wtorek, 31 stycznia 2017

Od Will’a cd. Reker’a

Leżałem w swoim łóżku i zastanawiałem się czy wariuję. Czasami widziałem na sali Siergieja lub Pitera! Moich oprawców z poligonu… Przy Rekerze się tak ich nie bałem, bo w grupie siła, a poza tym, to oni nie żyli! William siedział przy mnie i patrzył na nasze dziwne zachowanie. Obserwował nas uważnie i w ciszy. Widział po nas przerażenie i że cały czas się rozglądamy i wodzimy wzrokiem, jakbyśmy kogoś widzieli, kogo tutaj ciałem nie ma. Nagle usłyszałem przerażony głos brata.
- On tu jest... - jęknął przełykając szybko ślinę i skulił się w łóżku niczym przestraszone dziecko.
- Kto tu jest? - spytał zdziwiony i przestraszony William, bo nie wiedział co się z nami dzieje.
- Oni… - powiedziałem i nakryłem się mocniej kołdrą przerażony.
- Jacy oni?! - dopytywał coraz bardziej zdenerwowany tym co widzi.
- Oni… Oni tu są… - tym razem ja wyjęczałem.
- Kto?! - dopytywał.
- Ci z poligonu…. Siergiej i Piter! - powiedziałem przerażony wypowiadając te dwa przerażające dla mnie imiona. Reker schował się pod łóżko, zakrywając się po uszy kołdrą, co po chwili i ja zrobiłem. Cały drżałem ze strachu i szybko oddychałem spanikowany. Usłyszałem jak William wybiega z zali pewnie po lekarza, który zaraz przybiegł z ekipą.
- Co się z nimi dzieje?! - spytał zdenerwowany założyciel.
- Ocho… To przez silne leki… - odparł jeden z lekarzy, który zdjął ze mnie kołdrę, a ja nadal byłem skulony i przerażony jak dziecko. Wbił mi coś w rękę i się uspokoiłem po chwili, bo zniknęli mi nagle z oczu! Bratu też coś podali i również się uspokoił.
- Jak to przez leki?! - spytał zdenerwowany, nie wiedząc o co chodzi.
- Te leki które mi podajemy, są o wiele silniejsze od poprzednich i zapomniałem poinformować, że mogą wywoływać przewidzenia lub nawet halucynacje – westchnął drapiąc się po karku.
- To chyba ważna informacja! - warknął założyciel na co spuścili głowy – Macie im zmienić te leki, bo inaczej znowu zwariują ze strachu! - warknął na co pokiwali głowami i wyszli w pośpiechu.
Widać było ze założyciel się wściekł nie na żarty, na niekompetencje lekarzy. Ja też byłem zły! Żeby coś takiego przeoczyć?! Zszedłbym tu na zawał jeśli by to tak dalej trwało! Spojrzałem na przyszywanego ojca, który stanął pomiędzy naszymi łóżkami i chwycił nas obu za ręce.

< Reker? :3 >

Od Madeleine cd. Jackob

- Jak mówiłaś? Amry? – pyta młodzik, marszcząc ciemne brwi. Ogarnia wzrokiem listę imion i nazwisk oraz przypisanym im pokoi – Agnes? – próbuje trafić, a jednak znowu mu nie wychodzi. Prycham wściekle, zerkając na niego.
- Amy Davies. – mruczę złowrogo, zaciskając pięści. Ponownie zerka na tablicę, przyciska do niej wskazujący palec i, czytając nazwiska, zjeżdża nim w dół. Wzrokiem podążam za jego szybkimi ruchami, coraz bardziej się niecierpliwiąc, ale i denerwując. Z jednej strony chcę ją spotkać, zobaczyć jak żyje, ale z drugiej – boję się jej reakcji na widok matki uzależnionej od alkoholu, która dla niego zrobi wszystko – nawet zabije.
- Pokój sto dziewięćdziesiąt dziewięć – odzywa się w końcu, odrywając palec od kartki. Rozejrzawszy się już wcześniej, ruszam w korytarz prowadzący do pokoi o numerach od stu pięćdziesięciu do dwustu. Przyspieszam jak tylko mogę, ale Amerykanin już po chwili jest przy mnie – Zaprowadzę cię tam.
- Nie trzeba. – mówię, jeszcze przyspieszając kuśtykanie. Po chwili jednak, nie widząc sensu w tak szybkim, męczącym kroku, zwalniam, pozwalając mu ponownie zrównać krok. Patrzy na mnie podejrzliwie, podejrzewa, że chcę uciec tuż przed wejściem. Przecież jestem tchórzliwym ścierwem.
- Trzeba – mruczy, a po chwili znowu się odzywa, jakby próbując podtrzymać rozmowę: - To pokój grupowy, więc mieszka z młodszą od siebie sierotą – Amandą.
Kiwam głową na znak zrozumienia, jednak później już nie odpowiadam, zajmuję się rozmyślaniem nad późniejszymi losami córki. Amelie, charakterem wdając się zdecydowanie w ojca, na pewno zajęła się malutką sierotką, może nawet zaprzyjaźniły się, stały się dla siebie jak siostry. Niech przynajmniej ona ma takie relacje, jakich ja nie miałam. Moje kontakty z Louise zawsze pozostawiały wiele do życzenia – podziwiałam ją, kochałam, a ona niemal całe życie wodziła mnie za nos. A teraz ona skończyła w Śmierci, a ja w Przemytnikach. Też powinnam tam być, podobno przyjmują wszystkie szumowiny – nadaję się.
- To tutaj – oznajmia głośno, tym samym przerywając moje przemyślenia. Wzdychając, podnoszę wzrok na drzwi z namalowanymi białą cyframi. Chwytam klamkę i naciskam ją – Poczekam na zewnątrz. – dodaje, gdy popycham drzwi. Wchodzę do środka, zamykając je za sobą. Pierwszym, co rzuca mi się w oczy jest brązowowłosa dziewczynka, pochylająca się nad stołem, obok niej siedzi jej towarzyszka, jasnowłosa, prawie leżąca na blacie. Jedna tłumaczy coś drugiej.
- Henryk VIII ożenił się po raz pierwszy z wdową po swym starszym bracie, Arturze, Katarzyną Aragońską, córką królewskiej pary hiszpańskiej, Ferdynanda i Izabeli – mówi, a ja rozpoznaję „Historię Anglii” Henryka Zinsa. Mimowolnie uśmiecham się, gdy słyszę, podczas jej czytania, wyraźny brytyjski akcent – Pierwszy z Tudorów, dążąc do wzmocnienia pozycji Anglii na arenie międzynarodowej, doprowadził w tysiąc pięćset pierwszym roku, po latach pertraktacji, do małżeństwa szesnastoletniej Katarzyny z czternastoletnim, najstarszym swym synem, Arturem.
- Skąd to masz? – pyta Amanda, a w jej głosie słyszę delikatny francuski akcent.
- Dostałam to od mamy – wyjaśnia Amelie, a ja biorę głębszy wdech. Mama. Dawno tego nie słyszałam – Uczyła mnie tego wszystkiego. – dodaje cicho. A więc to ściskała pod kurtką, gdy zaciągałam ją do schronu, byśmy obie mogły przeżyć.
- Była nauczycielką? – docieka, wyrywając przedmiot z dłoni starszej towarzyszki, który po chwili podnosi.
- Tak. Tak za nią tęsknię… - wzdycha ciężko, zabierając tom i zamyka go. Szybko podnosi głowę i pyta towarzyszki: - A wiesz co kiedyś mi powiedziała?
- Co? – dopytuje podekscytowana Francuzka. Spodziewam się usłyszenia najgorszych wyzwisk, jakie skierowałam do Amelie, a jednak, nawet ona mnie zaskakuje.
- Wspomnienia stają się opowieściami, kiedy o nich zapominamy – odpowiada szybko, nie chcąc wytracić zainteresowania przyjaciółki – A ja zawsze odpowiadałam, że niektóre stają się piosenkami.
- Amelie… - wyrywa mi się, a ja drgam, gdy tylko słyszę własny, drżący głos. Nie, nie, nie, to nie tak miało być. Miała w ogóle mnie nie zauważyć. Moja córka odwraca się na krześle, patrzy mi prosto w oczy, a ja milczę.
- Mamo? – szepcze, podrywając się i podbiegając do mnie. Jest wyższa ode mnie, urosła od ostatniego razu, gdy ją widziałam. Po kolejnej chwili milczenia, przyciskam ją do siebie, wcześniej upuszczając kulę, która ląduje na podłodze. Czuję jak dziewczynka wtula twarz w moje ramię, ja zaś gładzę jej plecy – Mamo… - dodaje jeszcze ciszej – Tęskniłam za tobą…
- Ja też, dziecko… - odszeptuję, ściskając ją jeszcze mocniej – Ja też…
- Ale mamo – mówi, wyrywając się z mojego uścisku. Patrzę na nią zaskoczona – Dlaczego nie mogę być z tobą? – pyta, patrząc na mnie wyczekująco. Wzdycham ciężko, odwracając wzrok.
- Tutaj jesteś bezpieczna – odpowiadam, wpatrując się w ścianę za nią. Kłamię, po prostu nie chcę żeby ze mną szła. Wbrew moim słowom, wcale za nią nie tęskniłam, po prostu chciałam się dowiedzieć, co się z nią dzieje – Nie chcę wyciągać cię na pustkowia – dopowiadam, przenosząc na nią wzrok. Po chwili chwytam jej dłonie – Zostałaś mi tylko ty.
- A ciotka Louise? Dziadek? – docieka, nie dając za wygraną.
- Nie widziałam ich już dawno – mruczę. Tak naprawdę spotkałam się z nimi niedawno, mają się świetnie, w przeciwieństwie do mnie – Nie mam pewności czy żyją. – wzruszam ramionami.
- Po prostu mnie nie chcesz, prawda? – pyta, choć nie oczekuje odpowiedzi. Odsuwa się, chwyta dłoń małej Francuzki i odsuwa się wraz z nią. Patrzę na nie załamana, a jednak zimny wzrok Amy nie pozostawia mi nadziei. Znowu ją zawiodłam, zapewne znowu myśli o tym, że Nils bardziej ją kochał. Ma rację.
- Amelie, proszę… - mruczę niechętnie, stawiając krok, ale syczę, gdy ból uderza w kolanie. Zapomniałam podnieść Dasha i tak to się skończyło – uderzającym bólem, który powinien zaraz przejść.
- Nie. – odpowiada krótko, tym samym kończąc temat. Wzdycham, podnoszę kulę i, przy jej pomocy, wychodzę z pomieszczenia. Opieram się o ścianę i przecieram dłońmi twarz. Mam dość. Chcę się upić. Nie wytrzymam dłużej na trzeźwo.
- I jak? – pyta Jackob, a ja zaciskam pięści. Mam ochotę go uderzyć, ale ostatecznie, zacisnąwszy pięści, powstrzymuję się. Jego także mam dość. Nadal zdenerwowana, odsuwam się od ściany.
- Źle – odpowiadam krótko, odwracając się. Powoli kuśtykam w stronę wyjścia z całego budynku. Przez moment myślę, że mam spokój, a jednak młodzik rusza za mną. Przez dłuższy czas milczę, zagryzam policzki, ale w końcu nie wytrzymuję i pytam: - Naprawdę chce ci się za mną chodzić?
- Pomyślmy… - rzuca złośliwie, zerkając na mnie znacząco. Przez moment milczy, ale gdy rozumie, że nie mam zamiaru odpowiadać, sam kończy: - Tak. Coś mi tu śmierdzi, a ja nie wiem co.
- To pewnie ja – wzdycham ciężko, by ten jeszcze bardziej poczuł swąd alkoholu – Niedawno piłam – dodaję, mimowolnie uśmiechając się kpiąco. Słyszę prychnięcie. Ojej – Ty też mógłbyś to zrobić, to naprawdę ciekawe zajęcie – stwierdzam, a po chwili zastanowienia dodaję: – Napij się ze mną.

