęłam się z domu. Z przewieszonym przez ramię łukiem oraz kołczanem udałam się na wędrówkę. Zbliżał się wieczór, więc była to idealna pora na taką niesamowitą eskapadę.
Ruszyłam w kierunku lasu. Tam miałam najlepsze warunki do ćwiczeń. Wspięłam się na jakieś drzewo i obserwowałam okolicę. Wydawało się, że jest spokojnie, więc ześlizgnęłam się z drzewa i ruszyłam w dalszą drogę.
W końcu dotarłam do polany w środku lasu. Rozejrzałam się za elementami otoczenia, które mogłyby idealnie nadawać się do ćwiczenia celności. Po chwili zaczęłam strzelać. Oczywiście, nie pudłowałam, żadna ze strzał nie chybiła celu. Dumna z siebie podeszłam do pieńków i wyjęłam to, co w nich utkwiło.
Nagle usłyszałam jakiś hałas w gęstwinie. Moja czujność wzmogła się. Napięłam cięciwę, ułożyłam dobrze strzałę i ruszyłam za źródłem hałasu. Nagle moim oczom ukazał się młody chłopak. Miał ciemnobrązowe włosy. Podeszłam bliżej, ciągle mając napięty łuk.
- Co tu robisz? - zapytałam, zachowując należytą ostrożność.
- Nie strzelaj, proszę. Nic ci nie zrobię - powiedział spokojnie i zrobił niepewny krok w moim kierunku.
- Nie zbliżaj się, bo strzelę - rzekłam ostro i wycelowałam w niego.
- Proszę, nie strzelaj. Nie skrzywdzę cię - wycofał się, lekko wystraszony.
- Dobrze, wybacz - opuściłam łuk i schowałam strzałę.
- Wybacz. Lubię się wymykać wieczorami - odparł przepraszająco i stanął przede mną.
- Ja także - odparłam, nadal będąc sceptycznie do niego nastawiona.
- Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Rafael - powiedział chłopak i podał mi dłoń.
- Rita - odparłam i uścisnęłam jego dłoń.
Tak zaczęła się nasza znajomość. Na polanie spędziliśmy trochę czasu, wymieniając się doświadczeniami. Później każde z nas udało się w swoją stronę.
Spotykaliśmy się potem dość regularnie. Zawsze w tym samym miejscu, mniej więcej o tej samej porze. Nie tylko ćwiczyliśmy, ale też dużo rozmawialiśmy. Opowiedział mi dużo o sobie, na co ja odwdzięczyłam mu się tym samym. Dowiedziałam się o projekcie rządowym D. A. R. K. N. E. S. S. Współczułam mu trochę, ale co mogłam zrobić?
Później wybuchła wojna i straciłam kontakt z Rafaelem. Ja trafiłam do wojska, rozwijając swoją karierę. Co się stało z nim? Nie wiedziałam. Nie miałam nawet pojęcia, czy przeżył to wszystko. Źle się z tym czułam. Był mi bliski, bardzo... Próbowałam go odszukać, ale moje próby spełzły na niczym. Straciłam już nadzieję, że go odnajdę.
***
Siedziałam w swojej samotni w obozie. Niegdyś byłam towarzyska, przynajmniej względnie, jednak od czasu, kiedy stałam się tym czymś, stronię od innych - ludzi, mutantów czy kogokolwiek. Wiem, że moje umiejętności są zbyt potężne, a nie chcę nikomu zrobić krzywdy. Chyba, że się o to prosi. Wtedy już nie mogę się powstrzymać.
Siedziałam tak na łóżku i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Sięgnęłam po jakąś książkę, jednak ta zaczęła mnie nudzić po kilkunastu minutach. Odłożyłam ją na szafkę obok i leżałam tak jeszcze przez jakiś czas, wpatrując się w sufit. Po pewnym czasie poczułam to znajome, ssące uczucie. Westchnąłam i przetarłam dłońmi twarz. Czułam pragnienie. Nie wody. Krwi.
Wstałam z łóżka i poszłam do jedynego pomieszczenia, w którym mogłam znaleźć moje zapasy. Rozejrzałam się przed drzwiami i weszłam bezszelestnie do środka. Wyjęłam z lodówki jedną z butelek i otwarłam ją. Moje zmysły wyostrzyły się od razu. Czułam ten nęcący zapach. Czułam, że muszę to zrobić.
Na początku zrobiłam mały łyk, by tylko posmakować. Krew smakowała tak dobrze... Była taka słodka... I chłodna... Niemal boski napój. Po chwili opróżniłam już niemal całą butelkę. Usłyszałam jednak, jak ktoś wchodzi do pomieszczenia. Odwróciłam się i otarłam usta wierzchem dłoni. Czy to był? Nie, to niemożliwe...
- Rita... To ty? - zapytał mężczyzna, równie zszokowany, co ja.
- Rafael? - zdołałam tylko wydusić z siebie. To naprawdę był on! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
Chwilowa radość w jego oczach ustąpiła miejsca strachowi. Zobaczył...
- Co ty robisz? - zapytał poważnie, zachowując stosowny odstęp. Nie dziwię mu się, w końcu byłam tym czymś...
- Rafael, ja... - powiedziałam cicho, odwracając wzrok na bok, żeby nie musiał patrzeć na moje jarzące się czerwienią oczy. - Jestem wampirem - dodałam po chwili milczenia, spoglądając na niego w nadziei, że nie rzuci się na mnie z bronią i nie zabije mnie.
Rafael? :3

wtorek, 4 grudnia 2018

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)


„Gdybym wiedział, że tak to się wszystko potoczy, to bym tam został… i zginął z moją rodziną.”

06.06.2019.
          - I co teraz zrobisz? – Spytał mnie mój ojciec Thomas, gdy jedliśmy całą rodziną obiad w domu. Całą rodziną mam na myśli mnie, mojego ojca i moją mamę Emily. – Twoje wyniki są doprawdy do pozazdroszczenia, a wiem, że jeżeliby istniałoby coś większego niż 1 z matur, to i tak byś to dostał, wiesz dlaczego?
          Pokręciłem głową , a wzrok miałem cały czas wbity w talerz z przepyszną, parującą zupę. Byłem bardzo głodny i już nie mogłem się doczekać skosztowania zupy, przygotowanej przez moich rodziców. Mama przygotowała bazę, a ojciec zawsze dobierał składniki tak, że za każdym razem była wybitna.
          - Bo jesteś moim synem, mamy to we krwi. – Położył mi rękę na ramieniu. – Nam pisane jest dokonywanie rzeczy wielkich. A poza tym – Urwał na chwilę. – Nigdy nie spotkałem bardziej zdeterminowanej kobity niż twoja mama. Wyczytałem ostatnio, że takie rzeczy przechodzą z matki na synów, więc jest się czego bać.
          Mama jedynie zachichotała z przeciwnej strony stołu. Ułożenie osób przy stole nigdy się nie zmieniało. Ojciec na szczycie, chyba że dziadek (czyli ojciec mojego ojca) był obecny, to zawsze ustępował mu miejsca. Ja po prawicy, a moja mama po lewej stronie od szczytu stołu.
          - Tak naprawdę myślałem o tym, żeby zrobić sobie rok przerwy i trochę pozwiedzać świat. – W końcu powiedziałem głośno to, co od dłuższego czasu nie dawało mi spać po nocach. Trochę bałem się tego, jak zareagują na to moi rodzice. Tata chciał, żebym jak najszybciej skończył studia i wniknął w świat polityki, gdyż wiązał ze mną spore oczekiwania i nadzieje.
          Na twarzy ojca pojawiło się lekkie zmieszanie, a uśmiech zniknął na dosłownie sekundę. Pojawił się jednak tak szybko, jak zniknął, a jego właściciel rozłożył ręce na boki.
          - To świetnie! – Przyznał. – Podróżowanie po świecie jest bardzo ważne, aby wyrobić sobie pogląd o innych narodowościach. Do tego trochę sobie od nas odpoczniesz. - Zaśmiał się krótko. – A gdzie najpierw pojedziesz?
- Najprawdopodobniej do Stanów. Przy okazji odwiedzę mojego starego przyjaciela Jonasa i obejrzę oferty amerykańskich uczelni.
- To świetnie, Synku! – Ucieszyła się matka. – Przy okazji możesz też odwiedzić babcie Tracy. Ostatnio widziała Cię ładnych parę lat temu i bardzo od tego czasu się za Tobą stęskniła.
- Przecież widzieliśmy się kilka tygodni temu na Skype’ie. – Uśmiechnąłem się, gdy o tym przypomniałem.
- To nigdy nie będzie to samo, - Wtrąciła mama. - a poza tym wiesz, że za każdym razem jak babcia odpala swój laptop, to musi sąsiadów wołać do pomocy.
          Wszyscy przy stole wybuchli śmiechem. Mój śmiech natomiast był najkrótszy, gdyż coś sobie przypomniałem.
          Prawdziwy powód mojego przyszłego wyjazdu był zdecydowanie innej natury.
          Miałem po prostu dość. Miałem dość nieudolności niemieckiego rządu i tego, co się dzieje w Niemczech z powodu napływu imigrantów. Za każdym razem, gdy nad tym rozmyślam, chodzę po pokoju i walę pięścią w ścianę. Od początku byłem przeciwko tej chęci niesienia pomocy, gdyż taki mix rasowo-kulturowy nigdy się dobrze dla świata nie kończył. Mało tego! Problem zachowania czystości niemieckiej krwi istniał nawet przed kryzysem migracyjnym. Po drugiej wojnie światowej Niemcy zostały zdewastowane przez bestialskie siły aliantów i podzielone. Przez to brakowało ludzi do pracy i odbudowy, więc masowo zaczęto sprowadzać Turków. Z początku nikt nie miał z tym problemu, dopóki oni nie zaczęli sprowadzać swoich rodzin i krewnych. Wtedy już zaczął się robić burdel, a teraz to już nie raz niemieccy wodzowie w grobach się poprzewracali.
          Sprawa nowych imigrantów była na tyle ciekawa, że oni nie chcieli pomocy. Wyrzucali do śmieci dawane im za darmo kanapki, niszczyli przejściowe obozy migracyjne. Oni jedynie chcieli ustanowić swój własny, jak oni to określili ‘khalifat’ w samym środku Europy. W mojej ojczyźnie. W moim Vaterlandzie…
          Okradali nasze sklepy, palili nasze auta, wjeżdżali ciężarówkami w tłumy ludzi i gwałcili nasze kobiety. Co ciekawe przez cały czas zastanawiałem się, czy to normalne w krajach, z których pochodzą. Na dodatek nieudolny niemiecki rząd im jeszcze pomagał. Był głuchy i ślepy na ich przewinienia, a wiele z nich miało podłoże religijne. Ba! Doszło nawet do takiego paradoksu, że ich religii nawet nie można było stawiać w złym świetle, ponieważ było to odbierane jako mowa nienawiści. A w tych czasach wolność słowa właśnie określa się mianem „mowa nienawiści”.
          Dlatego chciałem stąd wyjechać. Nie mogłem żyć w kraju,  w którym politycy nie stoją po stronie obywateli i nie zdają sobie sprawy, że mają ich krew na rękach.
          Nie przeraża mnie fakt, ilu już ludzi umarło z powodu ich zaniedbania. Przeraża mnie fakt, ilu jeszcze musi umrzeć…
          Moja ojczyzna już nie jest ojczyzną z moich snów. Stała się koszmarem, a wielu niemieckich obywateli nie może spać przez to po nocach.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Od Any (fabularnie sprzed wojny)

• wiosna, 2011r. •

To był dzień jak co dzień.
Chociaż nie. Normalny dzień w dzieciństwie spędzałam na nauce. W domu, z prywatnym nauczycielem. Pamiętam, że często się zmieniali. Ojciec mówił, że nie spełniali jego oczekiwań. Wtedy nie wiedziałam, co się z nimi działo i dlaczego każdy kolejny jeszcze bardziej bał się podjąć tej pracy. I dlaczego z każdą zmianą znalezienie nowego nauczyciela zajmowało ojciu więcej czasu. Teraz jednak, wyzbyta wszelkich złudzeń, nie miałam wątpliwości, że każdy z nich wraz z posadą, stracił również zdolność oddychania.
Ale to wszystko było przecież dla mojego dobra.
W każdym razie, ten dzień spędzałam z matką. Pierwszy raz od dłuższego czasu miałam cały dzień wolny, który mogłam poświęcić na co tylko chciałam. Akurat gdy do domu wrócił Liam, malowałam. Mama siedziała obok przyglądając mi się i nucąc pod nosem jakąś melodię. Kiedyś pytałam ją, skąd ją zna, ale w odpowiedzi zawsze tylko uśmiechała się tajemniczo i kręciła głową.
- Co to jest? - dobiegł nas nagle głos ojca, w którym doskonale słyszalna była irytacja. Obydwie z matką zamarłyśmy w oczekiwaniu, jakby to do nas skierowane były gniewne słowa.
Wyobraziłam sobie, jak Liam w ciszy, która zapadła, zdejmuje płaszcz i, nie patrząc ojcu w oczy, odwiesza go na wieszak, tradycyjnie ignorując wyciągniętą rękę służącego.
- Pies - odezwał się w końcu mój brat. Jedno słowo a brzmiało, jakby miało zadecydować o jego być, albo nie być. Bał się. Ale stanął przed ojcem, przed nieuchronną konfrontacją.
- Po co ci ten pies? - usłyszałam po chwili warknięcie ojca. Skuliłam się, mocno ściskając kredkę w małej rączce.
Odgłos ciała uderzającego o ciało, a zaraz po nim skowyt szczeniaka. Kredka w mojej dłoni pękła równo na pół. Rozluźniłam pięść, a kawałki przedmiotu spadły z cichym stuknięciem na stół i rozłożone na nim kartki. W oczach zapiekły mnie łzy.
- Jeśli się go odpowiednio wyszkoli... - w głosie Liama nie było słychać nawet nuty strachu, złości, czy jakiegokolwiek poruszenia. Zawsze go za to szanowałam.
- Gówno mnie obchodzi, co mógłby robić - przerwał mu ostry głos. - Teraz nie ma dla mnie z niego żadnego pożytku - przeciągająca się cisza, w której dwójka mężczyzn zapewne mierzyła się spojrzeniami. "Męska walka o dominację", tak mawiała czasami moja mama. - Zabierz go z moich oczu.
Cisza.
Siedząca naprzeciwko mnie mama wyciągnęła dłoń i szczupłymi, zgrabnymi palcami pianistki objęła moją rękę.
- To dla jego dobra - szepnęła.
Dla jego dobra. Dla mojego dobra. Dla dobra rodziny.
- To nie hańba, wyciągnąć do kogoś pomocną dłoń, gdy jej potrzebuje - odezwał się nagle cichym głosem Liam. - Szczególnie, jeśli taka pomoc może się okazać korzystna dla osoby, która tę dłoń podaje.