<Jackob?>

Od Reker'a cd. Will'a

Bezwładnie osunąłem się po ścianie, bałem się tego jak Wiliam na to wszystko zareaguje... Mężczyzna wiedział, że codziennie brałem te świństwa, ale chyba były za słabe żeby mój organizm wrócił do normy. Był pewnie zły jak diabeł w piekle więc tym bardziej nie chciałem go widzieć. Przyciągnąłem nogi do klatki piersiowej i ukryłem twarz w zagłębieniu utworzonym przy pomocy kolan, bo tylko na tyle pozwalał mi mój obecny stan, nie miałem zamiaru płakać i pokazywać innych moich słabości. Chciałem zostać tu na wieki, ale wiedziałem, że mój przyszywany ojciec już po mnie idzie widząc mnie na GPS'ie i tak się właśnie stało po paru minutach wyczułem, że ktoś przy mnie ukucnął, lecz ja nie zareagowałem tylko patrzyłem się w białą jak kreda ścinę na przeciwko mnie.
- Reker spójrz na mnie - rzekł łagodnie, ale ja udawałem, że nie słyszę - Tutaj jestem głuptasie - dodał nakierowując mnie za pomocą brody, lecz od razu spuściłem wzrok, nie miałem odwagi spojrzeć mu prosto w oczy.
- Wiem, że jesteś zły - szepnąłem załamany drżąc lekko.
- Nieprawda spodziewałem się, że takie będą - westchnął na co wreszcie zebrałem się na odwagę i spojrzałem mu w te zielone oczy, w których odbijało się zmartwienie i troska. - Lekarze dadzą ci inne leki i sobie jakoś poradzimy z tym problemem - powiedział po chwili na co skinąłem głową.
- Bałem się, że na mnie nakrzyczysz, że znowu prawie wpędziłem się w anemię - przyznałem otwarcie na co on poczochrał mnie po włosach.
- Choroba to rzecz ludzka i nie ma co o niej dyskutować. Wracajmy już, bo Will chcę cie mieć przy sobie - wytłumaczył i chwycił mnie pewnie za słabą rękę i pociągnął do góry. Szczerze mówiąc to czułem się jak szmaciana lalka, z którą teraz można zrobić wszystko co nie było przyjemne w żadnym stopniu. Szybko znaleźliśmy się w skrzydle medycznym, ale parę metrów przed salą brata stanąłem w miejscu nie chcąc się ruszyć.
- Spać mi się chce - mruknąłem niezadowolony, bo już dawno minęliśmy moją salę a nic chciało mi się wracać a przede wszystkim rozczarować brata.
- Załatwiłem ci łóżko obok Will'a poza tym ty też potrzebujesz sporej uwagi lekarzy - stwierdził na co od razu przyśpieszyłem kroku. Wchodząc na salę niemal od razu padłem na łóżko i gdy upewniłem się, że brat jest już spokojny też postanowiłem zasnąć.
****
Od ostatnich wydarzeń minął tydzień, Will czuł się coraz lepiej a ja brałem coraz mocniejsze leki, po których zaczęło mi się polepszać i powoli wracałem do formy. Drużyna wróciła cała i zdrowa dzięki czemu mi ulżyło, często nas odwiedzali i opowiadali co robili poza murami za co byłem jednocześnie wdzięczny jak i wściekły. Właśnie leżałem na oddziale i miałem jakieś dziwne zwidy w jednej chwili widziałem przy sobie Siergieja, który patrzył się na mnie z tym swoim okrutnym uśmieszkiem, migał mi często przed oczami, ale nic nie robił, nawet się nie odezwał... Czyżby bał się wilka? możliwe... 
- On tu jest... - jęknąłem przełykając szybko ślinę, ale nie miałem zamiaru powiedzieć kim jest owy on.

<Will? :3 Walczymy z duchami? xd> 

Od Will’a cd. Reker’a

Nagle Reker wybiegł z sali spanikowany, zostawiając nas samych. William patrzył jeszcze na drzwi z kat przed chwilą wybiegł brat ze zdziwieniem. Spojrzała na jego wyniki i zmarszczył brwi.
- Jak jego wyniki? - spytałem słabo.
- Są nie najlepsze – westchnął.
- Pewnie wybiegł,bo bał się Twojej reakcji… - westchnąłem również i lekko przymknąłem oczy – Mi powiedział ze ma dobre wyniki – dodałem.
- Nie chciał Cię martwić, zawsze tak robi – powiedział patrząc na mnie.
- Jak się czują inni? - spytałem.
- Dochodzą do siebie – powiedział spokojnie – Ich stan jest stabilny – dodał na co się lekko uśmiechnąłem.
- To dobrze… - powiedziałem biorąc głębszy wdech.
- Hm… Mogę Cię zostawić na chwilę sam? - spytał nagle, więc się domyśliłem że chodzi o brata.
- Tak! Idź do niego – powiedzeniem od razu a co się zdziwił – Przewidziałem że będziesz chciał go szukać! Mógłbyś go tutaj przyprowadzić? Nie chcę być sam… - odparłem trochę niepewnie ostatnie zdanie.
- Chcesz żeby Reker był cały czas obok Ciebie? - spytał dobitnie, na co kiwnąłem lekko głową.
- Dobrze… Postaram się to jakoś załatwić – powiedział łagodnie – Boli Cię coś? - spytał.
- Wszystko – westchnąłem ledwie na niego patrząc.
- Chcesz coś przeciwbólowego? - spytał na co kiwnąłem głową, a po chwili lek przeciwbólowy znalazł się w moich żyłach, na co od razu mi ulżyło.
- Lepiej? - spytał.
- Tak… - przyznałem – Idź już do niego! - powiedziałem zachęcająco i przykryłem się kołdrą i kocami. Spojrzał na mnie badawczo, lecz w końcu kiwnął głową i wyszedł mówiąc „nie długo wrócę”. Znowu zostałem sam na co się mimowolnie wzdrygnąłem. Samotność po tej zasadzce sprawiała, że czułem strach… Bałem się zasnąć mimo iż dowiedziałem się o śmierci ty dwóch typków! Spojrzałem na bransoletkę, na swojej ręce i ją dotknąłem delikatnie. Leżałem z przymkniętymi oczami, lecz gdy czułem, że zaraz zasnę, otwierałem oczy choć z trudem, bo byłem wycieńczony. I tak wierciłem się chyba przez 30 minut, aż w końcu wrócił Reker z Williamem. Brat wyglądał na odstresowanego i położył się na łóżku obok mnie, na co się uśmiechnąłem i wreszcie spokojnie zasnąłem.

< Reker? :3 brak weny, wybacz ;-; >

Od Kiary cd. Reker’a

Ojciec podbiegł do mnie szybko i zaczął mnie szybko rozwiązywać. Widziałam w jego oczach strach i wściekłość jednocześnie.
- Boże… Co oni Ci zrobili?! - powiedział przerażony.
- Bywało gorzej… - wycharczałam i kaszlnęłam gęstą krwią, która i tak sama spływała mi z ust.
Wziął mnie na ręce, owinął w koc i szybko wybiegł z pomieszczenia. Kątem oka zobaczyłam że Olivier biegł za ojcem z Rekerem na rękach.
- Kiara patrz na mnie! - mówił do mnie biegnąc jak szalony, lecz był wciąż czujny. Co chwilę coś wybuchało i było słychać strzały, trzaski, wybuchy czy krzyki. Jak na prawdziwej wojnie. Ojciec cały czas do mnie mówił, co czasami mnie złościło, bo chciałam zamknąć oczy i odpocząć, lecz z drugiej strony wiedziałam że kiedy to zrobię, to na pewno umrę…
- I znowu robimy Grunwald co? - spytałam ze słabym śmiechem, zmuszając się do lekkiego podniesienie kącików ust.
- Grunwald to mieliśmy jak wysłałem 6 tys żołnierzy po was – powiedział zdobywając się na lekkie rozbawienie.
- Ile teraz żołnierzy zabrałeś? - spytałam by jakoś odciągnąć od siebie senność.
- Jakieś 700 żołnierzy -odparł zdyszany.
W porównaniu do nas, my mięliśmy większe wojsko, więc to była totalna głupota, jeśli myśleli że z nami wygrają! Dlaczego te głupki nie poprosili nas o sojusz…? Przecież mogliśmy żyć w zgodzie, nie wybijając się znowu! A teraz ziemia została pozbawiona kolejnych ludzi… Przynajmniej z naszego kontynentu, bo nie wiem co siedziało w Europie i tam dalej w świecie.
Mój koc po chwili cały zabarwił się na czerwono od mojej życiodajnej krwi. Zabawne że człowiek umiera, gdy tylko troszkę więcej jej straci… Nagle znaleźliśmy się na dworze, gdzie od razu zobaczyłam medyków i jakieś kobiety, dzieci i jeszcze jakiś mężczyzn. Nie mieli broni i zasłaniali swoje rodziny wystraszeni. No tak! Pewnie nie wszyscy byli źli w tym obozie, dlatego ich oszczędzili. Gdy tylko zobaczyli mnie i narzeczonego we krwi i ledwie żywych, zbledli tak, że myślałam, że zaraz sami zemdleją. Jak widać, niektórzy z tego obozu nie wiedzieli, do czego ich ludzie są zdolni… Szybko położono mnie na ziemi i zdjęli koc, który odkrył wszystkie rany na całym ciele. Kaszlnęłam krwią na to. Słyszałam jak Reker odpowiada kobiecie na jej pytanie, która trzymała małe zawiniątko w rękach. Była zapłakana i widać po niej było, że nie spodziewała się czegoś takiego… Była załamana śmiercią męża, ale i też w jednej chwili się dowiedziała, że jej mąż był brutalnym mordercą oraz iż będzie musiała sama wychowywać niedawno narodzone dziecko.
Było mi jej żal. Myślała że ma kochanego męża, a tu się okazało co innego… Jej maż był potworem podobnym do tych z obozu Śmierci. Po kolorze kocyka w które było zawinięte dziecko, domyśliłam się że to chłopczyk.
Kobieta patrzyła na nas przerażona, a raczej na nasze rozległe rany. W końcu jakoś przełknęła łzy i wskazała na budynek gdzie znajdowało się skrzydło medyczne. Lekarze szybko nas wzięli i pobiegli jak najszybciej w tamtą stronę. Niektórzy lekarze oczywiście zostali by „więźniach” żeby posprawdzać ich stan. Najbardziej bali się pewnie o tą kobietę z niemowlęciem, co doskonale rozumiałam.
Po chwili znaleźliśmy się na sali operacyjnej, gdzie położyli nas na stołach. Reker stracił przytomność, a ja jeszcze chwilę byłam przy świadomości. Modliłam się żeby Reker to wytrzymał i żeby mnie samej w tym piekle nie zostawiał! Nie wytrzymałabym bez niego… Kochałam gonad życie, mimo iż jeszcze niedawno błam zmuszona udawać, że jest inaczej i miałam nadzieję że nie miał mi tego za złe! Po chwili, gdy zaczęli mi przetaczać krew, zasnęłam i pogrążyłam się w ciemnościach.
**
Znalazłam się poza ciałem, gdzie obserwowałam znowu wszystko z góry. Lekarze walczyli o nasze życie zaciekle. Jednak ja szukałam tylko jednej osoby, a mianowicie swojego ukochanego! „Wyszłam” z sali operacyjnej i zaczęłam go szukać. Miałam nadzieje że nie był w tej pustce, tylko gdzieś tu. Dość dziwne było „przechodzenie” prze ludzi niczym prawdziwy duch, lecz zaczynałam się już powoli przyzwyczajać. Nagle poczułam szarpnięcie i znalazłam się w pustce. Rozglądałam się nerwowo i po chwili zobaczyłam Rekera! Podbiegłam do niego i mocno się do niego przytuliłam. Oboje płakaliśmy jak dzieci. Nie mogliśmy uwierzyć że już po wszystkim!
- Przepraszam że na przesłuchaniu byłam taka oschła wobec Ciebie – powiedziałam mocno się do niego przytulając.