Kłamał. Musiał kłamać. Liam tak nie myśli, nie mógł tego powiedzieć...
- Nie zawsze bezpiecznie jest powiedzieć to, co się myśli. Czasami lepiej powiedzieć to, co twój rozmówca chce usłyszeć - kolejne słowa mamy. Patrzyła w stronę drzwi, jakby mogła zobaczyć, co jest po drugiej ich stronie. - Twój brat to rozumie.
- W takim razie co daje nam ten pies? - ton głosu ojca złagodniał nieco. Pozwolił dopuścić do siebie tłumaczenia. To dobrze.
- Obronę. Może nas ochraniać nie uprzedzając przed niebespieczeństwem, bo prawdą jest, że jego rasa nie szczeka. Ale możemy go nauczyć atakować intruzów - zasugerował Liam. Od początku rozmowy nie zmienił spokojnego tonu. - Możesz zabierać go jako straszaka. Pies jest bardziej wyrafinowany od broni palnej.
Cisza. Przeciągająca się. Zaczęłam się zastanawiać, czy mężczyźni nadal znajdują się w tym samym pomieszczeniu.
- Zgoda - zapadła w końcu decyzja, na któtą cały dom zdawał się odetchnąć z ulgą. - Niech zostanie. Ale to ty zajmiesz się wychowaniem go.

~•~

Pies został u nas, tak jak zapowiedział ojciec, pod opieką Liama. Wyszkolenie go zajęło mu pół roku. Jednak mimo wielu ćwiczeń, a może przez nie, nigdy nie dał się dotknąć nikomu poza moim bratem. A za ojcem, za każdym razem, gdy ten go mijał, wodził zrokiem, w którym, jakby się wydawało, skrzyła się rządza mordu.
Nie wiadomo, do czego by dzielące ich uczucia doprowadziły. Może w końcu pies zemściłby się na tyranie, który przez te kilka lat traktował go gorzej od mebla - kopał za każdym razem, gdy pies stawał mu na drodze, ostro karał za jakikolwiek przejaw nieposłuszeństwa (choć tak traktował nie tylko wilczaka, ludzkich członków rodziny również). Jednak ubiegła go wojna i ludzie, którzy zaraz po jej rozpoczęciu wpadli do naszego domu, w pierwszej kolejności zabijając odźwiernego, całą służbę, ojca, matkę... Liam był akurat na spacerze z Lokim. Gdyby wrócił chwilę później, agresorów już by nie było, a ja dołączyłabym do grona trupów zaścielających cały dom.
Stało się jednak inaczej, a los doprowadził mnie do tego momentu, w którym się znalazłam - tkwię w jakimś śmiesznym obozie, który teoretycznie ma mi pomagać przetrwać, w praktyce perfidnie wykorzystuje mnie, mojego psa i moje umiejętności.
Coraz częściej przychodzi mi się przekonać, że ciągle powtarzane kiedyś przez moją matkę słowa "to dla twojego dobra", nigdy nie są niczym więcej, niż miłym dla ucha kłamstwem...


~ C. D. N

poniedziałek, 29 października 2018

Od Clancy'ego cd. (fabularnie sprzed wojny)

~3 grudnia 2019 roku~
O 1.59 samochód zatrzymał się z sędziwym westchnięciem na poboczu. Dwie osoby opuściły pojazd i zatrzymały się przed nim. Po chwili milczenia zbliżyli się do siebie i wymienili kilka gorących pocałunków. Osoba z długimi włosami odeszła w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechali, zostawiając drugą samą na długie godziny.
Śnieg padał pomimo wszystko.
~~~
Przypadkowa osoba tak opisałaby to całe zdarzenie. Tak ważny moment w życiu jednego człowieka dla innego zmieści się w dwóch zdaniach.
Owszem, wybrałem się na przejażdżkę po okolicy w jedną z najzimniejszych, grudniowych nocy. Dokładnie minutę przed drugą zatrzymałem się na jednym z punktów widokowych rozmieszczonych wzdłuż drogi w przekonaniu, iż z właśnie tej perspektywy widok powinien być najlepszy.
Owszem, nie odwiozłem spotkanej wcześniej dziewczyny do miasta. Sama nie mogła zdecydować, czy właściwie chce tam wracać, czy nie, więc wybrałem za nią. W efekcie twierdzę, że była to słuszna decyzja i zyskałem tym jej wdzięczność.
Nie, nigdy nie zapadło milczenie. Nieznajoma z jakiegoś powodu w każdej chwili czuła się przy mnie na tyle komfortowo, by wyznać mi kolejny, mało ciekawy fakt ze swojego życia. Nie odpowiadałem, ale słuchałem i w razie pytania rzucałem żart albo potakiwałem jak grzeczny pies. Myślami byłem w alternatywnym świecie, w którym nie zabrałem na przejażdżkę nowym Chevroletem przypadkowo spotkanej nieznajomej, a wróciłem do domu, sparzyłem język gorącą kawą i przespałem kilka godzin do świtu w swoim łóżku. Wizja była przyjemna, jednak nie tak pociągająca, jak rzeczywistość, w której wsłuchiwałem się, jak to pies dziewczyny połknął żabę, a potem zwrócił ją w całości na wycieraczkę.
Owszem, opuściliśmy ogrzane auto na rzecz mrozu i całkowitego braku widoczności, co jak potem się okazało nie było do końca prawdą. Widzieliśmy miasto w oddali, a sam widok wart był tej półtoragodzinnej jazdy i wsłuchiwania się w świąteczne melodie płynące z radia. Majaczące w oddali zarysy budynków wyższych i niższych, światła w pewnych miejscach palące się bez przerwy, w innych w ogóle - wszystko to wydawało się takie małe z tej odległości. Każda droga i każdy pojazd poruszający się w tym labiryncie z tej perspektywy znaczyły tyle, co mrówki biegające pomiędzy stopami. Moja ciemnowłosa towarzyszka kończyła opowiadać kolejną historię z dawno nieżyjącym już psem w roli głównej, podczas kiedy ja oparłem się o stary płot oddzielający nas od przepaści.
– Pożyczyłabyś moje auto, gdybym w tej chwili razem z tym płotem ześlizgnął się w dół?
– Szczerze? – podeszła bliżej i zerknęła w dół. Chwilę oceniała sytuację, po czym odparła tym samym, spokojnym tonem, którym opowiadała o martwym psie – Tak. Masz bardzo ładne auto i małe szanse na przeżycie po takim upadku. No i zostawiłeś w środku klucze. – Posłała mi uśmiech i zwróciła swój wzrok na miasto, w którym życie toczyło się tak samo, jak wczoraj i tak samo, jak będzie toczyć się jutro. 
Moje dzisiaj było inne, inne od zeszłorocznego dzisiaj i inne od przyszłorocznego dzisiaj. Zmieniłem tegoroczne dzisiaj, całując nieznajomą, zmieniłem je na wiele innych, mniej ciekawych sposobów tak samo, jak dziewczyna zmieniła moje jutro, mówiąc mi, że umiera. Powiedziała to z uśmiechem, do końca nie pozwalając wszechobecnej w jej sercu pustce przejąć kontroli nad tym, jak postrzega ją ktoś stojący tuż przed nią. Oczy, jak i twarz pozostały pełne życia, energiczne i gotowe do działania, podczas gdy dusza topiła się w żółci, która wypływała z jej wnętrza.
Opierając się o trzeszczący płot, obserwowałem oddalającą się sylwetkę, dopóki całkiem nie zlała się w jedność z mrokiem. Miasto żyło swoim codziennym życiem. Mrówki wypełniały swoje obowiązki, gwiazdy zdobiły nocne niebo. Śnieg padał pomimo wszystko.

sobota, 11 sierpnia 2018

Od Clancy'ego (fabularnie sprzed wojny)

~2/3 grudnia 2019 roku~
Równo o 23.50 odezwał się ustawiony przeze mnie alarm w telefonie. Sięgnąłem po niego i na ślepo wyłączyłem, by powtórzyć ten sam proces pięć minut później. Tym razem zmusiłem się do otworzenia oczu i przypilnowania siebie, by ponownie nie zasnąć. Ciemność wokół zaczęła się zmniejszać wraz z tym, jak moje oczy się do niej przyzwyczajały. Dojrzałem zarysy mebli i swoich rzeczy pozostawionych tam poprzedniego wieczoru. W końcu zmusiłem się do opuszczenia łóżka i dotarcia pod okno dokładnie minutę przed północą. Co chwilę odblokowywałem telefon w oczekiwaniu na równą godzinę. Kiedy tylko ta zawitała na ekranie zerknąłem na zewnątrz. Warstwa śniegu pokrywała każdy centymetr ziemi, a kolejne płatki powoli spadały z nieba. Najlepiej było widać to w świetle latarni stojącej przy odśnieżonej ścieżce otaczającej dom.
Ubrałem się i bezszelestnie wyszedłem na zewnątrz. Chłodne powietrze przyjemnie otulało moje płuca pobudzając mnie do szybszego marszu. Kroczyłem dróżką wokół domu, aż dotarłem na tyły posiadłości. Kolejne lampy odsłaniały przede mną nieprzeniknioną ciemność, chociaż i bez nich doszedłbym tam, gdzie chciałem. Oprócz garażu z przodu domu posiadaliśmy także drugi, większy na tyłach. Tam też znajdował się drugi wyjazd oraz budka strażnika. Starszy facet przymykał oko na moje nocne wypady, co powtórzyło się także tym razem. Grzecznie otworzył bramę i pozdrowił mnie kiwnięciem głowy, kiedy opuszczałem dom w swoim nowym pojeździe.
Sprawiłem go sobie na ten dzień i byłem bardzo zadowolony z dokonanego zakupu. Co prawda przekroczył on budżet, jaki ustalił mój ojciec ale nie było to coś, czego nie mógłby przełknąć. Siedemdziesiąt tysięcy w tę czy we w tę nie zrobi mu różnicy, a ja mam chociaż jedną ładną zabaweczkę. Chevrolet Camaro z 1967 roku zrobiłby wrażenie na miejscowych, gdybym tylko wyjechał nim w samo południe, nie ledwo co po północy. W takich godzinach przeciętne szaraki grzały miejsca w swoich posłaniach, obarczeni zbyt wielkim strachem, by wędrować ulicami wielkiego miasta. Zdarzały się wyjątki, których odwaga doprawiana była zazwyczaj procentami i nie była do końca prawdziwa.
Choć z reguły nie byłem zgrywusem, teraz sprzyjało mi i dobre samopoczucie i zabawne pomysły na przestraszenie kilku włóczęgów. Krążyłem przypadkowymi ulicami nie przekraczając prędkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jaka byłaby przyjemność z jazdy tak pięknym autem, gdyby pędziło jak na złamanie karku i nie pozwalało na podziwianie swej urody?
Wycieraczki zmiatały płatki śniegu z szyby, nim zdążyły się rozpuścić i jeszcze bardziej ograniczyć moją widoczność. Po dwudziestu minutach podążania jasnymi ulicami miasta zdecydowałem się na jego opuszczenie. Chociaż całe życie nie wyjeżdżałem poza stan, w którym się urodziłem, a mój dom zmieniał się średnio raz na rok nigdy nie zawitałem do Nowego Jorku. Nie było to coś, nad czym mógłbym zapłakać, jednak sama myśl o tak wielkiej metropolii przyprawiała mnie o mdłości. Już to miasto było dla mnie za duże, a był to ledwie ułamek tego, co mógłbym zobaczyć tam.
Minąłem luksusową dzielnicę na której mieścił się mój obecny dom i podążyłem drogą wyrytą mi w pamięci tak dobrze, jak swoja własna data urodzenia. Uliczne latarnie w tej okolicy rozstawione były w większych odległościach od siebie, a pobocza obrastały łyse krzaki. Nie było tu też chodnika, który zaczynał się dopiero kawałek przed miastem. Idealne miejsce, by zgarnąć jakąś zbłąkaną duszyczkę i trochę sobie pożartować.
Jak urodziny to urodziny, już po kilku kilometrach minąłem jakąś niewiastę brnącą w tym zimnie w stronę miasta. Minąłem ją wsłuchując się w przyjemne odgłosy silnika, ujawniające się po dodaniu gazu. Odwróciła wzrok za odjeżdżającym pojazdem myśląc pewnie, jaki to pech, iż nie zmierza w przeciwnym kierunku. Spoglądałem w boczne lusterko jeszcze przez chwilę, dopóki postać całkiem nie zniknęła w ciemności. Ostrożnie zawróciłem pojazd i zatrzymałem się na poboczu. Pozostawiłem włączone światła i włączyłem telefon. Przeglądałem internet jakiś czas, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Dziewczyna w moim wieku, ubrana od stóp do głów na czarno wydała się wielce zaskoczona, kiedy pasujący do jej ubioru kolorem Chevrolet zatrzymał się tuż obok niej. Opuściłem lewą szybę, wcześniej zakładając na gołe dłonie skórzane rękawiczki.
– Może panią gdzieś podwieźć? – uśmiech z serii "najlepszych" sprzedał się od razu.
To w końcu moje urodziny.

C. D. N.

środa, 7 lutego 2018

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)

~20 marzec 2008~

- Jak myślisz Det, co będziesz robił w przyszłości? - spytał mnie mój przyjaciel Jonas.
Jonas Braun. Dla opinii publicznej: brunet śpiewający w chórze, które od czasu do czasu przychodzi do tablicy, aby rozwiązać trudne zadanie z matematyki. Dla mnie jednak, był kimś więcej. Znałem go od najmłodszych lat, gdyż byliśmy sąsiadami, a jego przyjaźń była nieoceniona. Nawet pamiętam jak się poznaliśmy.
Pewnego wiosennego poranka bawiłem się piłką w ogrodzie. Uderzyłem ją tak mocno, że wyleciała za ogrodzenie mojej posesji na działkę sąsiadów. Już myślałem, że piłka podzieliła los moich pieniędzy z komunii (czyli przepadnie na amen) i nigdy więcej jej nie zobaczę, gdy torem paraboli do mnie wróciła. Z za ogrodzenia usłyszałem jedynie dziecięce: 'Nie musisz dziękować.'. Zaciekawiony odgarnąłem żywopłot i ujrzałem twarz chłopczyka z brązowymi oczami, który w najbliższym czasie stał się moim przyjacielem.
- Nie mam pojęcie Jon, ojciec ma wobec mnie jakieś plany. Podsłuchałem nawet, że coś mówił o planach, abym w przyszłości został kanclerzem Niemiec! Wyobrażasz to sobie?
 - A czemu nie Det? Z naszej dwójki ty masz lepiej poukładane w głowie. - zażartował. - Ale spytaj sam siebie, czy tego chcesz. - spoważniał.
Zapatrzyłem się w mknące na niebie chmury. Często na nie patrzyłem i przypisywałem je do znanych mi kształtów. Teraz jedna z nich była małym obłokiem i śmiało można powiedzieć, że wyglądała jak głowa. Może małego chłopca?