< Reker? :3 >

Od Reker'a cd. Will'a

- Zostanę tylko już nie płacz, bo czuję się jakbym to ja zrobił ci krzywdę - westchnąłem ścierając mu rękawem munduru łzę, która zatrzymała mu się na policzku - Piter i Siergiej nie żyją już od jakiś trzech miesięcy - dodałem by jeszcze bardziej go uspokoić.
- Jak to? - zdziwił się próbując wstać, ale ja pomimo swojego osłabienia zdążyłem go przytrzymać i powstrzymać od tego głupiego pomysłu.
- Leż nie chcę żeby powstały jakieś powikłania. Zabiłem ich a raczej zabiła ich moja narzeczona kiedy mnie porwali i chcieli się zabawić ze mną od nowa - zrobiłem chwilową przerwę przypominając sobie to co ze mną zrobili na co aż przeszedł mnie dreszcz - Siergiej dostał kulkę w łeb i zginął na miejscu za to Piter sobie trochę pocierpiał i błagał o litość. Ja tylko obserwowałem, bo ona wszystkim się zajęła... sparaliżował mnie strach i myśli, że mógłby znowu mną zacząć manipulować - mówiłem, lecz plątał mi się język, ponieważ wspomnienia zostaną na zawsze. Lekko się zatrząsłem, ale postarałem się nie pokazywać emocji.
- Spokojnie nie będę dociekał - rzekł spoglądając na mnie ze smutkiem.
- A miały to być tylko zwykłe ćwiczenia - westchnąłem zamykając na chwilę oczy.
- O tu jesteś Reker - usłyszałem znajomy głos lekarza, który położył mi ręka na ramieniu dzięki czemu natychmiastowo otwarłem oczy i spojrzałem najpierw na jego twarz a potem na świstek w jego ręce.
- Coś się stało? - zapytałem nie rozumiejąc co się dzieje.
- Nigdzie nie mogę znaleźć pierwszego więc jak przyjdzie podaj mu twoje wyniki krwi i pamiętaj, że masz się nie przemęczać - powiedział wręczając mi papier a potem zniknął. Niepewnie rozwinąłem papier i spojrzałem na erytrocyty, których było za mało, hemoglobina zmniejszyła się do minimum co mnie niezmiernie zirytowało, bo akurat teraz "potrzebna" mi jest choroba. Schowałem wyniki do kieszeni i udawałem, że wszystko jest ok.
- I jak? - spytał mnie brat.
- Wszystko w normie - skłamałem, lecz mój głos był bardzo pewny więc miałem nadzieję, że jakoś uniknę nieprzyjemnego tematu.
- Na pewno? Wydawałeś się jakiś zmartwiony... - dociekał na co zdenerwowany zacząłem drapać się w prawą rękę gdzie znajdowała się bransoletka.
- To przez to, że jestem jeszcze osłabiony nie do końca kontaktuję ze światem żywych - zaśmiałem się cicho by jakoś rozluźnić atmosferę co chyba mi się udało, bo na jego twarzy pojawił się delikatny uśmieszek.
- Czemu akurat orzeł? - zapytał nagle wpatrując się w blaszkę.
- Sam nie wiem bardziej jestem związany z wilkiem, ale sądzę, że Wiliam miał jakiś powód żeby dać mi taką blaszkę a nie inną - wyjaśniłem uśmiechając się na trzy sekundy. - Zmęczyłem się - przyznałem przecierając prawe oko.
- Można było to przewidzieć - powiedział ze zrozumieniem. Oparłem na jego łóżku przedramiona, w których schowałem głowę, ale nie mogłem trwać długo w takiej pozycji, bo znowu zjawił się nasz przyszywany ojciec.
- Jak chcesz spać to idź do siebie, będzie ci wygodniej - westchnął dotykając moich pleców.
- Nie jestem zmęczony, dam radę - pisnąłem od razu sięgając do kieszeni - Wyniki krwi - dodałem po chwili podając mu kartkę. Zerwałem się z miejsca i po mimo bólu wybiegłem z oddziału. On mnie chyba zabije za takie wyniki - jęknąłem w myślach zaszywając się w zapomnianej części wieży.

<Will? :3 Reker panikuje...>

Od Reker'a cd. Kiary

Chodź na moim ciele nie było już chyba miejsca bez rany to się nie poddawałem, ciągła hardość w oczach przerażała mojego oprawcę co mnie śmieszyło, ale nie potrafiłem się zaśmiać, nie mogłem...
- Czy ty jesteś człowiekiem? - zapytał mnie z niedowierzaniem.
- Jestem żołnierzem tego mnie uczono - wydusiłem z siebie dzięki czemu z ust popłynęło mi dużo krwi. Było ze mną jak i z moją narzeczoną krucho co widać było na pierwszy rzut oka, wiedziałem, że Wiliam już nie zdąży więc pozwalałem sobie na wiele rzeczy by jeszcze się im po naprzykrzać, cóż jak ginąć to już z honorem i godnie. Jeden z nich coś gadał, ale z jego wypowiedzi rozumiałem co drugie słowo więc nic mi się w głowie nie układało. Mnie, mnie zabijcie a ją zostawcie w spokoju! - krzyczałem w myślach, ale z mojego gardła nie mogło wydostać się żadne słowo. Spytasz dlaczego? sam nie wiem, lecz na pewno nie był to strach...
-  Oni i tak już są martwi! Zabijcie ich już… Nie są nam potrzebni, skoro nic nie gadają - warknął jeden z nich i wyszedł trzaskając za sobą głośno drzwiami. Czyli tak właśnie skończę? Kiedy zaczynałem szkołę snajperską wiedziałem, że pakuje się w niezły szajs, ale spodziewałem się innej śmierci niż strzelenie kulką w łeb... Nagle poczułem mocne szarpnięcie za włosy i poczułem lufę glocka 19 przy swojej skroni, nie bałem się i spojrzałem mojemu mordercy prosto w oczy na co się trochę zmieszał i gdy miał nacisnąć już spust i odebrać mi moje marne życie, drzwi zostały wyważone z potężnego kopniaka na co mężczyźnie broń wypadła z ręki i przestrzeliła mi po raz kolejny udo co spowodowało, że opuściłem na chwilę głowę by móc jakoś się opanować od jęku. Wycieńczonym wzrokiem rozejrzałem się po pomieszczeniu gdzie "rozgościli" się Wiliam, Oliver i kilku innych żołnierzy, nie wierzyłem i uznałem, że to głupi sen, ale kiedy blondyn zaczął mnie odwiązywać i patrzeć na mnie ze współczuciem zrozumiałem, że przyszli nas uratować.
- Cholera ile ran - rzekł wkurzony Oliver próbując znaleźć jakieś miejsce, z którego nie lała się krew, ale nie było szans go znaleźć. Słyszałem ostrzał z broni palnej, wybuch granatów i tłuczone szkło... gdzie my to do diabła jesteśmy?! Wtem ktoś podał trzeciemu założycielowi koc, którym mnie owinął i wyniósł stąd wraz za Wiliamem, który niósł Kiarę.
- Jeśli zabiliście wycofać się! - krzyknął Wiliam w stronę chłopaków z sali konferencyjnej, czyli to też był biurowiec, ale znacząco mniejszy od tego, w którym my żyjemy. Dziwiłem im się, że chcieli zająć nasze tereny skoro mieli tu też ładną fortyfikację, przecież wystarczyło tylko poprosić o sojusz i wszystko by się jakoś potoczyło. Powoli zacząłem odczuwać zimno przez co, co jakiś czas drżałem i nie było to tylko spowodowane obecną porą roku.
- Reker nie wolno ci zasnąć jasne? - powiedział Oliver przebiegając obok ogromnej szyby, która nagle rozsypała się w drobny mak, lecz na szczęście zdążyli się obrócić do niej plecami i nic się nam nie stało.
- P-os-ta-ram - wydusiłem z siebie siłą to jedno słowo i wróciłem do obserwowania zielonego to znaczy już czerwonego od krwi koca, czułem, że nie dam rady, oczy mi się już same zamykały, ale Oliver co po chwilę próbował mnie zgadywać, wypytywał o różne rzeczy imię, nazwisko, datę zaczęcia szkoły czy też inne potrzebne do przytrzymania mnie przy życiu bzdety. Chodź słowa kuły mnie jak igły to starałem mu się na wszystko odpowiadać. Kilka razy przed moją twarzą przeleciał granat, który wpadał do sąsiedniego pomieszczenia siejąc zamęt. "I poszedł na wojnę zabijać myśląc o pokoju" powiedział ktoś kiedyś, chodź mamy apokalipsę to i tak toczymy ze sobą wojnę, głupie prawda? ale prawdziwe. Wiedząc, że już długo nie nie wytrzymam spojrzałem na Olivera, który zaczął przyśpieszać. - Ojciec powiedział, że zabierze mnie kiedyś na skoki spadochronowe - zaśmiałem się cicho a z ust pociekła mi gęsta krew.
- Jak wygramy z wirusem to będę zabierał cię na takie skoki kiedy chcesz - powiedział spokojnie gdy jego prawa noga znalazła się na puszystym, białym śniegu. Lekarze od razu się nami zajęli, ale strach i ból nie chciał ode mnie uciec.
- Ich stan jest krytyczny, wykrwawią nam się w drodze! - krzyknął jeden z lekarzy.
- Dadzą radę! Tamujcie - warknął Wiliam próbując odgonić ich od takich myśli.
- Zimno mi - jęknąłem, ale oni skupili się na swojej pracy, co jakiś czas się szarpałem, bo już nie mogłem wytrzymać tego piekła. Odrzuciłem głowę do tyłu i zauważyłem, że kobiet i dzieci nie zabijali co w jakiejś części mnie pocieszało, przeżyli nawet niektórzy mężczyźni co też było dobre, ale w oczy rzuciła mi się tylko jedna kobieta z dzieckiem pytająca o swojego męża, który miał na imię jeśli dobrze słyszałem Sawarz a ja dobrze pamiętałem kim był ten drań - On nie żyje - rzekłem cicho na co kobiecie zaszkliły się oczy. - Próbował nas zabić i to nie był jego pierwsze morderstwo - jęknąłem.
- Spokojnie już nic nie mów - powiedział Oliver próbując mnie uspokoić.
- W tamtym budynku jest skrzydło medyczne, nie jesteśmy tak bardzo zaopatrzeni jak wy, ale możecie im uratować życie - powiedziała zapłakana wskazując zadbaną budowlę. Wszyscy zerwali się na równe nogi i zaczęła się walka z czasem. Chodź mówili, że zaopatrzenie mają słabe to na moje oko był to raj dla lekarzy, profesjonalna sala operacyjna i wszystko czego ranny potrzebuje, nawet mieli krew, lecz ja już nie dawałem powoli rady i zemdlałem w tym samym momencie kiedy położyli mnie na stole. Słyszałem jeszcze krzyk "choler jasna nie teraz!" a później ciemność, istny mrok, ból znikał i znikąd pojawiał się ze zdwojoną siłą co było okropnym przeżyciem.
- Synku dasz radę! Postaraj się! - usłyszałem głos ojca, lecz niestety nigdzie nie widziałem jego zarysów. Było tutaj tak strasznie zimno, starałem się ze wszystkich sił, by wrócić z powrotem do świata żywych, ale coś mi nie szło, ale nagle usłyszałem kolejne słowa doktora "Najważniejsze, że jeszcze oddycha". Trzymałem się przy zdrowym rozsądku i skupiałem się na oddychaniu tylko to mogło mnie teraz uratować przed tragicznym końcem. Miałem tylko nadzieję, że z moją Księżniczką jest lepiej chciałem się do niej przytulić i wypłakać jak małe dziecko, lecz nie widziałem teraz żadnej nadziei na taki cud.