Bardziej zastanawiająca była jednak reszta chmur. Otóż złączyła się w nieregularną, ogromną masę. Nie była podobna do żadnego znanego mi kształtu, tylko była chmurzastym ogromem, które z każdą chwilą zbliżał się bardziej i bardziej do małej chmurki. Jakby to duże coś próbowało pochłonąć to drugie, a ono musiało pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i bezczynnie czekać.
- Więc? Czy naprawdę tego chcesz Det? - wyrwał mnie z moich rozmyślań Jonas.
- Na pewno nie chcę zawieść mojego ojca i mojej rodziny. - odpowiedziałem błyskawicznie. - Za dużo we mnie zainwestowano, abym teraz to zaprzepaścił. Nie wiem czy to poświęcenie, czy moralny obowiązek, ale jeśli wymaga tego próba odrodzenia Wielkich Niemiec to jestem na to gotów. - wyrecytowałem od dawna znaną mi wizję.
I nastała cisza. Niezręczna cisza.
- Chciałbym tak, wiesz? - przerwał ją Jonas.
- Chciałbyś jak? - zaintrygowała mnie jego wypowiedź.
- Chciałbym mieć cel, dla którego byłbym w stanie się cały poświęcić. No wiesz... Nie zważać na nic i na nikogo podczas jego realizacji. Chciałbym poczuć taki ogień, co aż we mnie wrze do osiągania rzeczy niemożliwych. Taki ogień jaki wiedzę teraz w tobie Detlef.
Prawie się zarumieniłem.
- Nie przesadzaj Jonas, jestem takim samym człowiekiem jak ty. - walnąłem go lekko pięścią w ramię. - W moich żyłach płynie ta sama krew, jestem z tych samych kości, narządów i jestem tak samo śmiertelny.
- Też tak chcę. Może w Stanach uda mi się to osiągnąć.
Zerwałem się błyskawicznie z trawy i podparłem się na łokciu:
- Jak to Stanach?! - spytałem Jonasa.
- Dowiedziałem się kilka dni temu od moich rodziców. Po prostu nie wiedziałem, jak ci mam to powiedzieć... Wyjeżdżam za kilka miesięcy z moimi rodzicami. Na zawsze. A w każdym razie na tyle długo, jak długo będą mnie utrzymywać. - parsknął śmiechem.
Z początku byłem na niego bardzo zdenerwowany, że porzuca mnie i naszą przyjaźń. Ale potem uświadomiłem sobie, że to samolubne. Nie pozwoliłbym mu lecieć do Stanów, bo chce mieć całą naszą przyjaźń dla siebie? Jestem żałosny.
- Będę tęsknił Jon. - powiedziałem ze spokojem. Jak ma jechać to nie jedzie, przecież Stany to nie koniec świata. - Ale będziemy ze sobą pisać listy, co nie?
- Jakie listy głąbie - zganiał mnie. - Teraz Facebook jest modny. To takie, jak pisanie smsów, ale widzisz do tego twarz drugiej osoby. A co cię tak na te listy wzięło?
- Ostatnio jak byłem u mojego dziadka to zostałem sam w jego biblioteczce. Poszperałem tam i znalazłem listy z dziwnym stemplem...
- To brzmi bardzo ciekawie, a gdyby tam pójść we dwóch? No wiesz, co dwie głowy to nie jedna, a ja chętnie poszukałbym sobie czegoś do czytania.
Zachmurzyłem się.
- Nie wiem, czy dziadek się zgodzi ruszać jego książki. - przyznałem.
- Pewnie nie, ale ty i tak już to zrobiłeś - na jego twarzy pojawił się uśmiech. - a poza tym nie musi wiedzieć, że tam jesteśmy.
***
- Nie wiedziałem, że mój dziadek uczył się włoskiego. - przyznałem obracając w dłoniach kurs włoskiego dla początkujących.
Jego biblioteczka była naprawdę imponująca. Wielkie na dwie ściany dębowe regały od kilkudziesięciu lat spełniały swój obowiązek i wytrzymywały napór grubych książek. Na niektórych regałach z powodu ciągłego wyjmowania i wkładania książek nie można było dostrzec, ani pyłka kurzu. Inne natomiast wyglądały jakby nikt nie troszczył się o nie latami, a kurz stanowił pierzynkę książkom, których autorzy zmarli długo przed moim urodzeniem.
Gdy stanąłem na palcach miałem dostęp do kolejnych książek, a niektóre z nich od razy przyciągnęły moją uwagę swoimi fikuśnymi tytułami:
- Hmm, 'Dlaczego mężczyźni kłamią, a kobiety płaczą'.
- Ten twój dziadek to musi być niezły zwyrol - skomentował Jonas.
- Jest tego więcej! 'Dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie umieją czytać map'.
- A to wydaje się życiowe. - zachichotał.
Podekscytowany zabawnymi tytułami szukałem dalej:
- Dlaczego mężczyźni nie potrafią robić dwóch rzeczy naraz, a kobiety'...
- Chwila moment! To już jest lekka przesada. Jedzenie i oglądanie telewizji to już jest robienie dwóch rzeczy naraz!
Po tym feministycznym tytule mój zapał na szukanie reszty gwałtownie zmalał i przeniosłem się na półkę, która była jedną z najbardziej zakurzonych. Była ona o tematyce wojennej.
- Jonas! Tu jest o samolotach i czołgach! - zawołałem przyjaciela.
- To szybko zrzucaj tu pierwszą lepszą! - ponaglił
Zaciekawiła mnie książka z całą czerwoną okładką i dziwnym znakiem, więc to ją podałem Jonasowi i usiadłem z nim na dywanie.
- Hm, 'Moja walka', autor Adolf...
- Chłopcy a co wy tu robicie? - przerwał Jonasowi mój dziadek Friedrich, który pojawił się w drzwiach pokoju z biblioteką.
Zerwaliśmy się jak jeden mąż i natychmiast zaczerwieniliśmy się ze wstydu.
- My nic... my po prostu chcieliśmy coś poczytać... - zacząłem nas tłumaczyć.
Na dziadka twarzy jedynie pojawił się uśmiech:
- Moi drodzy, popęd do wiedzy jest całkowicie uzasadniony w waszym wieku. Powiedzcie mi, co zaczęliście czytać?
Podaliśmy mu książkę, a jego oczy zmieniły się w białe spodeczki.
- No cóż - wtrącił naglę. - wszystko wskazuje na to, że udowodniliście właśnie swoją dojrzałość do niektórych spraw. Nadszedł czas, abym wam opowiedział.
- O czym opowiedział dziadku?
- O najznamienitszym wizjonerze zeszłego stulecia.

(Wszystkie książki, oprócz 'Mojej walki' goszczą na półkach w pokoju skromnego pana autor)

sobota, 13 stycznia 2018

Od Reker'a (fabularnie sprzed wojny)

~24 grudnia 2016 rok~

Ostatni raz z wielką niechęcią poprawiłem swoją koszulę, lubiłem wyjazdy do dziadków, ale nie z nim... Nie z moim ojcem*... Już od samego rana patrzył się na mnie lodowatym wzrokiem powtarzając bez przerwy bym niczego nie spieprzył. Z jego toku rozumowania wywnioskowałem tylko kilka rzeczy, a mianowicie: mam siedzieć cicho, na nikogo nie patrzeć i najlepiej nie oddychać. Kiedy moje całe kuzynostwo bardzo cieszyło się z tego dnia, w którym Chrystus rodził się na nowo, a do domu przychodził mikołaj z pełnym worem prezentów ja miałem ochotę zniknąć z tego świata i nikomu już nie pokazywać się na oczy. Dlaczego Tom i Harry mają takiego dobrego tatę a ja nie? - pomyślałem z ogromnym smutkiem wyglądając nieco przez okno. Śnieg nadal lekko prószył przyozdabiając dachy sąsiadów białym puchem. Były to nieco mniejsze domy od naszego, ale z pewnością biedni ludzie tutaj nie mieszkali... W końcu to jedna z najbogatszych dzielnic tego miasta, w którym przyszło mi żyć. Widząc jak na zegarze dochodzi godzina szesnasta, postanowiłem w końcu wyjść ze swojego pokoju i zejść na dół gdzie już od praktycznie od godziny dało się usłyszeć nerwowe chodzenie mamy oraz marudzenie Michaela. Cóż tata nie za bardzo lubił jeździć do dziadków, bo ciągle go wyzywali za jego zachowanie. Szczerze mówiąc to w duszy bardzo się cieszyłem, że to robią, gdyż powinien oberwać za to wszystko jeszcze bardziej. Wracając jednak do tematu to kiedy tylko znalazłem się w salonie, ojciec warknął coś wściekle pod nosem poprawiając swój źle założony krawat. Miał już coś wołać do Cassandry, ale odwrócił się w złą stronę i dzięki temu ujrzał mnie... Uśmiechnął się przebiegle oraz szybkim krokiem znalazł się już blisko mojego ciała, które strasznie drżało ze strachu.
- Co tu robisz? - zapytał w miarę spokojnie próbując mnie zmylić swoim milusim zachowaniem, lecz ja już znałem się na tych jego sztuczkach - Odpowiadaj! - podniósł ton głodu dlatego spojrzałem na niego wielkimi oczami, w których zaczęły zbierać się łzy.
- M-m-mamy je-e-echać do dzia-a-adków - wydusiłem jakoś chodź przyszło mi to z ogromnym trudem.
- Błąd... My jedziemy ty zostajesz, bo przyniesiesz jak zwykle wstyd - warknął uderzając mnie z całej siły w policzek, który zapiekł jakby trafiła mnie tam jakaś rozgrzana do czerwoności rzecz - Wynocha! - dodał jeszcze wskazując ręką schody, na które rzuciłem się niczym wygłodniały pies na miskę. Nawet nie wiem kiedy znalazłem się pod kołdrą na swoim nawet miękkim łóżku zaczynając się stopniowo uspokajać. Wiedziałem, że stać go na więcej... Wiedziałem, że muszę być wdzięczny za takie łagodne potraktowanie, ale ja nie potrafiłem zdusić w sobie wszystkich emocji, które wylatywały ze mnie przy pomocy strachu. Byłem do niczego i dobrze o tym wiedziałem... Wesołych Świąt Reker - pomyślałem próbując jakoś się pocieszyć, ale to tylko pogorszyło mój smutek. Po około dziesięciu minutach usłyszałem dźwięk odjeżdżającego samochodu. Oficjalnie dało już się stwierdzić, że zostałem sam. By oswoić się z tą myślą potrzebowałem nieco czasu, lecz kiedy już to nastąpiło, postanowiłem jakoś wygrzebać się spod kołdry i podjeść do zimnego okna, na którym po niecałej chwili pojawiła się para. Często chuchałem na szyby w swoim pokoju by móc po nich porysować, ale w tedy zazwyczaj wszyscy na mnie krzyczeli, że znowu sprawiam problemy.
- Ty chociaż urodziłeś się w szopie to miałeś kochających rodziców - rzekłem cicho sam do siebie zaczynając wpatrywać się w zachmurzone niebo, na którym nie znalazłem ani jednej gwiazdy. Nie wiedząc gdzie się podziać, postanowiłem skulić się na podłodze jak pies, którego już nie mieliśmy. Próbowałem jakoś spać, ale jak zwykle wyszły z tego nici... Wiedząc, że i tak w moim życiu nic się nie zmieni, postanowiłem wyjść na dwór. Nie miałem na sobie żadnych, ciepłych rzeczy dlatego gdy tylko postawiłem pierwszy krok na białym puchu poczułem straszliwe zimno. Normalnie bym się cofnął do domu i zaszył pod kocem, ale nie miałem w sumie nic do stracenia. Kiedy byłem już na środku ogrodu, usiadłem na ziemi podciągając kolana pod brodę. Śnieg zaczął sypać coraz mocniej a ja z każdą sekundą zacząłem coraz bardziej się trząść i marznąć. Nie wiem kiedy straciłem z tego wszystkiego przytomność... W pewnym momencie poczułem szczęście, że to wszystko się w końcu skończy, ale jednocześnie też i smutek, że muszę robić to akurat w ten sposób. Sam... W zapomnieniu... Nikt po mnie nawet nie zapłacze... Nie wiem ile tak leżałem, ale w końcu poczułem jakieś ciepło i dotyk. Dalej cała akcja potoczyła się tak szybko niczym przewijany na odtwarzaczu film, nie minęło pięć sekund a ja zacząłem powoli otwierać swoje młode oczy. Byłem w szpitalu, jak zwykle sam w śród głuchej ciszy. Czując ból w rękach wiedziałem, że pewnie doznałem licznych odmrożeń, ale jakoś specjalnie mnie to nie obchodziło. Szybko przewróciłem się na prawy bok by móc wpatrywać się w ścianę. Trwało to może z pięć minut aż nagle poczułem głaskanie po głowie. Zdziwiony spojrzałem na "atakującego" i ujrzałem swojego dziadka!
- Oj Reki coś ty znowu wymyślił - westchnął nie przestając mnie głaskać - A raczej co ten nieudacznik Michael znowu wymyślił - dodał zjeżdżając ręką na mój policzek gdzie z pewnością znajdywał się ślad po uderzeniu.
- To nic... Tata mówił, że przyniosę wstyd - rzekłem cicho nie chcąc ponownie oberwać w żadne chore miejsce.
- Idiota - warknął pod nosem w stronę drzwi - Reki ty nigdy nie przyniesiesz wstydu - stwierdził ze spokojem podając mi do łapek duży karton - Wesołych Świąt - dodał na koniec z czego się ogromnie ucieszyłem. Dziadek pomógł mi odpakować prezent, którym okazał się nowy zegarek oraz nieśmiertelnik. Nie wiedząc jak wyrazić swoje szczęście, przytuliłem się od razu do starszego, który nie protestując zrobił to samo. Kilka dni potem jak wyszedłem ze szpitala, pojechałem na miesiąc do dziadków, którzy się mną dobrze zajęli. Ojca nie widziałem w tedy w ogóle więc mogłem od niego trochę odpocząć. Nieco się obwiniałem, że rodzina znowu się przeze mnie pokłóciła, ale chyba już tak być musiało...

<Koniec>
*Reker w tym wieku jeszcze nie wiedział, że jego prawdziwym ojcem jest Matthew. 

sobota, 30 grudnia 2017

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)

~24 grudnia 2002 roku~

- Deti! Przestań się przeglądać w lustrze i chodź na wigilię! - zawołała mnie moja mama Emily
Wspaniała kobieta. Włosy miała długie, kruczoczarne i nigdy mi nie odmówiła pomocy. Nawet pomagała mi z trudnymi zadaniami z matematyki, których sama nie rozumiała. Przy niej czułem się bezpieczny oraz pewny tego, że cokolwiek by się działa to wszystko dobrze się skończy.
- Oj przestań kochana! - wtrącił tata Thomas. - Jeśli przykłada dużą wagę do wyglądu to dobrze o nim świadczy.
Mój ojciec... Chciałbym być taki jak on. Mieć kościstą twarz i fryzurę, z którą co tydzień trzeba chodzić do fryzjera. Idealna grzywka na idealnie okrągłej głowie. Był srogi, ale też nie szczędził pochwał i był sprawiedliwy do bólu. Jednak nie dawał wszystkim po równo. Można powiedzieć, że kara lub nagroda była wprost proporcjonalna do czynu.
Kochałem ich moim malutkim sercem. Przez cały czas w szkolę uczyłem się tak, aby byli ze mnie dumni. Nie chciałem ich zawieść. Nie mogłem ich zawieść.
Skończyłem się czesać i poprawiłem malutką koszulę, którą miałem na sobie i ruszyłem do wigilijnego stołu. Boże Narodzenie było dla mnie najważniejszym świętem w roku, więc wszystko tego dnia było dla mnie wyjątkowe. Ciotki, które non stop debatowały o nowych związkach sąsiadów oraz wujkowie, którzy co chwile obrażają siebie nawzajem, gdy nie zgadzają się w swoich poglądach politycznych. Kto to jest ta cała Merkel?
- Przyszedł nasz pierworodny! - krzyknął dziadek Friedrich już siedzący przy stole.
Dziadek Friedrich! Chyba nie ma osoby o większej wiedzy z historii, niż on. Na głowie zostało mu już tylko kilka włosków i chodzi o lasce, ale to nie umniejsza jego wielkości. Jak na dziadka jest dość żwawy. Pewnie to przez jego leki. Ostatnio mam wrażenie, że bierze ich za dużo...
Gdy przyszedłem do stołu moja rodzina właśnie zaczynała dzielić się opłatkiem. Jednak najpierw tradycji musiała stać się zadość. Każdy z nas musiał zaśpiewać kolędę o choince:
- O Tannenbaum, O Tannenbaum! Wie true sind deine Blätter. (Chyba już słyszeliście tę kolędę.)
Po skończeniu kolędy nareszcie mogliśmy podzielić się opłatkiem. Otrzymywałem różne życzenia od najbliższych. Zaczynając na tym, żebym urósł, aż po życzenia związane z sukcesem w przyszłym życiu. Najbardziej jednak mnie urzekły dziadka:
- Abyś był wierny swoim ideałom i żebyś zawsze pamiętał, że możesz osiągnąć wszystko. Bo jesteś tego wart. Bo jesteś moim wnukiem.
Poczułem się wtedy jakbym mógł przenosić góry. Poczułem się wtedy, jakby wszystkie wcześniej wyznaczone granice stały się rozmyte. Jakby nie było siły na świecie, która mogła mnie powstrzymać. Mnie i moich malutkich rączek i nóżek.
- A teraz wszyscy wznieśmy toast! A i młodemu wlejcie piccolo. Niech się uczy! - wstał i powiedział głośno ojciec.
Kieliszki zastukały, nawet mój kubek do herbaty z Darthem Vaderem, w którym miałem piccolo.
- Za Wielkie Niemcy! Prost (Na zdrowie!) - krzyknął tata
- Żeby były wielkie tak jak kiedyś. - mruknął pod nosem dziadek. Wszystko jednak wskazywało na to, że nikt tego nie słyszał, tylko ja...
Wiedziałem, że jako przyszły dziedzic muszę coś dodać od siebie. Wszedłem na krzesło i powiedziałem:
- I za to, żeby na świecie nie było już żadnych wojen!
Odbiło się to tylko głuchym echem po pokoju i biesiadnikach.

piątek, 28 lipca 2017

Od Erica (fabularnie sprzed wojny)

"I'm broken and I'm barely breathing
I'm falling 'cause my heart stopped beating
If this is how it all goes down tonight
If this is how you bring me back to life
This is what it's like when we collide
If this is how you bring me back to life"

~18 lipca 2005 roku~

Wakacje tego roku były dla mnie wyjątkowo nudne. Często byłem z tatą w pracy czy też pomagałem Benowi w szpitalu, ale czegoś wyjątkowo mi bardzo brakowało. Była godzina czternasta, lecz i tak słońce bardzo mocno grzało... Nawet nie patrzyłem na termometr, bo wiedziałem, że koło trzydziestu stopni będzie na pewno. Ale nuda - pomyślałem patrząc na ojca z kanapy. Miał dzisiaj wolne, ale i tak co jakiś czas do niego dzwonili co ignorował. W sumie to mu się nie dziwię, ponieważ sam bym zwariował... Co oni sobie bez mojego taty nie mogą dać rady? Niech pomyślą trochę tymi łbami a nie! Nagle wpadłem na wspaniały pomysł by pochodzić sobie trochę po mieście. Może ktoś by się ze mną pobawił? Pewnie rodzice by mnie tam nie puścili gdybym powiedział im prawdę dlatego muszę wmyślić jakieś kłamstwo by wypuścili mnie z domu.
- Tato mogę iść do Ksawerego? - zapytałem przeciągając się niczym kocur przez co jak zwykle się uśmiechnął. Chociaż nie był moim biologicznym tatą, ale bardzo go kochałem i uważałem jakby takim był. Nie lubiłem Helsingów... Byli dla mnie źli... Nawet jeśliby żyli to nigdy bym tam nie wrócił.
- Pewnie synuś tylko wróć przed siódmą do domu i nie szalejcie za bardzo, bo Arthur też musi wypocząć - odpowiedział mi spokojnie na co pokiwałem szybko głową oraz poszedłem szybko ubrać buty. O kurtce nie myślałem, bo bym chyba zwariował chodząc w takim grubym czymś! Mamy w końcu lato i upały są ogromne! No przynajmniej w Nowym Jorku... Jeśli chodzi o tego całego Arthura to jest to tata mojego kumpla i jeden z wielu przyjaciół taty.
- Wychodzę - rzekłem tylko radośnie i nie czekając na ich odpowiedź wybiegłem z domu. Z początku szedłem dobrą drogą, ale po pewnym czasie zamiast w lewo skręciłem w prawo do tych alejek gdzie nigdy z tatą nie chodziłem. Było tu bardzo cicho więc nawet zaczęło mi się podobać, gdyż nie lubiłem zbyt dużego hałasu, który mnie denerwował i przyprawiał o bóle głowy. Szedłem bardzo powoli oglądając te wszystkie graffiti i inne rzeczy namalowane na ścianach budynków. Co jakiś czas kilka metrów przede mną przebiegał jakiś bezdomny kot i nie ukrywam, że jak działo się to znienacka to miałem niezłego stracha i aż podskakiwałem.
Nie wiem ile czasu już tu przebywałem, ale z godzinę dobrą na pewno. Powoli zaczęło mi się nudzić, bo nic mnie tutaj już nie interesowało, lecz nagle usłyszałem jakiś męski głos. Nieznajomy chyba rozmawiał przez telefon dlatego przyległem plecami do ściny i powoli zacząłem kierować się tam skąd pochodził głos. Po chwili widziałem już odpowiedniego faceta, który zakończył właśnie rozmowę telefoniczną. Wydał mi się bardzo interesujący dlatego wziąłem jakiś mały kamień z ziemi i biorąc odpowiedni zamach wycelowałem w jego plecy, ale on musiał przewidzieć mój ruch, ponieważ szybko odskoczył w bok a moja "broń" uderzyła o ścianę naprzeciwko. Dalej pobaw się ze mną - pomyślałem patrząc mu w oczy, w których zobaczyłem chłód i wrogość co do mnie.
- Chodź tu gówniarzu! - warknął na mnie wściekle i ruszył w moją stronę a ja zacząłem uciekać. Początkowa radość, że czarnowłosy zwrócił na mnie uwagę zmieniła się w panikę. Zielonooki nie odpuszczał a w pewnym momencie zobaczyłem na jego prawym ramieniu tatuaż z literą "A" która była otoczona kołem. Próbowałem uciec na dachy i użyć parkuru, ale gdy tylko właziłem po drabinie przeciwpożarowej na dach on złapał mnie za nogę oraz brutalnie zrzucił na ziemię przez co upadłem na plecy. Nie cackał się ze mną w ogóle tylko złapał za ramie i przyszpilił moje ciało do ściany. Byłem dużo niższy od niego i aż się bałem co teraz ze mną zrobi.
- Proszę nie - powiedziałem przestraszony przez co uderzył mnie w brzuch a w moich oczach stanęły łzy.
- Trzeba było myśleć wcześniej bachorze! Ja już dam ci nauczkę, o której nigdy nie zapomnisz - fuknął i wyjął z pochwy, którą miał zapiętą przy pasku nóż.
- Przepraszam, nie chciałem - mówiłem coraz bardziej przerażony a po policzkach spłynęły mi gorące łzy, które na nim wrażenia nie zrobiły.
- Nie jęcz - warknął i zasłaniając moje usta swoją ręką wbił mi ostrze w brzuch po samą rękojeść a ja wrzasnąłem z bólu co w większym stopniu stłumiła jego ręka. To bolało! Tak cholernie bolało! Kiedy stwierdził, że wystarczy wyjął nóż i mnie puścił a ja bezwładnie upadłem na ziemię patrząc na niego z przerażeniem - Na co się patrzysz? Zwiewaj zanim się rozmyślę! - rzekł ostro a ja nie czekając na jego kolejne słowa jakoś podniosłem się z ziemi i przyciskając mocno rękę do krwawiącej rany pobiegłem na ślepo do domu. Z każdym krokiem czułem się coraz słabszy. Było mi tak strasznie zimno... W pewnym momencie potknąłem się o nierówną kostkę chodnika i upadłem. Już prawie nie miałem sił, ale mówiąc sobie ciągle w myślach, że chcę do taty jakoś wstałem i już po minucie byłem w domu.
- Eric gdzie byłeś? - zapytał ojciec z salonu, ale słyszałem jego kroki... Już tu szedł a ja czułem się coraz gorzej. Niech już ten ból się skończy! - Synku?! - wykrzyczał i szybko do mnie podbiegł próbując zatamować krwotok. Mama pojawiła się chwile po nim i też cała pobladła widząc co się dzieje - Jedziemy do szpitala! Kto ci to zrobił?! To rana kuta! - mówiąc to szybko zabrał mnie na ręce i pobiegł do auta gdzie zabrała mnie na ręce matka.
- Wpadłem na płot - skłamałem od razu.
- Eric... To nie był płot - stwierdził i szybko ruszył w stronę szpitala.
- Płot - rzekłem słabo i spojrzałem kątem oka w lusterko gdzie zobaczyłem swoją bladą twarz. Powoli zacząłem zamykać oczy. To było dla mnie za dużo... Niech okaże się, że to był zwykły sen...
- Eric nie poddawaj się! Mów do mnie! Ile masz lat? Jak się nazywasz? Co lubisz robić? - pytał a ja ledwo co myślałem.
- Szesnaście... Nie pamiętam... - mówiłem coraz ciszej.
- Który mamy rok? Jaki miesiąc? - pytał coraz bardziej zdenerwowany.
- 1999 listopad... - rzekłem sennie myśląc, że to poprawna odpowiedź.
- Eric jest lipiec - powiedział przerażony i gdzieś zaparkował oraz wziął mnie na ręce i pobiegł jak się okazało do szpitala. Nie chciało mi się już na to patrzeć, bo byłem już zbyt zmęczony zamknąłem oczy, ale tata nieco mnie uszczypnął przez co ledwo na niego spojrzałem, lecz nie potrafiłem ze swojej słabość przybrać swojej obrażonej minki - Nie możesz zasnąć - rzekł jeszcze a potem przejęli mnie inni lekarze. Nie wiedziałem o co chodzi... Coś mówili a potem zasnąłem... Tata nie pozwolił mi zasypiać... Będzie kara - pomyślałem przestraszony a potem już całkowicie odpłynąłem.
*****
Obudziłem się na sali. Czułem się już nieco lepiej, ale ból w brzuchu mnie rozrywał na tyle, iż stanęły mi łzy w oczach. Długo czekać na interwencje taty nie musiałem, ponieważ od razu podał mi leki przeciwbólowe za co byłem mu wdzięczny. Potem zjadłem jakieś kanapki i przyszedł ten cały typo co mnie chciał zabić! Spanikowany schowałem się pod kołdrą... Jak się okazało był to Bizetzu najlepszy przyjaciel taty. Po tym dniu miałem wszystkiego dosyć... Z czasem jednak coraz bardziej polubiłem swojego niedoszłego zabójcę, który uratował mnie wiele razy, ale tak na prawdę rodzice nigdy się nie dowiedzieli, że rzuciłem go kamieniem czy też, że to on wbił mi nóż w brzuch.

<Koniec>

środa, 26 lipca 2017

Od Reker'a (fabularnie sprzed wojny)

"Runnin with all my brothers 
I always wonder how far we could go 
If we could break through the ceiling above us 
There'd be no point of us looking below..."

~8 kwietnia 2018 roku~

Mogłoby się zdawać, że ten dzień był normalny. Jak zwykle wstałem, zjadłem szybko śniadanie i pobiegłem jak najszybciej do szkoły. Dzisiaj mieliśmy mieć zaliczenia ze strzelania z broni krótkiej i samoobrony. Niby wszystko już wyćwiczyłem, ale zawsze miałem tego stresa, że coś pójdzie nie tak... Bałem się, że tata i mama nie będą ze mnie dumni... Zawsze bardzo się starałem, ale widząc ich nie zadowolone miny gdy dostałem z czegoś trójkę czy nawet czwórkę miałem ochotę już nigdy więcej nie wyjść z pokoju. No co? Bałem się... Chyba każde dziecko boi się swoich rodziców i nie jestem jedyny.
Pod budynek dotarłem dosyć szybko, bo już po dziesięciu minutach. Cóż nie ma to jak rozgrzewka z samego rana! Było dosyć ciepło więc nie zakładałem dzisiaj żadnej kurtki ani bluzy, gdyż wystarczył mi sam mundur. Przywitałem się z Jackobem i dwójką moich innych kolegów z klasy. Nie przyjaźniłem się jakoś szczególnie ze starszakami, bo w większości byli to sami idioci i nie mieli za grosz szacunku czy też honoru... Pewnie najchętniej zabiliby wszystko co się rusza i oddycha a przecież trzeba umieć rozróżnić cywila od wroga prawda? Poza tym nie każdy kto pracuje dla tych złych jest tam z własnej woli... Ile razy na świecie doszło do przypadku gdy ktoś był zastraszany, że jeśli nie zrobi tego i tego to wymordują mu całą rodzinę na jego oczach? No właśnie... Szczerze mówiąc to nie widzę tutaj połowy ludzi jako wojskowych. Co z tego, że zdasz szkołę jak oszukiwałeś na egzaminach i testach sprawnościowych? Nic ci nie będzie wychodzić i zginiesz już po pierwszym wyjeździe na front. Wracając jednak do teraźniejszości to mieliśmy akurat lekcje teoretyczne czyli taktyka potem mieliśmy francuski, egzamin ze strzelania, zajęcia z wychowawcą, egzamin z samoobrony, zajęcia z pierwszej pomocy i do domu. W sumie to dzisiaj nigdzie nie wiedziałem tego szurniętego nauczyciela od medycyny więc może skrócą nam lekcje? Dobrze by było... Przyznaję się bez bicia, że medycyna jest fajna, ale jeśli chodzi o te zajęcia z panem Whitem to ja odpadam. Z nim to jest jedna, wielka masakra! Nie umie nam niczego dobrze wytłumaczyć i gdyby nie to, że tata Thomasa jest lekarzem to chyba byśmy wszystko oblali za pierwszym razem. Czasami dobrze jest, iż ktoś ma w rodzinie takich świetnych ludzi i może nam to wytłumaczyć po zajęciach.