<Kiara? :3>

Od Will’a cd. Reker’a

Ucieszyłem się, kiedy do sali wszedł William. Chociaż krótko go znałem, to już go traktowałem jako swojego ojca, choć jest to dziwne uczucie…
- Jak się czujesz? - spytał siadając zmartwiony na krześle.
- Lepiej niż wczoraj, ale wciąż odczuwał mi zimno… - westchnąłem – Mimo iż Reker mnie przykrył drugim kocem – dodałem.
- Bardzo mocno oberwałeś, więc będziesz długo do siebie dochodził – przyznał za co byłem mu wdzięczny, bo nie lubiłem kłamstw.
- Czemu Reker chodzi taki podenerwowany? - spytałem nagle – Była tu cała drużyna, a on był jakiś taki spięty – wyjaśniłem, gdy zobaczyłem zdziwioną minę założyciela. Wahał się żeby mi o czymś powiedzieć, lecz j nie spuszczałem z niego swojego wzroku.
- Pewnie się dowiedział, że jego drużyna jedzie na misję – westchnął – Bez niego – dodał.
- Przecież on jest jeszcze za słaby! - powiedziałam głośniej, lecz zaraz na to kaszlnąłem krwią. William szybko się poderwał z krzesła i mnie lekko przytrzymał, gdy się przez to gwałtownie poderwałem z bólu. Po chwili się jakoś uspokoiłem i ponownie spokojnie się ułożyłem, na co William mnie pogłaskał po głowie.
- Nie przemęczaj się – powiedział z troską – Taki już jest Reker… A właśnie! Mam coś dla Ciebie! - powiedział i sięgnął do swojej kieszeni, z której nagle wyjął jakąś bransoletkę i mi ją zapiął na ręce. Była niebiesko-czarna. Podobała mi się! Niebieski był moim ulubionym kolorem.
- Co to za błyskotka? - spytałem oglądając ja zaciekawiony.
- To specjalna bransoletka z wbudowanym nadajnikiem GPS w zapięciu - wyjaśnił, kiedy będziesz chodził na misje albo będziesz gdzieś się udawał poza wieżę, chciałbym żebyś ją nosił… Reker też ma podobną i tylko dzięki temu was odnaleźli żołnierze i was uratowali – wytłumaczył na co kiwnąłem głową.
- Fajnie! Lubię niebieski – odparłem lekko się uśmiechając, na co on również lekko się uśmiechnął. Po chwili ziewnąłem ze zmęczenia. Byłem tak żałośnie słaby! Denerwowało mnie to, bo każda czynność sprawiała mi ogromny wysiłek! Westchnąłem lekko, a po chwili pojawił się mój brat.
- Muszę już iść, ale niedługo powinienem wrócić! - powiedział do mnie, na co kiwnąłem głową i zostałem sam z bratem, który usiadł na miejscu przyszywanego ojca.
- Reker…? - zacząłem niepewnie – Mógłbyś ze mną zostać? - spytałem spięty.
- Hm? - zdziwił siei spojrzał na mnie uważniej. Pewnie myślał, że William mi coś kazał odciągnąć go od wyruszenia na misję, lecz to nie była prawda…
- Boje się sam zostać… - powiedziałem nagle, a z oka spłynęłam mi łza, na co się zdziwił – Kiedy jestem sam, znowu ich widzę! - powiedziałem trzęsąc się jak mały chłopiec – Tych z poligonu… - dodałem a po chwili znowu spłynęła mi łza ze strachu. Niestety nie byłem tak odważny jak on… I cholernie się bałem, kiedy zostawałem sam, czy też zasypiałem, bo za każdym razem to widziałem!
- Zostaniesz ze mną…? Proszę… - odezwałem się niemalże błagalnie, patrząc na niego przerażony.