*****
Wszystkie lekcje minęły bardzo spokojnie. Wszystkie egzaminy zaliczyłem na piątki i dzięki Bogu stało się to czego się spodziewałem a mianowicie odwołali nam zajęcia z pierwszej pomocy przedmedycznej. Szedłem właśnie z kolegami z powrotem do domu aż tu nagle wszyscy stanęli i zaczęli się rozglądać jakby zaraz nas miał ktoś zaatakować.
- Ej chłopaki pobawmy się w berka! - stwierdził nagle Aleksy z tym swoim zabawnym uśmieszkiem.
- Ale tutaj? Przecież tu jest sama ulica i chodnik... - rzekłem patrząc na przejeżdżający samochód, który wyminął nas z zawrotną prędkością. Ta śmierć na miejscu...
- No to trochę niebezpieczne - stwierdził Mike.
- Sorry chłopaki, ale mama kazał mi być w domu... Jedzie dzisiaj z babcią do szpitala - westchnął Jackob na co pokiwaliśmy głowami i pozwoliliśmy mu iść. Teraz zostaliśmy tylko ja, Aleksy, Mike. Po długim zastanowieniu postanowiliśmy iść tam gdzie nie ma żadnych ulic i natrafiliśmy na polną drogę.
- Tu będzie świetnie! - stwierdził Aleksy rozglądając się dookoła.
- Biegamy po całym terenie? - spytał Mike.
- Tak! - odparł blondyn a ja nie czekając dłużej zerwałem się do biegu.
- Aleksy goni! - krzyknąłem radośnie i zaczęła się zabawa. Biegaczem byłem świetnym dlatego nie łatwo było mnie dognić. Co jakiś czas zerkałem przez ramie czy czasami moi przyjaciele nie dostają zadyszki. Blondyn był bardzo uparty, ale jakoś mu nie szło to całe gonienie. Kiedy nagle dostał jakiejś magicznej siły my chcąc jak najszybciej mu uciec przeszliśmy pod jakimś ogrodzeniem gdzie była nawet spora dziura. W tamtym momencie nie wiedzieliśmy co robimy. Po prostu chcieliśmy się bawić i tyle... Żeby nieco bardziej zgubić swojego kolegę wślizgnąłem się do cienia gdzie nie było mnie praktycznie widać. Cóż lekcje kamuflażu robią swoje... Nagle wszystko ucichło co niesamowicie mnie zdziwiło, bo przecież ja umiałem usłyszeć kroki a zwłaszcza jeśli ktoś ma na sobie glany i niezupełnie potrafi w nich jeszcze chodzić. Nie wiedziałem co się dzieje... Z początku myślałem, że stroją sobie jakieś żarty aż w końcu spojrzałem na płot i ujrzałem plakietkę z napisem "Teren Strzeżony". Chyba nieźle pobladłem na twarzy, bo zrobiło mi się jakoś zimno. W pewnym momencie miałem ochotę stąd zwiać, ale nie mogłem przecież od tak zostawić swoich towarzyszy! A co jeśli oni zostawili mnie tutaj samego? Nie to nie możliwe... Oni tacy przecież nie są... Zrobiłem niepewnie kilka kroków do przodu trzymając się oczywiście blisko ziemi aż tu nagle ktoś złapał mnie za ramię i podniósł na tyle, że wisiałem kilka centymetrów nad ziemią!
- I mamy trzeciego - powiedział jakiś męski głos przez co myślałem, że zwału dostanę. Teraz w mojej głowie było wiele myśli a mianowicie. Kto to jest? Co chcą nam zrobić? I gdzie my do diabła jesteśmy?! Mężczyzna zabrał mnie do moich kumpli, którzy byli bardziej przestraszeni ode mnie. W sumie to im się nie dziwię, bo nie miałem pojęcia czy nam czasami nie zrobią krzywdy.
- No dobrze dzieciaki co tutaj robicie? - zapytał jakiś zielonooki facet pilnujący Aleksego i wyglądał mi na dowódcę antyterrorystów. No to się wrąbaliśmy - pomyślałem z westchnieniem.
- My się tylko bawiliśmy - chciałem jakoś naprawić sytuację, ale głos mi drżał niesamowicie.
- A jak się tu znaleźliście? - spytał blondyn więc Mike wskazał dziurę w płocie.
- Bawiliśmy się w berka i nie wiedzieliśmy, że nie wolno - odezwał się jakoś Aleksy.
- Spokojnie nie zrobimy wam krzywdy... Jesteście ze szkoły wojskowej prawda? - zapytał znowu zielonooki na co pokiwaliśmy twierdząco głowami.
Później wszystko tak się jakoś potoczyło, że się na nas nie gniewali tylko zadzwonili do naszych rodziców, żeby nas odebrali, bo nie znaliśmy tego miejsca więc byłoby trudno dostać się do domu. Dali nam też czekoladę i pomogli zrobić zadanie domowe z taktyki. Potem zjawili się rodzice i mój ojciec jak zwykle musiał się spóźnić co mnie nie zdziwiło. Nie był zadowolony z mojego zapewne głupiego dla niego pomysłu. Jego mina wyrażała taką złość jakby mnie za chwilę miał rozszarpać. Gdy inni rodzice się śmiali z tego co zrobiły ich dzieci on chciał mnie chyba zabić.
- Rekerze Loganie Blackfrey coś zrobił? - warknął na mnie groźnie przez co przełknąłem przestraszony ślinę. Nigdy nie pamiętałem, żeby aż tak bardzo się na mnie zezłościł.
- My się tylko bawiliśmy - odpowiedziałem mu cicho i mimowolnie zadrżałem.
- Tak zabawa - fuknął i już miał mnie uderzyć, ale zorientował się, że wszyscy na niego patrzą. Nie wiedziałem co się dzieje... Przecież on by mnie nigdy nie uderzył prawda? Przecież mnie kocha...
- Niech pan da chłopakowi spokój. To jeszcze dziecko i się bawiło - mruknął na niego zielonooki co mnie trochę zdziwiło, bo nie sądziłem, żeby ktoś stanął w mojej obronie. Ojciec się nie odezwał tylko pociągnął mnie za rękę na tyle mocno, że równie dobrze mógł mi ją wyrwać. Koledzy popatrzyli na mnie współczująco a ich rodzice zaczęli coś do siebie po cichu mówić. A ja? Ja tylko się sztucznie uśmiechnąłem, ale oczy na pewno błagały o pomoc.
Ojciec wrzucił mnie do samochodu na tylne siedzenia i zmierzył lodowatym wzrokiem przez co zaszkliły mi się oczy, ale on nic sobie z tego nie robił tylko wsiadł od strony kierowcy i zapiął swoje pasy.
- Na co czekasz? Wiesz co masz robić - warknął a ja od razu zrobiłem to samo co on oraz wbiłem wzrok w podłogę. Mój cały nadgarstek był siny więc pewnie albo mi spuchnie albo powstanie tam ogromny ślad w formie sińca. Nie odważyłem się już na niego popatrzeć. W domu uderzył mnie z całej siły w policzek, ale wyprowadził uderzenie na tyle starannie by zabolało jak najmocniej, ale nie zostawiło śladu. Rozpłakałem się już na dobre i uciekłem do swojego pokoju chowając się pod łóżkiem. Nie wiedziałem dlaczego mnie to spotkało... Przecież inni rodzice śmiali się z naszej zabawy i gdzie się znaleźliśmy oraz głaskali swoich synów po głowie... Dlaczego mój ojciec był taki zły? Nie wiedząc kiedy zasnąłem wycieńczony... Na szczęście jutro była sobota więc nie musiałem iść do szkoły. Coś we mnie w tedy pękło tylko nie wiedziałem co. Teraz po tych kilku latach wiem co było prawdą a co fałszem.

<Koniec>

piątek, 21 lipca 2017

Od Ruvika (fabularnie sprzed wojny)

"Ktoś płakał co noc, by cofnąć wskazówki,
błagał tarczę, by zmieniła kierunek,
a gdy już zwątpił w sens łamigłówki,
to umarł samotny nie czekając na ratunek"

~5 czerwca 1952 roku~

Pierwsze promienie słońca wdzierały się powoli do mojego małego pokoju przez jeszcze mniejsze okienko. Czerwiec w tym roku rozpieszczał nas upałami dlatego nie miałem zamiaru spać pod tak grubą kołdrą jaką dali mi rodzice. Słysząc radosne rżenie koni sąsiada od razu wstałem i wyjrzałem na zewnątrz. Co prawda byłem niski jak na ośmiolatka, ale jakoś sobie radziłem. Wczoraj zapełniłem kolejne kartki swojego zeszytu! Nie, nie były to żadne rysunki tylko działania matematyczne z dodawania i odejmowania. Nie wiem dla czego dla niektórych wydaje się to tak bardzo trudne, bo przecież to tylko cyferki, które można na palcach dodać. Skupiając się jednak na tym co zobaczyłem za oknem. Piękny kasztan paradował sobie po podwórzu sąsiada... Miałem znowu ochotę na niego wsiąść i się przejechać tak samo jak dwa dni temu. Cóż ogier jest uparty i nie zawsze chce wejść z powrotem do stajni, ale za takie chwilkę jakie spędzę na jego grzbiecie są warte wszystkiego i nie odstraszy mnie nawet lanie.
Przebrałem się szybko w czyste rzeczy i miałem już naciskać klamkę drzwi by wyjść na śniadanie i przywitać się z rodzicami, ale drzwi same się otworzyły a ja przywaliłem głową w czyiś brzuch oraz upadłem na tyłek, ponieważ się od niego odbiłem. Przetarłem piąstką prawe oko i spojrzałem w górę gdzie natrafiłem na twarz mojego ojca.
- Dzień dobry ojcze - powiedziałem radośnie wstając z podłogi, ale jego twarz pozostała bez emocji. Żadnego uśmiechu... Nic... pustka... Lekko się przestraszyłem dlatego cofnąłem się o krok do tyłu nie wiedząc co mam zrobić. Znowu zrobiłem coś źle? Ale byłem grzeczny! Przecież wczoraj nie wyszedłem nawet na dwór - pomyślałem patrząc na niego lękliwym wzrokiem.
- Znowu rozmawiałeś z powietrzem? - zapytał a ja nie wiedziałem o co mu chodzi.
- Z nikim nie rozmawiałem - odpowiedziałem mu zgodnie z prawdą.
- Nie kłam! - ryknął na mnie więc zatrząsłem się jak galareta - Jesteś chory - dodał patrząc na mnie poważnie a ja posłałem mu zdziwione spojrzenie.
- Ale ja jestem... - nie zdążyłem dokończyć, gdyż mi urwał.
- Milcz gówniarzu! - warknął a ja z sekundy na sekundę byłem coraz bardziej przerażony - Ubieraj buty wychodzimy - dodał i trzasnął drzwiami, które prawie wyleciały z zawiasów. Nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi... Ja chory? Ale przecież nie mam kataru ani kaszlu... Nic mnie nie boli... Chcąc być grzecznym dzieckiem założyłem buty, w których starannie zawiązałem buty. Spojrzałem jeszcze przez okno gdzie kasztan akurat na mnie spojrzał dlatego posłałem mu ogromny uśmiech i troszkę przykleiłem się do szyby. Jak wrócę do domu to pojedziemy się przejechać Anubisie - pomyślałem a w tedy wierzchowiec zarżał głośno wiec się cicho zaśmiałem i pokiwałem mu ręką na pożegnanie przez co śmiesznie pokiwał głową a ja skierowałem się do drzwi, które po cichu otworzyłem i ruszyłem w kierunku kuchni. Matka i Ojciec byli już wyszykowani i rozmawiali z opiekunką Laury. Moja młodsza siostrzyczka jak zwykle rozrabiała i bawiła się swoją ulubioną szmacianą lalką przez co lekko się uśmiechnąłem. Kiedy moja rodzina mnie zauważyła szepnęli jeszcze coś opiekunce po czym wyszli z kuchni a tata złapał mnie mocno za ramię i niemal wypchnął mnie z mieszkania. Ta cała sprawa bardzo mi się nie podobała! Mężczyzna bardzo silnie zaciskał się na moim ramieniu przez co pewnie będę miał siniaki, ale starałem się na to uwagi nie zwracać.
Przez całą drogę rozglądałem się dookoła i nie pamiętałem by kiedykolwiek szliśmy tymi uliczkami czy też drużkami. Rodzice ciągle mi mówili jakieś dziwne nazwy, na które ponoć choruję, ale ja byłem zdrowy i za każdym razem kiedy to mówiłem spotykałem się z ich agresją. W końcu postanowiłem ulec ze swoimi spostrzeżeniami i skupić się na tym gdzie możemy teraz iść.
- Gdzie idziemy? - spytałem w końcu, gdy atmosfera zaczęła robić się coraz gorsza. Czułem w tym miejscu jakieś zimno i coś mi tu nie pasowało.
- Do twojego nowego domu - stwierdziła matka a ja przekrzywiłem lekko głowę.
- Jak to domu? - dociekałem ujawniając swoją wrodzoną ciekawość.
- Nie będziesz już mieszkał z nami - odpowiedział mi ozięble ojciec.
- Dlaczego? - pytałem ciągle a z każdą odpowiedzią stawałem się coraz bardziej nerwowy.
- Ponieważ jesteś chory psychicznie - rzekła w końcu matka.
- Nie prawda! Jestem zdrowy - mruknąłem zły, że w mawiają mi kłamstwa.
- Jesteś - warknął ojciec uderzając mnie w głowę co na prawdę zabolało. Chciało mi się płakać, ale ich nie ruszała moja załzawiona twarz. Kiedy chciałem im uciec mężczyzna znowu mnie uderzał albo jeszcze mocniej zaciskał rękę. Nikogo w pobliżu nie było dlatego straciłem nadzieję, że ktoś mi jeszcze pomoże.