< Reker? :3 zostaniesz z bratem? >

Od Kiary cd. Reker’a

Obudziłam się związana w jakimś dziwnym pomieszczeniu. Nikogo w pomieszczeniu nie było, prócz mnie i Rekera… Próbowałam rozwiązać więzy, lecz były za silne.
- Szlak! - warknęłam i znowu zaczynałam się rozglądać.
Nagle ktoś wszedł do pomieszczenia w którym się znajdowaliśmy.
- O! Kto to się obudził?! - zaśmiał się wysoki mężczyzna. Miał brązowe włosy i szare oczy. Drugi zaś miał czarne włosy i oczy koloru zielonego.
- Masz rację, budząc się nie spodziewałam się widzieć takiej paskudnej gęby jak twoja! - warknęłam.
- Licz się ze słowami! - odwarknął.
- Myślałam że to będzie raczej komplement, ale jak kto woli! - prychnęłam.
- Za chwilę nie będziesz taka dowcipna! - powiedział ostrzegawczo siadając na jakimś biurku, drugi wziął broń do ręki, lecz ja spojrzałam na niego znudzonym wzrokiem w których nie było strachu.
- Rambo będziesz tu mi zgrywał? Wiesz w ogóle jak tego się używa? - zakpiłam za co mnie uderzył, lecz nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, tylko spojrzałam na niego rozbawiona – Tłuczesz jak baba! - powiedziałam i splunęłam mu na buty.
- Zapłacisz za to! - warknął gniewnie.
- Takie buty już dawno z mody wyszły – prychnęłam.
- Zaraz pogadamy sobie inaczej! - warknął, widząc że Reker się przebudza.
- Raczej nie mamy o czym i nic z nas nie wyciągniesz, więc tracisz tylko czas – powiedziałam znudzona, patrząc na niego, na co spojrzał na mnie unosząc jedną brew.
- Widać ze to nie twój pierwszy raz na przesłuchaniach – odezwał się o dziwo spokojnie.
- Jestem już wprawiona nie przeczę – odparłam i spojrzałam na ukochanego. Chociaż grałam twardzielkę, to w rzeczywistości w środku się cholernie bałam! Jedak Reker nauczył mnie, jak nie okazywać emocji, co teraz mi się przydawało, mimo iż oberwałam. Jednak z drugiej strony, dawało to złudzenie że jesteśmy twardzi i że tak łatwo nie ustąpimy, z czego pewnie teraz zdali sobie sprawę. Spojrzałam na bransoletkę ukochanego i modliłam siew duchu, żeby ojciec zdążył na czas i żeby w ogóle zauważył nasze zniknięcie! Patrząc na naszych porywaczy, zdawałam sobie sprawę, że raczej żywi stąd nie wyjdziemy… Chyba że w czarnym worku jako trupy lub zombie.
**
- Nic mu nie mów - warknął na co dostał pierwszy strzał w ramię, zacisnął pięści, żeby nie wydobył się z niego żaden pisk czy też jęk.
- Ups, świetne zabawki. No to zaczynamy - zaśmiał się psychopatycznie cały czas mając ukochanego na celowniku – Ile was jest w wieży? - spytał.
- To akurat mogę Ci powiedzieć żałosny kundlu! - zaśmiałam się na co spojrzał na mnie – Odpowiedź brzmi 16 tysięcy! - zaśmiałam się i drapieżnie się do niego uśmiechnęłam – Zetrzemy was na proch… Jakie to smutne prawda? - powiedziałam dalej upiornie się uśmiechając. Widziałam w jego oczach coś w rodzaju strachu i niedowierzania, jednak ja byłam nieugięta, co widział w moich oczach.
- Drugie pytanie! Jakie macie zabezpieczenia? - spytał patrząc na mnie, na co prychnęłam z poirytowania.
- Nie powiem Ci tego – warknęłam i mój wzrok stał się lodowaty, na co Reker dostał kulkę w udo, lecz znowu nie krzyknął. Jego twarz tak jak moja była nieugięta i nie wyrażały żadnych emocji. Widziałam znowu zdziwienie oraz chwilowe zwątpienie, lecz po chwili znowu jego wzrok zamienił się w twardy i nieustępliwy.
- Gadaj, bo zdechnie! - warknął.
- A niech dostanie! - warknęłam i po chwili dostał kolejną kulkę, za co wrzeszczałam i klęłam na siebie w myślach, że jestem taką cholerną suką dla swojego ukochanego! Jednak wiedziałam, że nie mogę zdradzić tych informacji! Nie mogłam narażać życia tylu ludzi… Nawet za cenę naszego życia, o czym Reker dobrze wiedział. Jeśli trzeba to zginiemy za swój obóz, co oboje udowadnialiśmy już nie raz!
- Co za sukę sobie wybrałeś? - odezwał się z niedowierzaniem do Rekera.
- Nie waż się tak o niej mówić! - warknął.
- Miłość jest ślepa i głupia – odezwał się drugi mężczyzna – Jak widać źle trafił.
- Gada! - wysyczał, lecz tym razem skierował bron na mnie.
- Nie – odparłam spokojnie, choć w środku panikowałam i widziałam już swoją śmierć. Postrzelił mnie w nogę, zacisnęłam zęby, żeby nie krzyknąć. Miałam ochotę wrzeszczeć i kląć, lecz ciało pozostało spokoje. Dzięki Boku, że nauczyłam się opanowywać w miarę emocje, choć miałam mroczki przed oczami z bólu. Spojrzałam na swojego oprawcę nienawistnym i hardym wzrokiem.
- Tylko tyle potrafisz? - zakpiłam z niego, na co mnie uderzył, lecz znowu nie wydalam z siebie żadnego dźwięku. Widziałam że ukochany zacisnął pięści ze wściekłości, lecz się nie odezwał, bo nie chciał dawać mu satysfakcji. Strzelił do mnie jeszcze dwa razy, lecz na ostatnim jego postrzałem niestety już cicho jęknęłam z bólu, za co miałam ochotę sama strzelić sobie w łeb!
- A więc tu jest twój limit? - zaśmiał się – Gadaj bo zdechniecie! - warknął znowu do narzeczonego.
- Pierdol się kundlu! - warknął, na co znowu został postrzelony.
- Co z was za ludzie do chole*y?! - warknął znowu.
- Tacy co oddadzą własne życie za życie innych bez wahania, żeby ich chronić przed takimi skurwielami! - warknął Reker z nienawiścią.
- Głupota totalna! - warknął.
- Swoją rodzinę byś zadźgał i dałbyś zabić? - spytałam od niechcenia – Tak robią tylko tchórze i nieudacznicy! - warknęłam zła.
- Rodzin w to nie mieszaj! - warknął i kopnął mnie w brzuch, na co splunęłam krwią.
- Czemu? Przecież dla Ciebie to świetna zabawa! Mordowanie bezbronnych rodzin! - warknęłam – A…. Czyżby synuś albo córeczka się urodziło? - zaśmiałam się, a w jego oczach dostrzegłam strach, który starał się ukryć – Teraz skazałeś ich na pewną śmierć – warknęłam hardo. Oczywiście wątpiłam w to, żeby nasi żołnierze zabili by matkę i niemowlę, ale w wirze wojny każdy może zginąć nawet przypadkiem…
- Czyśmy trafiła? - spytał chytrze Reker – Możecie się jeszcze z tego wycofać! - powiedział a z jego ust spłynęła gęsta krew.
- Nie ma mowy! Jak są wyszkoleni wasi ludzie?! - krzyknął wściekły, celując znowu w narzeczonego.
- Lepiej od waszych – zakpił i dostał dwie kule w brzuch, lecz jęknął cicho.
- Morazaw! Przynieść sprzęt – powiedział, na co kiwnął głową i gdzieś wyszedł, a wrócił po pięciu minutach. Zobaczyłam noże, szczypce i inne przedmioty.
- A więc zaczniemy na ostro! - zaśmiał się upiornie i podszedł do mnie z pierwszym nożem, a drugi mężczyzna podszedł z nożem do Rekera. - Sprawiacie sobie tylko więcej bólu!- prychnął i wbił mi nóż w dłoń, na co jęknęłam przeciągle, zaciskając zęby. Nie widziałam Rekera, bo był zasłonięty przez cielsko tych dwóch skurwieli. Sukinsyn wiercił mi nożem w ręce, na co jednak krzyknęłam i po chwili szybko go wyjął. Dyszałam ciężko, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy i krzyk.
- Jakie zabezpieczenia i wyszkolenie żołnierzy? - spytał groźnie, machając przede mną zakrwawionym nożem – Gadaj! - rozkazał.
- Nie… - powiedziałam ledwie, kręcąc przecząco głową, a po chwili nóż wylądował mi w drugiej dłoni, na co krzyknęłam znowu. Jednak tym razem szybko wyjął nóż i wbił mi w ramię oraz łydkę.
- Oj… Jakoś mi wypada ten nóż – powiedział niewinnie głupio się uśmiechając.
- Nic Ci nie powiem śmieciu! - powiedziałam drżąc z bólu, na co zmarszczył brwi, a w oczach zapłonął ogień wściekłości. Tym razem dostałam sześc ciosów. W uda, drugie ramię, brzuch i rozciął mi jeszcze policzek nożem. Spuściłam głowę a z oczu poleciało mi kilka łez z bólu, na co krzyczałam na siebie w myślach. Ledwie już żyłam. Plułam krwią tak samo jak ukochany, który był w tak samo złym stanie jak ja… Później przestałam już liczyć ciosy od noża, bo byłam już zbyt słaba. Kopanie i bicie też już nie robiło na mnie wrażenia, bo ból był ciągły i przerażający. Chciałam już umrzeć. Ten ból był nieznośny! Jednak ani ja, ani ukochany nic nie powiedzieliśmy. Siedziałam razem z Rekerem w kałużach własnej krwi. Krew lała się z nas niemalże strumieniami i z każdej części naszych ciał. Głowy były rozpite, a ciała tak okaleczone, że to cud, że jeszcze oboje żyliśmy. Całe włosy i ubrania miałam już w swojej krwi. Nie było już chyba czystego miejsca na moim ubraniu. Traciłam powoli nadzieję, że ojciec przybędzie na czas… Kidy mężczyzna wziął na mnie kolejny zamach, ja zamknęłam oczy, lecz wtedy usłyszałam obcy krzyk.
- Wystarczy Sawarz! Oni nic nie powiedzą… - odezwał się inny mężczyzna, który wszedł do pomieszczenia.
- Zaraz wyśpiewają wszystko! - upierał się mój oprawca, na co ten pokręcił przecząco głową. 
- Już ledwie żyją… Jeśli już, to powiedzieli by to już wcześniej, lecz w przeciwieństwie do innych, oni znają szlachetna sztukę milczenia – powiedział i podszedł do mnie. Pociągnął mnie za włosy do góry, żebym spojrzała na niego. Byłam wycieńczona tak samo jak ukochany, co było po nas dobrze widać, jednak hardość w oczach pozostała. Spojrzał na mnie zamyślony, lecz zaraz mnie puścił, a moja głowa opadła znowu bez sił – Skoro oni są tacy twardzi, to boje się myśleć co jest z ich armia – westchnął.
- Pewnie słabeusze! - warknął trzeci mężczyzna.
- Jacy dowódcy, tacy ludzie – powiedział ze skrzyżowanymi rękami na klatce piersiowej.
- Zwariowałeś?! Gadasz wszystko przy nich?! - warknął drugi.
- Oni i tak już są martwi! Zabijcie ich już… Nie są nam potrzebni, skoro nic nie gadają – warknął lodowato i wyszedł. Usłyszałam dźwięk odbezpieczanej broni i już wiedziałam że to koniec. Podniosłam głowę i spojrzałam prosto w lufę broni. Skoro umrzeć, to godnie!

Kiedy już miał naciskać na spust, nagle drzwi zostały wyważone z kopniaka, a głowa mojego oprawcy eksplodowała i padł martwy na ziemię. Spojrzałam słabym wzrokiem w stronę drzwi i zobaczyłam swojego ojca, Oliviera i innych żołnierzy. Uśmiechnęłam się słabo do ojca i nie mogłam uwierzyć, ze jednak nas znaleźli.

< Reker? :3 Grunwald czas rozpocząć! xdd >

Od Vivienne do Madeleine

- Podporuczniku, wolę działać sama, poradzę sobie bez kompana, bardzo proszę. - powiedziałam błagalnym tonem, robiąc swoją najbardziej uroczą minę.
- Dość! Pojedzie z tobą Andrew i koniec! - wykrzyknął.
- Że też musiałaś zostać przydzielona akurat mi. - westchnął, rozcierając skroń. - I bez "podporuczniku". -Primo nie pojedzie, nie jeżdżę konno. Secundo, może i jest moim przyjacielem. Ale wolę działać sama. - oznajmiłam, kładąc nacisk na ostatnie zdanie z wyzywającym uśmiechem na twarzy.
- Na ziemię i sto pięćdziesiąt pompek za niesubordynację, raz! - warknął zirytowany mężczyzna. Była to już rutyna. Przerzucano mnie od jednego dowódcy do drugiego, nikt nie był w stanie wytrzymać ze mną dłużej, niż miesiąc. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, w końcu, dalej z uśmiechem odwróciłam się na pięcie i wyszłam z namiotu. Gdy tylko stanęłam w świetle dziennym, usłyszałam dziewczęce chichoty i szepty, co chwilę padał mój pseudonim. Małe gówniary od nawet dziesięciu, do dziewiętnastu lat, jeszcze się nie nauczyły. Jedna z nich, siedemnastoletnia blondynka zaczepiła mnie:
- Jak tam, znowu pieprzyłaś się z Podporucznikiem? - zapytała, śmiejąc się, a reszta świty jej zawtórowała. Stanęłam w miejscu, uśmiechając się ponuro. Odwróciłam się gwałtownie, zadałam cios pięścią. Dziewczyna zablokowała go, wokół rozległy się wiwaty. Nie zamierzałam się męczyć z tym dzieciakiem. Jednym ruchem ją podcięłam i dodatkowo popchnęłam w bok. Momentalnie się wywróciła, gapie zamarli.
- Gdyby to była wojna, byłabyś już martwa. Ale nie jest, więc tyle musi wystarczyć. A i jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie pieprzyłam się z Podporucznikiem i nie zamierzam tego robić. - wysyczałam, w prezencie dodając jeszcze od siebie kopniaka w żebro czubkiem glana. Posłałam widowni kolejny z moich ponurych, zimnych uśmiechów i ruszyłam w stronę Andrewa stojącego niedaleko. Bez słowa obserwował całe zdarzenie. Nie miałam mu za złe, że nie zareagował, miał mnie bronić przed bandą niewyżytych nastolatek?
- Liczyli na większe widowisko. - rzucił, przyglądając się rozchodzącej się grupie.
- Wiem. - mruknęłam. - Bierzmy broń i chodźmy, miejmy to już za sobą.
- Choć raz pojedźmy konno, nie uśmiecha mi się łazić. - spojrzał na mnie, wyraźnie spodziewając się odmowy.
- No cóż, nie musi ci się uśmiechać. W każdym razie ja na konia nie wsiadam. - odparłam zdecydowanie. Mężczyzna tylko westchnął i zawiesił na plecach karabin beryl, zrobiłam to samo.
*** 
Szliśmy w ciszy, przerywanej jedynie naszymi krokami. Poprawiłam przewieszony przez ramię karabin, co chwilę się przesuwał, robiło się to irytujące. Zerknęłam na bruneta kroczącego obok mnie. Uważnym spojrzeniem przeczesywał teren. Jeszcze tylko miesiąc, góra dwa i pożegnamy się z tym pieprzonym śniegiem. W końcu. Co prawda zimno mi zbytnio nie przeszkadzało, ale chodzenie w śniegu po kolana już tak. Zawiał przeszywający wiatr, postawiłam kołnierz kurtki wojskowej.
- Powinniśmy wziąć te konie, byłoby wygodniej i szybciej. - odezwał się mężczyzna.
- Nie jeżdżę konno, Andrew. Dobrze o tym wiesz. - powiedziałam zimno.
- Wiem, ale nie potrafię tego zrozumieć. - westchnął. - Kabanos ci zdechł, wielka mi rzecz. Można kupić drugiego. Zatrzymałam się i z nienawistnym wyrazem twarzy spojrzałam przyjacielowi w oczy. Zamachnęłam się i uderzyłam go w policzek otwartą dłonią.
- Ten kabanos był ze mną od źrebaka, idioto. - warknęłam. -W przeciwieństwie do ciebie mam sentyment rzeczy z dzieciństwa, pogodziłam się z przeszłością. Niebieskooki zacisnął usta w wąską kreskę. O tak, zabolało, co? Trafiłam w czuły punkt, którego tak zaciekle szukałam od dłuższego czasu. Biedny chłopiec ze zbyt dużym ego, nienawidzący wszystkiego, co związane z jego rodziną i dzieciństwem. Dla mnie rodzice są po prostu obcy. Mimo wszystko był jedyną osobą, której zaufałam, niegdyś przyjaciel mojego brata, kiedy ten jeszcze żył. Nie zamierzałam powstrzymywać zwycięskiego uśmiechu, który zjawił się na mojej twarzy.
- Ruszajmy dalej. - powiedział chłodno, nie patrząc w moją stronę. Skinęłam głową i przemarznięte dłonie schowałam do kieszeni kurtki. Od tego czasu nie padło ani jedno słowo. W pełni skupiliśmy się na patrolowaniu terenu. Na śniegu dostrzegłam ogromne ślady łap. Ciężko byłoby ich nie zauważyć. Klęknęłam przy tropie.
- Wilczy. - mruknęłam. - Uroczo, zmutowany piesek.
Nie usłyszałam odzewu, ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Wstałam i zrobiłam kilka kroków, nagle usłyszałam wystrzał. Już miałam się odwrócić, by zobaczyć, co się dzieje, lecz poczułam w łydce piekielny ból, a że akurat opierałam ciężar ciała na lewej stopie, to natychmiastowo upadłam. Jęknęłam z bólu rozchodzącego się po całej nodze, nogawka moich spodni już zaczęła przybierać szkarłatny kolor. Tuż przy swoim uchu usłyszałam śmiech, wzdrygnęłam się. Odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegł dźwięk i napotkałam spojrzenie niebieskich, błyszczących zimno oczu. Momentalnie zrozumiałam. Cholera. Wystarczyło, że bardziej komuś zaufałam. Chyba nigdy bardziej siebie nie nienawidziłam. Przygryzłam wargę i wbiłam palce nogę, próbując powstrzymać krwotok, jednak to doprowadziło do jeszcze większego bólu. Odsunęłam dłoń jak oparzona. Ściekała z niej krwistoczerwona posoka. Podniosłam głowę. Andrew posłał mi kpiący uśmiech i odszedł parę kroków.
-Czternasta, ta zdrajczyni. Gdy napotkaliśmy zmutowanego wilczura, rzuciła się do ucieczki, zamiast walczyć, niczym zwykły tchórz. Nie mogłem nic zrobić, wilk dopadł do niej i rozszarpał ją na kawałki, następnie odszedł, zabierając jej zwłoki ze sobą, nie zdołałem nic odzyskać. Tak, również myślałem, że jest lojalna, jednak zdrajców zawsze czeka okrutny koniec. - im dłużej mówił, tym większa wściekłość we mnie narastała, jednak nie miałam możliwości chociażby się podnieść. Mężczyzna odwrócił się i zaczął odchodzić.
-Jebany zdrajca - syknęłam- Jeszcze będziesz mnie błagać o litość, gdy przyjdzie ci zginąć z moich rąk. - wyszeptałam z determinacją, zaciskając dłoń na ranie postrzałowej. -Tak, zdrajców czeka okrutny koniec.. Patrzyłam, jak ktoś, kogo niegdyś uważałam za przyjaciela, oddala się. Parszywy kundel. Zmięłam w ustach jeszcze kilka soczystych przekleństw pod adresem bruneta. Gdy zniknął z mojego pola widzenia, schowałam twarz w dłoniach. Nie mam po co wracać do obozu, to byłoby samobójstwo. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. Następnie rozpięłam kurtkę, zdjęłam ją i oderwałam rękaw swetra, który miałam pod nią. Z powrotem założyłam nakrycie i zrobiłam prowizoryczny opatrunek, by się nie wykrwawić. Z ramienia zdjęłam swój karabin i wspierając się na nim, bardzo powoli podniosłam się. Zawiesiłam wzrok na horyzoncie i ruszyłam gdzieś przed siebie, wlokąc za sobą zranioną nogę. Przystanęłam i odgarnęłam włosy z twarzy, niewidzącym wzrokiem patrząc w przestrzeń. Odruchowo, już nieświadomie poprawiłam znów zsuwającą się broń przewieszoną przez ramię. Do rzeczywistości przywrócił mnie cień, który zawisł nade mną. Wolno, nie wykonując gwałtownych ruchów, odwróciłam się i z kieszeni wyciągnęłam pistolet, od razu go odbezpieczając, nie było już czasu na ściąganie karabinu z barku. Wycelowałam pomiędzy oczy wielkiego, białego wilka stojącego zaledwie parę kroków ode mnie, z jego pyska wydostawał się gardłowy odgłos. Dosięgał mi niemal do ramienia. Nagle bestia poruszyła się, niewiele myśląc, gnana adrenaliną rzuciłam się do ucieczki. Przestałam odczuwać ból, po prostu pędziłam przed siebie, choć szansa na przeżycie była niewielka. Wdrapałam się na murek, z niego doskoczyłam na dach jakiegoś śmietnika, by następnie przeskoczyć niewielką odległość dzielącą mnie od niskiego budynku. Za sobą dalej słyszałam tego zmutowanego bydlaka, choć głównym dźwiękiem było bicie mojego serca i chrapliwy oddech. Potykając się, przeskakiwałam z dachu na dach. Nie raz poślizgnęłam się i niemal pogruchotałam sobie kości, turlając się w dół. Byłam coraz wyżej, jednak nie dostrzegałam tego. Odległość pomiędzy budynkami zaczęła się robić coraz większa. Gdy dostrzegłam szeroką przerwę, źrenice jeszcze bardziej rozszerzyły mi się ze strachu i nadmiaru adrenaliny. Była to jednocześnie moja szansa i śmierć. Zacisnęłam pięści i jeszcze bardziej przyśpieszyłam, ze wzrokiem utkwionym w następny blok mieszkalny. Gdy się odbiłam, całe życie przeleciało mi przed oczami. Ściana zbliżała się niebezpiecznie, a ja już wiedziałam, że nie doskoczę, jednak walczyłam dalej. W ostatniej chwili złapałam się za krawędź i z całej siły wbiłam w nią palce. Próbowałam się podciągnąć, pomagając sobie nogami, jednak coraz bardziej traciłam siły. Byłam na granicy omdlenia, lecz zdecydowałam się na jeszcze jedno, paniczne szarpnięcie. I udało się. Bezsilna opadłam twarzą na śnieg przykrywający wszystko, mój oddech był szybki, urywany, zaczęłam się krztusić. Dotarł do mnie jeszcze tylko głuchy dźwięk upadku i łamanych kości, wilk nie dał rady doskoczyć. Nie wiem, ile czasu tak leżałam, błądząc pomiędzy snem a jawą. W końcu drgnęłam, podparłam się na łokciach. Nie mogłam dłużej leżeć bez ruchu, czekając, aż przykryje mnie śnieg, straciłabym życie, o które tak walczyłam, z powodu wyziębienia. Wstałam i rozejrzałam się, wciąż otępiała. Dostrzegłam schody, prawdopodobnie prowadzące na ziemię. Bezmyślnie ruszyłam nimi. Nawet nie zauważyłam, gdy dotarłam na parter. Powróciłam na mroźne, zimowe powietrze. Oparłam się plecami o ścianę budynku i z ulgą usiadłam. Przymknęłam oczy. Tylko na chwilę, zaraz pójdę dalej...
*** 
Słysząc nierównomierne kroki, odruchowo napięłam mięśnie. Bez otwierania oczu stwierdziłam, iż jest to osoba poruszająca się o kuli. Gdy człowiek był już blisko, otworzyłam oczy i zaczęłam powoli się podnosić, opierając się dłonią o ścianę, która wcześniej służyła mi za oparcie dla pleców. Przez moją twarz ponownie przebiegł grymas bólu, zaklęłam cicho. Zerknęłam na prowizoryczny opatrunek, cały już we krwi. W końcu stanęłam, jednak oszczędzałam ranną nogę, jak tylko mogłam. Szybkim ruchem wyciągnęłam zza pasa nóż z oksydowanym ostrzem. Z takiej odległości karabin będzie bezużyteczny. Jak to dobrze, że mój brat interesował się sprzętem militarnym już przed wojną.. Zaczekałam chwilę, by osoba ta o nieznanych zamiarach wyszła zza rogu. W końcu ją dostrzegłam. Była to drobna, niska brunetka w czarnym płaszczu poruszająca się o kuli, tak, jak określiłam wcześniej. Mogła być mniej więcej w moim wieku. Nie wyglądała groźnie, jednak nie wolno lekceważyć swojego wroga. Zaciskając dłoń na nożu, bez słowa obserwowałam kobietę.
- le tu jebie. - rzuciła w przestrzeń.
Nie odpowiadałam, cały czas wyczekując ataku.
- Widzę, że towarzystwo mało rozmowne. - westchnęła i z kieszeni płaszcza wyciągnęła butelkę z bimbrem. Pociągnęła solidny łyk. Spojrzałam na to z obrzydzeniem, schowałam nóż i przysiadłam na murku.
-Nie za wcześnie? - odezwałam się z wyraźną kpiną w głosie.
- Dla mnie za późno. - odparła, nie zwracając uwagi na mój kpiący ton.
- Alkoholizm jest nałogiem, moja droga. Zdecydowanie negatywnie wpływa na kondycję fizyczną. - wymownie spojrzałam na kulę, o którą opierała się kobieta. Ta chwilę analizowała informacje, by w końcu odpowiedzieć.
-Nie przez to mam kulę. Zresztą, ty chyba też jesteś w nie najlepszej kondycji, a widocznie nie pijesz.
- Drobne skaleczenie. - odburknęłam, zeskakując z murka i opierając ciężar ciała na obydwu nogach. Ranna kończyna prawie natychmiast się pode mną złożyła, moje ciało przeszył nieznośny ból, klnąc, upadłam na kolana.
- Ojej. - brunetka posłała mi irytujący uśmiech. A podobno to ja wkurwiam .
- Zamknij ryj. - warknęłam, próbując się podnieść.
Kobieta oparła się o ścianę i dalej z tym swoim uśmieszkiem patrzyła, jak się męczę, popijając alkohol. Byłam zbyt dumna, by poprosić o pomoc, nie tego przemiłego osobnika. Zresztą i tak by mi nie pomogła. W końcu zrezygnowana usiadłam. Nagle do głowy przyszedł mi pomysł, tak prosty w wykonaniu i oczywisty, że to mnie aż zabolało. Z jednej z licznych kieszeni kurtki wojskowej wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go.
- Dalej jest ci tak wesoło? - zapytałam brunetkę ze zwycięskim uśmiechem.