Po około 25 minutach dotarliśmy pod ogromny gmach... Nie podobało mi się tutaj w żadnym stopniu! Panował tutaj taki dziwny chłód a nikogo na zewnątrz nie było. Bałem się a kiedy przeczytałem napis na budynku, który swoją drogą był po łacinie moje serce zabiło trzy razy szybciej. Był to szpital psychiatryczny! Zapierałem się i płakałem, że nie chce, że się boję, że nie dam rady, ale oni wiedzieli swoje. Błagałem... Płakałem... W środku w pewnym stopniu nawet umierałem... Zostawili mnie jak niechciany przedmiot... Jak psa, który jest już im nie potrzebny... Chociaż personel wydawał się przy nich milusi to gdy tylko poszły gady jedne z tymi swoimi uśmieszkami z powrotem do domu zaczęło się piekło. Przebrali mnie od razu w jakieś białe ubrania nie przejmując się moim płaczem. Wołałem matkę o pomoc... Wierzyłem, że nadal mnie kocha i po mnie wróci. Myślałem, że to tylko głupi żart za karę bym się bardzo wystraszył, ale ona nie wróciła... Wrzucili mnie siłą do jakiegoś pokoju, który zamknęli na cztery spusty i zostałem sam... Sam jak palec... Podczas ubierania mnie w to okropieństwo uderzyli mnie kilka razy w brzuch bym nie stawiał takiego oporu więc z pewnością zostaną na nim ślady w postaci siniaków. Strasznie się bałem dlatego gdy upewniłem się, że jest bezpiecznie pobiegłem do konta gdzie się od razu skuliłem i rozpłakałem na nowo. Wołałem rodziców o pomoc w duszy mając ostatnią iskierkę nadziei, która i tak zaczęła powoli gasnąć. Było tutaj mnóstwo bieli... Białe ściany, biała podłoga, biała kołdra... Jedyne co było szare do okno i ramy metalowego łóżka... Nie zamierzałem się ruszyć z tego miejsca choćby na milimetr. W końcu z płaczu i bólu zasnąłem wyczerpany na zimnej podłodze. Nic mi się dzisiaj nie śniło... Kompletna pustka... Czułem się tu tak dziwnie wrogo i obco...
Kiedy się obudziłem za oknem panował mrok więc zapewne było już późno. Gdybym chciał wyskoczyć to nie miałbym szans, bo wstawione były potężne, metalowe kraty. Jakoś zebrałem się na odwagę przez co wstałem i podszedłem niepewnie do łóżka, które do miękkich nie należało, powoli na nim usiadłem i ponownie patrząc w ścianę się rozpłakałem. Tak bardzo chciałem do domu... Do Laury... Do rodziców... Co ja zawiniłem?! Przecież ja jestem zdrowy... Zdrowy jak ryba... Nie miałem pojęcia ile tak przesiedziałem, ale gdy już miałem iść spać poczułem niespotykany chłód. Chowaj się - usłyszałem głos w swojej głowie, ale nie zdążyłem zareagować, ponieważ usłyszałem szczęk przekręcającego się klucza w drzwiach a cała nadzieja nagle powróciła. Mama i tata wrócili - pomyślałem uradowany, ale to całe szczęście szybko prysło jak bańka mydlana, gdyż w progu stanął jakiś lekarz z pielęgniarką. Ich spojrzenia były takie lodowate, że aż się zatrząsłem i odsunąłem w najdalszy kąt łóżka.
- To ten gówniarz? - zapytał mężczyzna o ciemnych, blond włosach na co kobieta skinęła głową.
- Tak przyszli z nim rano - odpowiedziała mu słownie a ja nie wiedziałem o co im chodzi. Niech mnie w końcu wypuszczą do domu.
- Ile ma lat? - zadał inne pytanie co mnie nieco zdziwiło, bo przecież równie dobrze mnie mógł zapytać o takie informacje.
- Od dzisiaj osiem - rzekła brązowowłosa zgodnie z prawdą, bo dzisiaj miałem swoje urodziny, o których jak zwykle wszyscy zapomnieli.
- Młody organizm... Będzie dobrze się spisywał na badaniach i dobrze będzie się to obserwować - stwierdziła a ja nie wiedziałem co o tym wszystkim mam sądzić. Spojrzałem na podłogę... Chciałem by już sobie poszli i zostawili mnie w świętym spokoju... Chciałem sobie to wszystko jakoś poukładać... Nagle poczułem jak ktoś szarpnął mnie za włosy przez co wylądowałem na ziemi! Zderzenie było na tyle silne, że po raz kolejny tego samego dnia się rozpłakałem - Już płaczesz? Nie masz jeszcze po co, bo nawet nie zaczęliśmy - prychnął i pociągnął mnie niczym szmacianą lalkę po ziemi. Ledwo udało mi się wstać z podłogi, ale nie myślcie, że mnie puścił! Złapał mnie za ramię na tyle silnie, że nawet nie miałem jak się szarpnąć a w tym miejscu z pewnością powstanie do jutra kolejny, ogromny siniak. Nie miałem pojęcia gdzie mnie ciągnął... Próbowałem powstrzymać się od szlochu, ale nie hamowałem łez, które nadal ciekły mi po policzkach... Było tu na prawdę dużo korytarzy więc pewnie gdyby udało mi się jakoś zwiać to zapewne bym się zgubił a on by mnie znalazł i dostałbym solidną karę... W końcu doszliśmy do jakiegoś pomieszczenia gdzie przytrzymał mnie mocniej przez co zapiszczałem od razu a on się zaśmiał i rzucił mnie na jakiś metalowy stół. Nie czekając ani chwili zerwałem się i pobiegłem do wyjścia, ale on od razu złapał mnie za szyję i ponownie położył mnie bardzo brutalnie na stole, do którego przypiął mi nogi i ręce skórzanymi psami. Po chwili pojawiło się też tu innych dwóch lekarzy... Zacząłem płakać na ich widok a ci tylko się okrutnie zaśmiali oraz obejrzeli mnie dokładnie.
- Młody... Ciekawe jak długo przetrwa - powiedział jakiś czarnowłosy a ja nie rozumiejąc o co chodzi zacząłem się szarpać jak opętany.
- Dobra czas się nim zająć... Zobaczcie jaki niedoczekany - rzekł po chwili brunet zakładając maskę jakby miał zaraz z innymi przeprowadzić jakąś operację. A po chwili zaczęło się piekło. Strzykawki... Śmiechy... Obserwowanie... Ból... Drgawki... Wołanie o pomoc... Krew... Słabość... Mdłości... Ciemność... Zieleń... Czerwień... Biel... Uderzenie... Papieros... Smród... Krzyk... Tak właśnie wyglądały w skrócie badania... Testowali na mnie wszystko co mieli pod ręką. Nie miałem pojęcia czy na mojej skórze znajdzie się teraz miejsce gdzie nie było wbitej igły. Przypalili mnie jeszcze kilka razy papierosami dla zabawy a ja w końcu nie wytrzymałem i straciłem przytomność. Podczas całego tego horroru wołałem matkę o pomoc jakby miała mnie usłyszeć... Chciałem w końcu umrzeć... Jednak niestety nie było mi to dane, gdyż kolejnego ranka obudziłem się w łóżku w swoim nowym pokoju. Jednak to nie był sen - pomyślałem a widząc w drzwiach lekarza zamarłem.
- Zostawcie mnie w spokoju - rzekłem jakoś przez łzy, ale on tylko chytrze się uśmiechnął, podszedł do mnie, uderzył mnie w twarz i wychodząc zostawił jedzenie... Skibka chleba posmarowana masłem... To było moje śniadanie... Jeśli chodzi o wieczór to znowu przyszli... Stało się to moją rutyną aż do dnia kiedy to cholerne miejsce spłonęło.

<Koniec> 

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Od Erica (fabularnie sprzed wojny)

Kwiecień 1996 rok

Niby mówili nam, że w sierocińcu ma być lepiej, ale teraz wiem, że kłamali... Leją codziennie jak Rick i nie oszczędzają na sile. Można powiedzieć, że już się w miarę do tego przystosowałem, ale widząc codziennie nowe krwawe rany, które czasami przemieniają się w kolejne blizny oraz te siniaki mam ochotę płakać i kulić się w kącie, ale zważywszy na to, że za takie zachowanie kara się pogarsza nie mam ochoty ryzykować... Powoli już nie mam siły nawet żyć... Tak może to i śmieszne, że siedmiolatek myśli o takich rzeczach, ale nawet człowiekowi do rosłemu pewnie w głowie się to nie mieści, iż można tak znęcać się nad dziećmi... W sumie dla mnie i tak już nie ma nadziei na nowy dom, bo jak to mówią opiekunowie „nikt nie pokocha bachora z takim wyglądem i przeżyciami”. Tak nie miałem łatwo z ojcem potworem, ale odkąd pamiętam mówiono mi, iż jestem bystry oraz wspaniale się uczę więc sądziłem, że wyjdzie mi to jakoś na plus by znaleźć nowych rodziców, lecz jak się okazało oni zrujnowali moje marzenia w jedną minutę... Niby nic takiego a boli jak diabli... W sumie to zazdroszczę ulubieńcom opiekunów, bo zawsze to oni są przedstawiani potencjalnym nowym rodzicom jako dzieci do adopcji a o nas „szarakach” nikt nie pamięta. Samuel trafił ponoć w zeszłym tygodniu do jakiegoś młodego małżeństwa... Tia umiał się skurczybyk podlizać każdemu... Skoro Rickowi się podobał to pewnie im też się podoba jak „grzeczny chłopczyk” którym wcale nie jest! Chciałbym, żeby w końcu i on dostał w pysk od życia. Co ja jestem jedynym kozłem ofiarnym w mojej idiotycznej rodzince Helsingów?! Zazwyczaj cały dzień siedziałem sam w swoim pokoju wychodząc tylko na te śniadania, obiady i kolacje, których i tak prawie nie jadłem przez co wyglądałem gorzej niż szkielet. Chłopca, z którym dzieliłem pomieszczenie też niedawno adoptowano z istnej dobroci serca, bo nigdy nie był zły i wiele raz bał się chociaż ruszyć palcem by nie urazić wielkiej dumy tamtych dzieciaków co się za pieprzonych hrabiów i hrabiny uważała. Mówiąc szczerze to nie nudziłem się siedząc jak palec w swoich czterech ścianach, bo od najmłodszych lat już czytałem tak samo jak teraz. Holly Webb była wspaniałą pisarką jeśli chodziło o zwierzęta jakimi były psy i koty. Czytałem właśnie kolejną jej książkę, która wpadła w moje młode ręce a był to „Wąsik, niechciany kotek”, może wydawać się wam, iż to zajęcie jest trochę dla bab, ale mi to nie przeszkadza. Chcę tylko mieć święty spokój i odetchnąć chociaż raz od tego wszystkiego co mogą zrobić ci za sekundę, minutę, godzinę... Mogą tu przyjść i cię pobić albo zrobić coś gorszego w każdej chwili tutaj nie można myśleć o jutrze liczy się tylko tu i teraz. Byłem właśnie gdzieś w środku lektury gdy ktoś jednym, szybkim, ostrym ruchem otworzył drzwi i wszedł do środka stając tuż przede mną. Podniosłem na postać przerażony do granic możliwości wzrok i jak się okazało był to Filip... Boże Święty jak ja tego gościa nienawidziłem! Pewnie przyszedł mnie zlać – jęknąłem w myślach dygocząc ze strachu co mu się najwidoczniej spodobało, ponieważ chytrze się do mnie uśmiechnął oraz szybkim szarpnięciem postawił mnie na proste nogi. Ledwo powstrzymywałem się od puszczenia łez, które chciały rozlać mi się po policzkach niczym jakaś fontanna.
- Przyszedłem się pożegnać Ericku – zaśmiał się okrutnie uderzając mnie w brzuch przez co zgiąłem się w pół. Gdyby nie moja czarna, szeroka bluza to pewnie pokazałyby mi się wszystkie kości.
- Jak to pożegnać? - powiedziałem najciszej jak umiałem bardzo dobrze akcentując zdziwienie.
- Dzisiaj przychodzą rodziny by zaadoptować dzieci a z pewnością, któraś mnie weźmie! Sorry, ale tobie tego nie życzę! Zresztą kto by chciał takiego chudzielca jakim jesteś... Zresztą te blond kłaki i piwne oczy... Matka i ojciec musieli cię naprawdę nie kochać by dać ci przyjść na świat – zaśmiał się przydeptując moją nogę przez co krzyknąłem a on od razu korzystając z okazji dał mi znowu w brzuch – Cicho Helsing, bo jak ci przywalę na dowiedzenia to wylądujesz w śpiączce – rzekł zakrywając moje usta – Miałem ci przekazać, że ty masz się też stawić, ale jako ozdoba, żeby w razie czego było widać, iż nie wybierali nas specjalnie – dodał szybko i opuścił pokój zostawiając mnie przy życiu. Skuliłem się na łóżku w pozycji embrionalnej i zacząłem cicho szlochać z bólu fizycznego jak i psychicznego. Dajcie mi wreszcie umrzeć – załkałem próbując doprowadzić się do normalnego stanu co szło mi dość opornie, lecz w końcu się udało. Stanąłem przed lustrem i zacząłem sam sobie się przyglądać. Nie miałem pojęcia co ze mną jest nie tak... Może faktycznie byłem za chudy, ale to nie moja wina skoro specjalnie dają mi zbyt mało jedzenia albo dają mi coś co nie jest zjadliwe i tu nie chodzi o to, że wybrzydzam, ale naprawdę to wszystko wygląda i smakuje jak jakaś karma dla psa... Czemu nas sortują na grupy gorsze i lepsze? Nie mam pojęcia... Chciałoby się zjeść normalnie jak zwykły człowiek spaghetti to nie dostajesz jakieś ochłapy po pupilkach. Zawsze byłem ciekawy jak te cholery potrafią kryć się z tym, że nas tak zaniedbują... Może widzieli, ale nie chcieli się wtrącać nie w swoje sprawy? Kto wie... kto wie... Kiedy już się w miarę ogarnąłem by nie wyglądać jak po świeżym „delikatnym” pobiciu zabrałem z łóżka książkę i zaczytany poszedłem tam gdzie zawsze służyłem każdemu za tło. Niestety nie zwróciłem zbytnio uwagi na to jak idę więc w trakcie mojego „spaceru” na kogoś wpadłem i z tego co wyczułem był ode mnie o wiele, wiele wyższy dlatego spanikowany powolutku zadarłem do góry głowę a widząc jakiegoś mężczyznę od razu pomyślałem o Ricku więc odskoczyłem od niego jak poparzony w międzyczasie podnosząc swoją książkę, która upadła na ziemię.