<Madeleine?>

Od Reker'a cd. Kiary

Chodź minęło już 9 dni to nadal żyłem informacjami przekazanym przez Wiliama. Obóz... obóz, którym myśli, że uda mu się przejąć wieże za pomocą 200 ludzi! Kpina istna kpina i samobójstwo rzucać się na nas z tak marną sumką. Oprócz myślenia o takich "bzdetach" zajmowałem się też swoją drugą pracą jaką był psycholog, relacje z rodzinami uratowanych przez nas ludzi zaczęły stawać na bardzo dobrym poziomie co mnie bardzo cieszyło. Rous nadal mi nie ufała co było przewidziane, ale obecnie część kobieca mojego zawodu była zajęta "ważnymi" sprawami i nie mogły mi w niczym pomóc. Dzięki Bogu, że moja narzeczona złapała z nią jakoś kontakt, bo tak to bym sobie chyba z tym wszystkim nie poradził. Siedziałem właśnie na parapecie w miejscu punktu widokowego gdzie panuje zawsze spokój i mogłem dokładnie skupić się na wszystkich rzeczach, które mogły mi pomóc w pokonaniu strachu dziewczyny. Kreśliłem, mazałem, pisałem i wszystko i tak poszło na marne i musiałem zaczynać od nowa aż do momentu kiedy zobaczyłem, że ktoś przede mną stoi, zadarłem głowę i spojrzałem postaci prosto w twarz, okazało się, że był to ojciec Rous nie dziwiąc się w żadnym stopniu zamknąłem długopis i oparłem się o szybę okna.
- Coś się stało? - zapytałem pewnym tonem głosu.
- Chciałbym porozmawiać o mojej córce - odpowiedział mi nieco niepewnie.
- Jasne od czegoś tu w końcu jestem - westchnąłem patrząc z niechęcią na plany w notesie.
- Ona nie daje mi się nadal do siebie zbliżyć, ma ciągłą panikę w oczach... Kiedy jej to przejdzie? - spytał na co rozłożyłem ręce w niemocy.
- Za tydzień, miesiąc, rok a może nawet i jutro. Tego co jej zrobiono nie da się od tak wymazać z pamięci po przez leki co jest dla mnie rzeczą zrozumiałą, wykonam jeszcze mały test i może mi jakoś pomoże w szybszym leczeniu - tłumaczyłem a on ciągle kiwał twierdząco głową. Nie wiedziałem czy zrozumiał wszystko co miałem na myśli, ale wolałem to wyjaśnić po swojemu niż być później oczernianym za własne działania.
- Test? - zdziwił się.
- Test Rorschacha polega na powiedzeniu co się widzi w obrazkach, do których są dostosowane klucze odpowiedzi. Stosuje się to w określeniu jak duże jest zaburzenie psychiczne - wyjaśniłem na co skinął głową. - To ja już lepiej pójdę, jakby coś się stało to wie pan o kogo pytać - dodałem i opuściłem punkt widokowy kierując się do swojego pokoju po plansze do wykonania testu. Chodź jak zawsze miałem niezły syf w teczkach to jakoś dogrzebałem się do właściwych rysunków i mogłem od razu skierować się bez żadnych przeszkód na oddział gdzie leżała Rous.
****
Kiedy stanąłem w drzwiach i zobaczyłem jak moja narzeczona męczy się z dokumentami zrobiło mi się jednocześnie smutno jak i radośnie co było strasznie dziwne. Chrząknąłem by zwrócić jej uwagę a kiedy zadarła śliczną główkę nakazałem jej gestem by do mnie podeszła. 
- Cześć Księżniczko - uśmiechnąłem się i pocałowałem ją w usta. 
- Cześć - przywitała się z uśmiechem a ja odciągnąłem ją kawałek dalej od sali.
- Jak z Rous? - zapytałem a ona zaczęła mi wszystko tłumaczyć na co kiwałem tylko twierdząco głową. - Mam do ciebie prośbę wykonasz jej test Rorschacha, masz jej tylko pokazać kartki i powiedzieć mi co widziała w tedy może zrobimy większy postęp - wyjaśniłem i podałem jej kartki papieru. 
- Dobrze - uśmiechnęła się radośnie - Do zobaczenia na obiedzie! - dodała jeszcze i chciała odejść, lecz nagle wszystkie drzwi na korytarzu się zamknęły a w powietrzu było czuć gaz usypiający.
- Kiara uciekaj! - krzyknąłem jeszcze zanim opadłem na ziemię. Nie wiem ile tak leżałem, ale miałem urywki pamięci, ktoś mnie ciągnął a później widziałem konia, śnieg, Kiarę i znowu zero kontaktu ze światem. Zacząłem się przebudzać w dziwnym miejscu podobnym do najwyższego punktu widokowego w wieży, lecz tu był jakby ogromny gabinet, porwał nas obcy, nieznany nam obóz. Mrużyłem oczy i starałem się uspokoić oddech, który strasznie wariował, bo pewnie mi coś podali. Zdjęli mi mundurową "kurtkę" więc musiałem siedzieć w bluzce na krótki rękaw co nie było przyjemne zimą. Nagle poczułem szarpnięcie za włosy i zobaczyłem swojego porywacza miał może z 28 lat i patrzył na mnie ze wściekłością.
- O obudziłeś się wreszcie, już myślałem, że rano będę musiał wzywać lekarza - mruknął opierając się o biurko, dopiero teraz skontaktowałem, że na skos ode mnie siedzi a raczej jest związana moja ukochana, która raczej nie spała już od dawna.
- Kim ty do diabła jesteś?! - warknąłem szarpiąc się.
- Logan Darkside - przedstawił się - Dobra odpowiesz mi na parę pytań i dam wam spokój - mruknął.
- Chyba śnisz - prychnąłem.
- Nie mówiłem do ciebie - westchnął i ukucnął przy Kiarzę - Odpowiesz mi na wszystko a jak nie to ten twój chłoptaś dostanie tyle kulek, że zdechnie - uświadomił ją.
- Nic mu nie mów - warknąłem na co dostałem pierwszy strzał w ramię, zacisnąłem pięści, żeby nie wydobył się ze mnie żaden pisk czy też jęk.
- Ups, świetne zabawki. No to zaczynamy - zaśmiał się psychopatycznie cały czas mając mnie na celowniku.