- Przepraszam – pisnąłem cicho i zwiałem jak ostatni tchórz zaszywając się gdzieś na pustym korytarzu gdzie jakoś się uspokoiłem a patrząc na zegar wskazujący godzinę piętnastą lekko pobladłem. Mam pięć minut – powiedziałem w myślach rzucając się do morderczego biegu, który kosztował mnie wiele wysiłku, lecz dotarłem w sam raz i jak zwykle usiadłem w kącie odbiegając od wszystkich wychowawców i innych szczerzących się głupio dzieciaków. Po prostu byłem inny i bardzo, ale to bardzo odstawałem od ich „społeczeństwa”. Nagle gdy otwarłem książce tam gdzie skończyłem zaczęło się spotkanie z wielkimi rodzicami, którzy mieli zapewnić lepszy start. Słysząc jak podobają im się tamte łobuzy aż mnie w środku ściskało... W sumie to o kilku dupków mniej... - pomyślałem opierając się mocniej o ścianę. Nawet tego kota co był najsłabszy z miotu ktoś pokochał... - dodałem lekko zdołowany. Nagle wyczułem obok siebie jakiś ruch dlatego się spiąłem oraz mocniej ścisnąłem okładkę książki. Myślałem, że wszyscy już sobie poszli do osobnych pokoi pogadać z całym towarzystwem dlatego z myślą, iż to nauczyciel zadrżałem niby z zimna a potem nieśmiało podniosłem głowę chcąc spojrzeć kto tym razem wymierzy mi karę za nic. Powiem szczerze, że byłem strasznie zdziwiony i zestresowany widząc tego samego pana, na którego dzisiaj wpadłem stojącego obok mnie! Kątem oka zauważyłem też jakąś panią w podobnym wieku, która się do mnie uśmiechała przez co posądziłem, iż jest zapewne jego żoną. Tak się zestresowałem, że serce biło mi jak szalone a ja chciałem zwiać natychmiast z tego miejsca.
- Spokojnie mały nie zrobimy ci krzywdy – odezwał się spokojnie mężczyzna, w którego i tak wlepiałem przerażony wzrok – Jak masz na imię? - dodał kucając.
- Eric – szepnąłem cicho próbując jakoś ukryć strach co mi wcale nie wychodziło, bo w głowie ciągle siedziało mi, iż ten pan to mój pieprzony ojciec, który chce mnie uderzyć.
- Bardzo ładnie a ile masz lat? - pytał dalej bardzo spokojnym tonem, który i tak dla mnie w jakimś stopniu był straszny i przerażający.
- Siedem – mówiłem coraz ciszej z powodu strachu jaki mnie pożerał. Chodź mężczyzna miał brązowe włosy i niebieskie oczy co odsuwało go całkowicie od Ricka to w środku nadal miałem problem nad tym czy mam mu zaufać czy jednak zwiać i schować się pod łóżkiem w swoim pokoju.
- Eric nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy. Pójdziemy porozmawiać gdzieś indziej? - zadał nowe pytanie, w którym kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. W końcu zebrałem się na odwagę i postanowiłem zaryzykować. Najwyżej oberwę – stwierdziłem w myślach.
- Ale gdzie i o czym? - pisnąłem zasłaniając się od razu rękami przed uderzeniem co ich zdziwiło przez co nie wiedzieli co zrobić. Czyżbym zwalił? - westchnąłem w myślach cały czas drżąc.
- Spokojnie mały nie będziemy cię bić... Chcemy z tobą porozmawiać w pewnej ważnej sprawie, która może ci się spodobać – powiedział podając mi rękę, którą niepewnie złapałem a on był prawie przerażony moim wychudzeniem. Poszliśmy do jednego z pokoi gdzie przyszli rodzice rozmawiają z dziećmi czy aby na pewno trafili na odpowiednie co mnie jeszcze bardziej spłoszyło, lecz jakoś przekroczyłem próg drzwi oraz usiadłem się na kanapie nadal patrząc na nich z wielką obawą, która najbardziej dotyczyła niebieskookiego.
- No więc Eric przejdźmy od razu do sedna – odezwała się tym razem radośnie kobieta – Chcielibyśmy cię adoptować i zabrać do swojego domu – dodała a mnie zatkało i nie wiedziałem co mam powiedzieć. Po prostu byłem w szoku! Mówili, że mnie nikt nie będzie chciał – stwierdziłem w myślach zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chciałbyś żebyśmy byli twoimi rodzicami? - zapytał mężczyzna przez co przygryzłem delikatnie dolną wargę.
- Tatą i mamą? - odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie by upewnić się jeszcze bardziej.
- Tak! Zgodziłbyś się? - czekał w napięciu a ja peszyłem się coraz bardziej.
- Nie wiem... Boję się... - jęknąłem a do oczu napłynęły mi łzy.
- Nie płacz, rozumiemy, że potrzebujesz czasu i chcesz się z nami oswoić. Będziemy tu przychodzić do ciebie przez cały tydzień a ty się przez ten czas namyślisz. Dobrze skarbie? - spytała kobieta siadając obok mnie i ocierając moje łzy.
- D-dobrze – wydusiłem z siebie jakoś. Później odprowadzili mnie do mojego pokoju a ja otępiały siedziałem ciągle w jednej pozycji nie mogąc uwierzyć w to co się wydarzyło. Przez resztę dnia było cicho i spokojnie więc jednak Filip sobie pojechał na zawsze. O godzinie 21 jak zwykle poszedłem spać by być w pełni sił na mogące nastąpić nieprzyjemności.
****
Nie kłamali! Przychodzili tutaj przez cały tydzień pytając co u mnie słychać i jak się czuję... Przynieśli mi nawet pewnego dnia książkę a dokładnie to następny tom książek Holly Webb tylko tym razem opowiadającą o szczeniaczku. Bardzo polubiłem tych ludzi i wydawali się całkiem mili a na wieść, że mają psa rasy bernardyn lekko się przestraszyłem, ale też i ucieszyłem, ponieważ ja nigdy żadnego nie miałem... Poza tym bernardyny to bardzo silne i duże psy więc obawiałem się, iż może mnie zaatakować, bo przecież byłbym obcym.
Kiedy przyszła niedziela przyszli dopiero koło godziny piętnastej a mnie w tym czasie zdążyły nieźle pobić starsze dzieciaki więc chciałem się prędzej zapaść pod ziemię niż do nich wyjść, ale jakoś to zrobili, że sami do mnie przyszli a widząc ślady pobicia nieźle się na tamtych wkurzyli i Alfred, bo tak chyba miał na imię mężczyzna ponoć nieźle na nich nakrzyczał z czego nawet się cieszyłem, bo gnojki wreszcie dostały za swoje. Później znowu trochę porozmawialiśmy aż wreszcie znowu padło to pytanie mówiące o adopcji czyli szansie na lepsze życie. Znowu musiałem chwilę pomyśleć i przeanalizować całą sytuację. Niby wiedzieli przez co przeszedłem i byli mili, ale czy nie robili tego by mnie omamić? Raz się żyje najwyżej się zabije i tyle – westchnąłem w myślach patrząc teraz na nich.
- Tak chcę być waszym synem – powiedziałem uśmiechając się do nich co odwzajemnili. W tamtym momencie miotały mną różne uczucia, ale liczyłem na lepsze jutro a nawet i dzisiejszy dzień. Byłem szczęśliwy i po raz pierwszy od bardzo dawna spróbowałem jak smakują lody.

<Koniec>

piątek, 3 marca 2017

Od Kiary (fabularnie sprzed wojny)

~Grudzień 2019~

Dzień jak co dzień! Słońce rano wstaje i pobudza do życia wszystkie żywe istoty na kuli ziemskiej. Ulice wielkiego miasta powoli przestają być takie straszne, gdyż przerażająca ciemność umyka przed jasnym blaskiem słońca... Zwykły dzień, zwykli ludzie, zwykłe zwierzęta, normalne życie, a jednak czuć było w powietrzu, że niedługo coś złego się stanie... W wiadomościach mówili że nie ma się czego bać, bo Rosja na pewno nie ma złych zamiarów, co do reszty świata, lecz ja w to nie wierzyłam! Mieszkałam w Polsce zaledwie kilka miesięcy, lecz szybko wróciłam z powrotem do Ameryki, gdzie się urodziłam! Powiem szczerze że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! Chociaż miałam i mam polskie korzenie i w połowie jestem polką po matce, to jednak urodziłam się w zupełnie innym kraju i ciężko mi było przyzwyczaić się do zupełnie innej kultury oraz otoczenia, dlatego postanowiłam wrócić z powrotem do kraju, chociaż Polska była pięknym krajem, a ludzie byli przyjaźni.
To jednak nie zmienia faktu, że w połowie jestem też Amerykanką, która urodziła się w tym, a nie innym kraju. Podobno mam ojca, który jest Amerykaninem i jest moim biologicznym ojcem, lecz niestety nigdy go nie poznałam przez moją przeklętą matkę! Nawet w zasadzie to ja nie wiem czy to faktycznie prawda! Z początku chciałam go znaleźć, lecz szybko sobie odpuściłam, bo bałam się że się rozczaruję... Tak więc odpuściłam poszukiwań mojego prawdziwego ojca, a sama skupiłam się na teraźniejszości, gdzie pracowałam jako lekarka w pobliskim szpitalu. Niecały rok temu, opuściłam szeregi policyjne i postanowiłam zostać lekarką. Rodzicie przyszywani cisnęli mnie zawsze jeśli chodziło o naukę, więc jakoś to poszło, choć łatwo nie było! Jednak wracając do rzeczywistości...
Wstałam leniwie z łóżka, a na zegarze widniała godzina 5:00. Miałam na szóstą do pracy, więc musiałam wcześnie wstawać, jednak nawet to polubiłam, gdyż widoki budzącego się miasta były bezcenne! Odsłoniłam wielkie okna i wyszłam na balkon. Chwyciłam rękami za barierkę i wzięłam głęboki wdech, witając dzisiejszy dzień z uśmiechem i oglądając budzące się do życia miasto.
Moje życie w miarę się ustabilizowało, lecz bałam się przyszłości tak jak teraz każdy, kto wie że na świecie nie jest wcale tak dobrze, jak nam mówią w wiadomościach... No ta! Na świecie się leją i gdzieniegdzie wkracza wojsko ale nic się kompletnie kuźwa nie dzieje! Tylko idioci w to wieżą, że na świecie jest pokój, a ludzie wszędzie wąchają kwiatki żeby się uspokoić... Cholera! Bez jaj! "Eh... Po co ja się denerwuję?" spytałam samą siebie, próbując odgonić od siebie myśl głupoty ludzkiej. Stałam tak na balkonie przez chwilę, podziwiając ten widok, lecz musiałam się zacząć ruszać, bo nie chciałam się spóźnić do pracy. Włączyłam czajnik i zaparzyłam sobie kawę, którą pewnie w pracy będę jeszcze piła z dziesięć, jak nie więcej razy... Zjadłam, popiłam wszystko kawusią, ubrałam się, wzięłam torebkę, klucze i kluczyki do samochodu i wyszłam zamykając za sobą drzwi mieszkania.
Zeszłam po schodach w miarę cicho, żeby nie obudzić sąsiadów i poszłam na parking, gdzie zaparkowałam auto, które pożyczył mi kolega, który był policjantem, ale jego ojciec miał wypożyczalnię samochodów. Pożyczył mi je na jakiś czas, gdyż na szóstą rano ciężko jest dotrzeć do pracy, mieszkając na drugim końcu miasta, lecz wkrótce miałam się znowu przeprowadzić, wiec auto później nie miało mi być potrzebne. Dziękowałam za to w duchu Rodiemu, że był tak dobry i to dla mnie zrobił, bo inaczej musiałabym wstawać o 4:00 i biec na autobus o piątej, a to mi się nie uśmiechało, zwłaszcza to takich długich i wyczerpujących dyżurach, gdzie właściwie nie mogliśmy sobie pozwolić na żaden odpoczynek!
Wsiadłam do auto, zamknęłam drzwi na zamek, odpaliłam silnik i ruszyłam.
Moje życie od samego początku było jednym, wielkim piekłem, gdzie nie miałam miłości rodziców, ani czułości czy też poczucia bezpieczeństwa. Tak jak mówiłam wcześniej, odeszłam z policji, bo zdarzyła się pewna tragedia! W wybuchu straciłam siedmiu z dziewięciu ludzi. Tylko ja i dwóch moich ludzi przeżyło.... Bardzo to przeżyłam i nie mogłam już się skupić na wykonywaniu zawodu dowódcy sił specjalnych policji, gdyż moje rany psychiczne wciąż były zbyt świeże i bolesne. Dlatego odeszłam. Teraz znowu zaczynałam nowy rozdział w swoim życiu. Pracuję w jednym z szpitali, gdzie zaprzyjaźniłam się z innymi lekarzami oraz pielęgniarkami. Miałam też dużo swoich pacjentów, więc niby moje życie powoli się stabilizowało.
Jednak to nie znaczy że nie miałam ciężko, bo było bardzo, lecz teraz przynajmniej tak o tym nie myślałam, wykonując inny zawód. Do szpitala dojechałam po około dwudziestu minutach. Parking jak zawsze był zapełniony, lecz ja na szczęście miałam osobny parking dla lekarzy, więc z miejscem nie było problemu, zwłaszcza o tej porze, co było kolejnym plusem. Wyszłam szybko z auta, zamknęłam je i ruszyłam przez parking do wejścia szpitala, a moje kroki było słychać bardzo wyraźnie przez wczesną porę. Z tego co widziałam paru moich kolegów już było na oddziałach, rozpoznając to po ich samochodach.
Wchodząc do szpitala, jak zwykle zwróciłam na siebie uwagę ochrony. Potężny, wysoki mężczyzna siedział za biurkiem i patrzył w monitory, lecz spojrzał na drzwi, żeby zobaczyć kto się zbliża i czy aby kogoś nie wywalić za wchodzenie przez drzwi dla lekarzy. Wydawał się być groźny i nieobliczalny, lecz tak naprawdę był wielkim miśkiem, który tylko w ostateczności używał siły.
- O! Doktor Kiara witam! - przywitał mnie jak zwykle z uśmiechem.
- Witaj Ben! Co tam? - spytałam odwzajemniając uśmiech 36 letniego mężczyzny.
- Jak zwykle dzieciaki imprezowały i było trochę roboty, bo przychodzili z rozbitymi głowami i z czym się tylko dało, lecz sytuacja opanowana! - zaśmiał się. Zawsze emanował pozytywną energią i potrafił każdego rozbawić, nawet jeśli ktoś miał zły dzień, dlatego nazywaliśmy go "śmieszek". Dlatego zawsze gdy coś było nie tak, śmialiśmy się że trzeba wezwać "Śmieszka" i wszystko będzie dobrze. Czułam bardzo dużą sympatie do tego człowieka, gdyż nigdy nie mówił mi że jestem za młoda na lekarza, lub że na takowego nie wyglądam, tylko pierwszego dnia, gdy tu przybyłam i nie wiedziałam gdzie mam się podziać, podszedł do mnie i wszystko mi wyjaśnił, gdy pokazałam mu papiery i oczywiście na "powodzenia" rzucił mi żart, na co dodał mi wtedy odwagi.
- Czyli nic nowego! - zaśmiałam się - I po co tak balować... - westchnęłam i pokręciłam z niedowierzaniem głową. Nie byłam jedną z tych "imprezujących" ludzi, co Ben dobrze wiedział, a z resztą sama mówiłam to wielokrotnie innym, że nie lubię czegoś takiego, tylko wolałam usiąść w spokojnym miejscu, napić się kawy, czy poczytać wtedy książkę.
- Dobra Ben muszę iść, bo inaczej ordynator mnie zje za spóźnianie się! - zaśmiałam się, na co się uśmiechnął i kiwnął głową, wracając do obserwowania monitorów.
Ja natomiast pobiegłam szybko na górę do szatni, przebrałam się i poszłam na swój oddział, gdzie już na mnie czekał ordynator z zegarkiem w ręce, co mnie denerwowało, że mnie tak kontroluje, ale musiał się popisać przed wszystkimi jaki to on ważny i w ogóle, lecz ja byłam nawet dziesięć minut przed czasem, gdzie wyminęłam go i zaczęłam szukać dokumentacji swoich pacjentów, jakich mi dzisiaj przydzielono.
- Witam ordynatorze! Jak dzisiaj humorek? - spytałam od niechcenia, patrząc w dokumenty. W przeciwieństwie do innych, ja siego nie bałam i dawałam mu to jasno do zrozumienia, zajmując się swoją pracą i go zwyczajnie olewając...
- Może by więcej szacunku! - warknął niezadowolony jak zwykle.
- Czyli humorek "powarczę sobie na wszystkich i będę ich gryźć po tyłkach" standard! Mógłbyś być ciekawszy, a nie taki z Ciebie nudziarz! - prychnęłam i spojrzałam na niego znudzonym wzrokiem.
- Za takie odzywki wylecisz na zbity pysk! - warknął ostrzegawczo.
- Nie wylecę, bo Twój ojciec mnie bardzo lubi, podobnie jak inni ordynatorzy i lekarze czy też pielęgniarki, ponadto nie mam żadnej negatywnej opinii odnośnie mojej pracy... Peszek! - powiedziałam niewinnie, lecz chytry uśmiech nie znikał mi z twarzy. Widziałam że się w nim zagotowało i już nic nie mówiąc, odwrócił się napięcie i odszedł, a mi się chciało śmiać. Odprowadziłam go wzrokiem, westchnęłam i znowu spojrzałam w papiery, lecz zaraz usłyszałam głos za swoimi plecami.
- Nieźle sobie z nim pogrywasz! - zaśmiał się znajomy mi głos przyjaciela. Odwróciłam się do niego przodem i tak jak myślałam, zobaczyłam blond włos-ego chłopaka w moim wilku, który również był lekarzem.
- Hej Sam! - przywitałam się - Ja się z nim cackać na pewno nie będę! - zaśmiałam się.
- Hej! - przywitał się - Słyszałaś już najnowsze wieści? - spytał.
- O czym? - spytałam zdziwiona.
- Podobno Ruscy się przygotowują do ataku... Nie wiem czy to prawda, ale ostatnio ich armia się zbiera niebezpiecznie blisko granic innych państw - odparł lekko zdenerwowany.
- Sądzisz że będzie z tego wojna? - spytałam ciszej.
- Tego nie wiem, ale boję się tego... - westchnął.
- Myślisz że są aż tak głupi, żeby wywoływać kolejną wojnę? - spytałam z niedowierzaniem - Przecież powinni wiedzieć jakie to będzie miało złe skutki! - dodałam szybko.
- My to wiemy, lecz oni chyba nie... - westchnął znowu - Boję się przyszłości, a ludzie już zaczynają panikować - dodał rozglądając się.
- Jeszcze tego nam brakowało! Idioci... Ich chore pragnienie władzy nas wszystkich nie daj Boże zniszczy! - warknęłam zła.
- Zawsze tacy byli i nic na to nie poradzisz - odparł w miarę spokojnie - Muszę już iść dalej! Powodzenia! - krzyknął i pobiegł na swój oddział.
- Nie dziękuję! - odkrzyknęłam rozbawiona i ruszyłam w stronę pierwszego pacjenta. Wtedy jeszcze nie wiedziałam jak bardzo zmieni się moje, nasze życie. Nie wiedziałam że po kolejnych trzech tygodniach wybuchnie straszliwa wojna, która niemalże zmiecie w proch przewagę populacji rasy ludzkiej. I po co to? Wszystko przez chorą chęć władzy, przez co prawie cała nasza rasa zapłaciła za to życiem, a teraz musimy żyć w tym piekle... Żyć nie umierać! Po prostu świetnie!


~Koniec~

czwartek, 2 marca 2017

Reker (fabularnie sprzed wojny)

"Bad news like a sucker punch, what do you say?
Air knocked out of my lungs, your cue to stay
When you hear something difficult, don't back away
Some people say nothing, good ones engage"

??? Chyba Grudzień... 2019

Chłód, ból, krzyk, strach, dźwięk łańcuchów, które powiadomiły pomieszczenie o zmianie pozycji lub ruszeniu jakąś kończyną. Znowu mnie skatowali tylko, że teraz nie miałem prawa zemdleć. Plecy paliły żywym ogniem więc i krwi tam nie brakowało tak samo jak na rękach i nogach... Oszczędzili dzisiaj tylko mój brzuch, ale jeść i tak nie zamierzałem. Stary koc pachniał stęchlizną a zaschnięta na nim krew świadczyła, że już dużo się na oglądał moich cierpień. Ciekawe czy jest na swój sposób nowy czy też mam go po poprzednim ich psie... Byłem tutaj zaledwie trzy miesiące a już na moim ciele nie można było znaleźć miejsca bez krwawego lub fioletowego śladu. Rzadko kiedy przychodzili sprawdzać co się ze mną dzieje po tresurze, w sumie to na Siergieja nie było co liczyć, lecz Piter od czasu do czasu gdy wiedział, że pewien limit został przekroczony ruszył tutaj swoje szanowne cztery litery by popatrzeć sobie na moje rany i ocenić czy potrzebuję pomocy medycznej, którą powinienem dostawać tu codziennie po tych chorych akcjach! Nie płakałem, ponieważ nie miałem na to czasu a zresztą po pierwszych siedmiu sesjach dało się już przyzwyczaić do takiego rodzaju bólu, który i tak zaskakiwał mnie każdego dnia. Raz niczym pieszczota drugi niczym dotknięcie rozżarzonym prętem. Czemu nie daliście mi zemdleć? - zadałem sobie w myślach najważniejsze pytanie jakie chodziło mi aktualnie po głowie. Zawsze odpłynięcie było na swój sposób wspaniałe, ponieważ gdy się budziłem ból był zdecydowanie mniejszy a w niektórych, mniejszych ranach krew zdążyła się już pozamieniać w strupy. Teraz mogłem poczuć wszystko dokładniej co mogło być pewnego rodzaju karą i tu na suwa się kolejne pytanie a mianowicie za co? Za to, iż jesteśmy tu z przymusu? A może za to, iż za słabo się na nas wyżyli? Tak właściwie to nie wiem ilu nas tutaj zostało, bo ostatni raz na "stołówce" byłem miesiąc temu... Teraz to po "zabawach" nie mogę się ruszać i ze zmiłowania chyba przynoszą mi to ohydne żarcie, którego nawet kijem bym nie dotknął, ale oni mają swoje sposoby by zmusić mnie do chociaż kilku kęsów. Leżąc tak na brzuchu i zastanawiając się nad dalszym życiem zacząłem powoli przysypiać a słysząc odgłos przekręcania zamka w drzwiach zamarłem w bezruchu udając, że jednak zasnąłem. Aktorstwo miałem już chyba wyćwiczone do perfekcji, ponieważ wiele razy udało mi się nabrać moich oprawców na tą marną sztuczkę przez co gdy byli w dobrych humorach odpuszczali mi jeszcze jedną godzinkę bym mógł dojść bardziej do siebie co zdarzało się bardzo, ale to bardzo rzadko, lecz się zdarzało! Ciszę w pomieszczeniu przerwały kroki dwóch ludzi, lecz ja zachowałem spokój i udawałem, że jestem pogrążony w swoich snach. Piter, Siergiej czego wy znowu chcecie? - mruknąłem w myślach wyczuwając, iż zatrzymali się tuż przede mną.
- Cholera Piter co wy mu zrobiliście?! - warknął jakiś nieznany dla mnie głos.
- Siergiej trochę dzisiaj przesadził... Ale żyć będzie! - mruknął już znajomy mi Piter. Nagle poczułem jak ktoś dotyka mojego czoła. Obrączka? - zdziwiłem się czując, że na jego palcu serdecznym znajduje się jakaś obręcz a to z pewnością była prawa ręka! Ciekawe czy żona wie czym się zajmuje jej mężuś.
- Eh... ma gorączkę. Módl się lepiej, żeby nie miał zakażenia - mruknął - Trzeba zdezynfekować rany i założyć opatrunek barany - dodał zły. Usłyszałem potem jeszcze szelest papieru i znowu otwieranie oraz zamykanie drzwi był to pewnie Piter, który wraz z Siergiejem mieli bardzo charakterystyczne tępo chodzenia. Oprawca zostawił mnie samego z tym gościem a ja nawet nie wiedziałem czego ma się po nim spodziewać! Łaził niebezpiecznie wte i wewte oglądając chyba te wszystkie narzędzia tortur. Czyżby kolejny psychol? - załkałem w myślach powstrzymując się od kulenia ze strachu, które by mnie na pewno zdradziło. Mężczyzna na szczęście nic mi nie zrobił a słysząc, że drzwi znowu się zamykają nad wyraz cicho stwierdziłem, iż chyba kat musiał się przejąć.
- Justin wiesz co robisz? - zapytał nagle Piter stawiając coś niebezpiecznie blisko mojego ciała.
- Jestem lekarzem! Braciszku zaufaj mi wreszcie! Zresztą sam mnie tu sprowadziłeś... - rzekł spokojnie, lecz ostatnią część zdania wymruczał. Brat? Jezus kolejny wariat! On ma mnie leczyć?! Chyba jeszcze bardziej pogorszy mój stan! - krzyczałem w myślach.
- No to się niech pan lekarz wreszcie za niego weźmie - westchnął przez co na chwilę zapanowała cisza.
- Piter lepiej wyjdź... - odezwał się po dłuższej przerwie Justin.
- Dlaczego? Przecież jestem jego panem - mruknął niezadowolony.
- On na pewno się z bólu obudzi a widząc ciebie może zacząć się rzucać co utrudni mi tylko zadanie... Wyjdź! Zaufaj mi! Krzywdy mu nie zrobię, bo wy jesteście od tresur - wymówił ze wstrętem trzy ostatnie słowa - Zresztą mnie tu w ogóle nie powinno być! Macie swoich lekarzy - dodał nagle.
- Te konowały zrobiłby mu większą krzywdę niż my! Jeden pies Negana przez nich padł a kundel miał tylko małą rankę rozumiesz? małą rankę! - fuknął wychodząc na co jego brat od razu przystąpił do działania. Powstrzymywałem się jak najlepiej potrafiłem, ale w końcu ból nade mną zwyciężył przez co idealnie musiałem zagrać rolę, iż dopiero się obudziłem. Przestraszony do granic możliwości przysunąłem się do ściany i drżąc zacząłem wpatrywać się w opatrującego mnie szatyna.
- Spokojnie nic ci nie grozi - rzekł próbując mnie uspokoić, lecz ja nadal się go bałem. Nie mogłem jednak nic powiedzieć, bo pan pewnie stał za drzwiami a słysząc mój głos zacząłby sobie doliczać ile batów więcej muszę dostać następnym razem - Połóż się tak jak przed chwilą i leż. Postaram się być delikatny - dodał widząc moje wahanie. Nadal miałem co do niego pewne podejrzenia, ale powolutku zacząłem wykonywać jego rozkaz. Nie kłamał, po raz pierwszy ktoś powiedział mi tu prawdę o delikatności! No ja nie wierzę! Jego ruchy nie były tak ostre jak u Pitera czy też Siergieja, mówił też, iż może zaboleć co było dla mnie niepojęte, ponieważ nikt wcześniej nie przejmował się tym co odczuje... dla nich liczyło się tylko to by wykonać robotę i wrócić do domu. Kiedy założył mi wreszcie bandaż wyjął z kieszeni spodni igłę z lekko żółtawym płynem. Wszystkie igły kojarzyły mi się bardzo źle więc znowu przywarłem do ściany powstrzymując się od jęknięcia z bólu - To tylko lek usypiający jeśli ci go podam to będziesz szybciej dochodził do siebie - poinformował mnie. Teraz już się nie przejmował i przydusił mnie kolanem do ziemi wstrzykując substancje w moją szyję, spojrzałem na niego z nienawiścią, na którą w ogóle nie zareagował. Czego ja się niby miałem spodziewać po cholernym braciszku Pitera?! - krzyknąłem w myślach odpływając już na dobre.
****
Obudziłem się czując ból w karku i jak się okazało był to Siergiej, który przypalił papierosa. Ostatkami sił powstrzymałem się od krzyku za co poklepał mnie mocno po głowie jakby chciał wbić ją w ziemię.
- Na następnej tresurze dostaniesz jeszcze więcej batów - mruknął patrząc na bandaże - Dobrze, że niczego nie szył... - dodał po chwili - Młody nie potrzebnie się fatygował po to by tylko wyczyścić ci te rany - ciągnął podnosząc mnie za włosy. Ugryzłem go... miałem już dosyć takiego traktowania! Najwyżej mnie zabije i tyle! - Aaa nie ma tak łatwo! - zaśmiał się gdy go puściłem - Wysil się trochę kundlu, bo tak łatwo mnie z równowagi nie wyprowadzisz - prychnął kopiąc mnie w żebra.
- Nie jestem psem - fuknąłem łapiąc się za kark, który zaczął promieniować bólem.
- Widzę, że jutrzejsza tresura będzie zabawna - uśmiechnął się chytrze - Zjedz coś, bo jak nie to chyba się domyślasz co zrobimy - dodał wychodząc. Przewróciłem oczami i z niechęcią popatrzyłem na psie żarcie... 
- Chyba śnisz, że to tknę - prychnąłem układając się wygodnie na kocu. Rozmyślałem... nie wiedziałem czy rodzice jeszcze wierzą w mój powrót do domu... może im też powiedzieli, iż wysłali mnie na front? Dla niektórych to tylko kolejny dzień, ale dla nas to i tka święto, że nie skatowali cię na śmierć. Bezpieczny świat ma nas tuż pod nosem, lecz i tak nikt nigdy się nie dowie co tu zachodziło, zachodzi i będzie zachodzić...

<Koniec>