<Kiara? :3> 

Od Reker'a cd. Will'a

Było już grubo po godzinie szesnastej a ja nadal zastanawiałem się nad pochodzeniem tak dużej ilości krwi znajdującej się na moim mundurze. Will'a, Wilson'a a może moja? Kij wie, gdy się człowiek nudzi to nawet ściany wyglądają jak dzieła sztuki... Kiedy myślałem, że zaraz tu zwariuję w drzwiach pojawił się Wiliam co mnie niezmiernie ucieszyło! Chciałem się podnieść i dowiedzieć się jak czuje się mój brat i innych rzeczy, które dzieją się w wieży kiedy ja tu muszę "umierać" na osłabienie i inne bzdety.
- Leż nie możesz się przemęczać - powiedział i jednym ruchem obalił mnie na łóżko, wstanie do siadu i tak było jakimś sukcesem, bo kilka godzin temu to nawet podniesienie ręki sprawiało mi jakiś problem.
- Co z Will'em? Jak on się czuje? Wszystko z nim w porządku? - pytałem na jednym wdechu na co on się cicho zaśmiał.
- Trochę to zajmie zanim wróci do całkowitego zdrowia, ale najważniejsze, że jego stan się ustabilizował - rzekł jak zawsze spokojnie. Chwile myślałem o czym jeszcze mógłbym z nim porozmawiać, ale słowa nasunęły mi się same na języki kiedy znowu zobaczyłem zaschniętą już ciecz na moim mundurze.
- Greg Wilson był zdrajcą on próbował przejąć informacje dla Śmierci - wypaliłem od razu, ale on nie był zdziwiony na co przekręciłem zaskoczony głowę w prawą stronę.
- Wiem, Will mi wszystko powiedział, bo się o to obwinia. Wysłałem za nim tropiących, by go zabili - westchnął krzyżując ręce na piersi. Zmartwiłem się trochę, bo to nie była wina blondyna, nikt nie mógł przewidzieć, że taki porządny i mądry dowódca jakim był Wilson mógłby nas zdradzić dla takiego podłego obozu jakim jest Śmierć. Tu żył jak w niebie a tam? Tam nawet Helsing nie zwracał na niego uwagi, bo miał ważniejsze sprawy takie jak mordowanie własnych ludzi, ponieważ coś mu się ubzdurało w tej małej główce i widział wroga w zaufanych ludziach.
- Niepotrzebnie ich wysyłałeś w takie zimno po trupy - uśmiechnąłem się na tyle ile pozwalał mi mój stan czyli nie całe pięć sekund.
- Co? - zdziwił się i spojrzał mi prosto w oczy, które pewnie zdawały się być teraz w matowym kolorze.
- Zabiłem ich tego samego dnia kiedy znalazłem Will'a wszyscy są zimnymi trupami - wyjaśniłem i gdybym mógł to bym się teraz zaśmiał. Ciągle pamiętałem to co siedziało w oczach naszemu zdrajcy kiedy wbijałem mu nóż w tchawicę, oj słodki widok...
- Czyli stąd tyle krwi... Już sam nie wiem czy cię chwalić czy też ganić - zaśmiał się głaszcząc mnie po głowie co raczej miało oznaczać pochwałę.
- Jeśli wróg jest blisko można zaryzykować - znowu uśmiechnąłem się blado na parę sekund i tylko to zbliżyło mnie do niespodziewanego zaśnięcia. Czy ja mam jakąś narkolepsję? Ciągle tylko śpię i śpię... zwariować można!
****
Następnego dnia obudziłem się o piątej i nie byłem z tego jakoś specjalnie zadowolony, ale czując się już bardziej na siłach i nie widząc nigdzie swojego przyszywanego ojca postanowiłem zaryzykować wstaniem. Pierwszy etap czyli poderwanie się do siadu i spuszczenie nóg z łóżka nie sprawił mi nawet ociupinki bólu więc myślałem, że już mi całkiem przeszło, lecz to był błąd. Zrywając się na równe nogi poczułem ból nie do opisania, ale dzięki mojej silnej woli walki zacisnąłem zęby i jakoś ustałem o własnych siłach. Dam radę - powiedziałem w myślach i zrobiłem pierwszy krok w stronę lustra by zobaczyć jak wyglądam. Chodź ból próbował mi strasznie dokuczać starałem się o nim nie myśleć i szedłem dumnie na przód nie pokazując żadnej reakcji typu krzywienia się i grymasu na twarzy. Gdy wreszcie stanąłem przed lustrem przyjrzałem się sobie uważnie i ocieniłem "straty". Matowe tęczówki, straszna bladość i delikatnie podkrążone oczy jakbym nie spał już z dobry tydzień, nie licząc już tego paskudnego ubrania, mało się tym przejąłem i rozejrzałem się za lekami wzmacniającymi, które ponoć musiałem brać codziennie, lecz ich nie gdzie tutaj nie było. Postanowiłem olać temat i powędrować w stronę sali, na której leżał Will, pech albo szczęście chciało, że musiałem wpaść na swoją drużynę, która nie była zadowolona z mojego wyjścia z łóżka.
- Reker powinieneś odpoczywać wyglądasz jak trup a raczej śmierć - rzekł Mike przyglądając mi się uważnie na co spiorunowałem go wzrokiem za głupie porównanie.
- Mógłbyś już sobie darować nazwy obozów - mruknąłem słabo przystając na chwilę.
- Tylko to nam przyszło na myśl - obronił go Derek, który też nie był zadowolony tym co widzi.
- Sorry, ale leków to ja tam nie widziałem, chyba, że podali mi coś kiedy spałem... - zastanowiłem się przez chwilę czy nie poczułem czasami jakiegoś ukłucia, ale nic mi się przypominało.
- Dobra, dobra wracaj do wyra, bo nie mam zamiaru cię nosić - zaśmiał się przyjaciel na co pokiwałem przecząco głową i zrobiłem krok w ich stronę.
- Idę do Will'a - poinformowałem ich i zrobiłem kolejny krok, ale oni się nie rozsunęli, dystans, który nas dzielił niebezpiecznie zaczął maleć.
- Jesteś za słaby - westchnął Dave próbując przemówić mi jakoś do rozsądku.
- Idę do Will'a - powtórzyłem upierając się, że muszę to zrobić i byłem już niemal przed nimi kiedy Derek rozkazał zrobić mi przejście co mnie trochę zdziwiło, ale posłałem mu wdzięczne spojrzenie, które mam nadzieję dało się odczytać z tych matowych ślepi - Dzięki - powiedziałem dla pewności, że odbierze to jako pozytywny gest. Szli za mną, bo słyszałem jak ich ciężkie glany stukają o płytki co mnie nie zdziwiło, chcieli mieć pewność, że nie zrobię głupoty. Instynkt kazał mi wejść na OIOM gdzie od razu go zobaczyłem, chciałem podbiec, ale nie miałem sił więc powoli podszedłem stając obok jego łóżka, spał spokojnym snem więc trochę się uspokoiłem. 
- Widzisz jest pod dobrą opieką - szepnął Derek kładąc mi rękę na lewym ramieniu.
- Zostanę tu, aż się nie obudzi - stwierdziłem podpierając się o oparcie krzesła, bo akurat uderzyło we mnie mocniejsze osłabienie, które prawie mnie przewaliło na ziemię.
- W takim razie usiądź. Człowieku ty na nogach prawie nie umiesz ustać, ale będziesz udawać, że wszystko gra, daj sobie wreszcie pomóc - westchnął usadzając mnie na krześle za co chciałem na niego warknąć, ale w myślach mu podziękowałem za ten czyn, ponieważ gdybym cały czas stał to bym pewnie padł. Po jakiś trzech minutach na sali pojawił się Jackob i cała drużyna był już w komplecie, spojrzał na mojego brata ze smutkiem i żalem.
- Cześć - przywitał się na co wszyscy obecni z BRAVO kiwnęli głowami na znak przywitania.
- Co ci się stało? - zapytałem widząc, iż z pod munduru wystaje mu bandaż.
- Zaatakował mnie niedźwiedź, ale był taki wielki jak słoń mówię wam prawdziwy mutant - tłumaczył z emocjami jakby to wszystko zdarzyło się przed chwilą.
- Najważniejsze, że żyjesz i się dobrze czujesz - stwierdziłem delikatnie się przeciągając.
- Za to ty powinieneś leżeć, bo na pierwszy rzut oka widać jaki jesteś osłabiony - westchnął na co powoli, ale wyraźnie machnąłem ręką.
- Tak właściwie to co wy tu wszyscy robicie? Powinniście odpoczywać, bo pewnie macie wolne... - mruknąłem spoglądając na wszystkie ich twarze, na których malowała się nie pewność, która po chwili malowała się w powagę.
- Jedziemy na misję na tereny Śmierci - szepnął Derek na co wytrzeszczyłem oczy i od razu zerwałem się na równe nogi nie zważając na nic.
- Z kim? W które miejsce? Muszę jechać z wami! - niemal krzyknąłem. Głos nie załamał mi się w żadnym słowie, co świadczyło o determinacji odziedziczonej w genach po ojcu.
- Po pierwsze tylko BRAVO, po drugie tam gdzie oni, po trzecie siedzisz tutaj i nie chcę słyszeć żadnego sprzeciwu - mówił hardo za co miałem ochotę go rozszarpać.
- Jadę z wami nie dacie sobie rady - upierałem się jak osioł.
- Nie i koniec kropka - poparł go Jackob.
- Jestem dowódcą to ja powinienem decydować co mamy robić - cicho warknąłem, ale pod wpływem bólu od razu zmieniłem ton głosu, który można porównać do szeptu.
- A ja jestem twoim zastępcą więc też mogę rozkazywać - uśmiechnął się chytrze próbując znowu mnie usadzić na krześle, ale ja nie dawałem za wygraną i zabrałem jego ręce ze swoich ramion.
- Kiedy wyruszamy? - zapytałem naciskając na drugie słowo.
- Wyruszacie - upomniał mnie - 8.45 chcieliśmy przy tobie jeszcze posiedzieć, ale jak widać pokrzyżowałeś nasze plany - zaśmiał się cicho. Kłóciłem się jeszcze trochę, ale w pewnym momencie znowu dostałem porządnego osłabienia i musiałem się zamknąć, by nie pokazać swojego drżącego głosu dzięki czemu uważali, że ze mną wygrali. Wygraliście bitwę, ale ja wygram wojnę - stwierdziłem w myślach.
- Reker nic Ci nie jest? - usłyszałem głos Will'a na co się zdziwiłem, ale i uszczęśliwiłem, moja reakcja była natychmiastowa.
- U mnie wszystko gra czuję się wspaniale - skłamałem, ale mój głos był bardzo pewny - Jak się czujesz? - zapytałem przykucając na wysokości jego twarzy. 
- Zimno mi, ale w jakimś stopniu lepiej niż wczoraj - rzekł słabo, ale widziałem, że uważnie przygląda się zaschniętej krwi na moim ubraniu.
- Nie przemęczaj się - powiedziałem z troską biorąc kolejny koc, którym go przykryłem - Straciłeś dużo krwi, kiedy cię zobaczyłem myślałem, że zejdę na zawał - dodałem opadając na krzesło dzięki czemu mogłem szybko uspokoić oddech. Drużyna chciała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili na salę spokojnym krokiem wszedł pierwszy założyciel, nie trzeba było im mówić słowami, że mają nas zostawić samych. Kiedy drużyna posłusznie wyszła z sali Wiliam posłał mi niezadowolone spojrzenie, ale mnie za to nie ochrzanił.
- Przyszły już wyniki twojej morfologi? - zapytał mnie na co niemal wytrzeszczyłem oczy, bo nie pamiętałem, żeby pobierano mi krew. - Czyli mam rozumieć, że nie - uśmiechnął się delikatnie na co pokiwałem twierdząco głową i powoli wstałem robiąc miejsce mojemu przyszywanemu ojcu. - Siedź jesteś za słaby na stanie - stwierdził próbując pchnąć mnie na krzesło, ale się mu postawiłem.
- Idę wziąć prysznic i się przebrać, bo wyglądam jak śmierć - uśmiechnąłem się na trzy sekundy - Wrócę - dodałem jeszcze wychodząc i zostawiając ich samych. Kierując się do swojego pokoju rozmyślałem nad tym czy Wiliam wiedział po GPS'ie, że jestem u Will'a czy wszedł tam od tak i się nie zdziwił. Wybierałem drogi gdzie nie było żywej duszy co jako jedyna rzecz ratowała mnie przed nieprzyjemnymi komentarzami. W swoich czterech ścianach szybko wybrałem byle jakie rzeczy i poszedłem się umyć, przyjemna ciepła woda spływała po moim ciele odprężając je. Zaschnięta krew schodziła bez żadnego problemu, rana w klatce piersiowej goiła się coraz lepiej, ale dla niektórych nadal wyglądała strasznie. Po przebraniu się znowu spojrzałem w lustro i spuściłem głowę widząc znowu te matowe oczy. - Nienawidzę się - mruknąłem niemal przez łzy, które sprawnie zatrzymałem wracając do swojego idealnego wyrazu twarzy, na którego zużyłem prawie całą siłę więc postanowiłem wrócić na OIOM gdzie zostawiłem Wiliama i Will'a.

<Will? :3 Trochę się rozpisałam xd> 

"Fear cuts deeper than swords."

Imię i nazwisko| Vivienne Leslie
Ksywka| Jakiekolwiek skracanie jej imienia nie jest mile widziane, chyba że osobiście wyrazi na to zgodę. Łatwiej jest jednak nazywać ją po prostu Czternasta. Nikt poza nią nie zna pochodzenia tego przezwiska. Przynajmniej nikt z żywych. Bardzo rzadko używa nazwiska, jest ono praktycznie nieznane.
Wiek| Przyszła na świat 14 października, aktualnie ma 31 lat
Płeć| Płeć piękna, jak widać. Kobieta, gwoli ścisłości.
Obóz| Śmierć
Ranga| Członek
Aparycja| Vivienne jest kobietą dość przeciętnego wzrostu, do sześciu stóp brakuje jej bowiem ośmiu centymetrów, a więc ma dokładnie metr siedemdziesiąt dwa centymetry. Szczupła, przez wojnę wręcz wychudzona, jednak dalej utrzymuje świetną kondycję fizyczną. Na stosunkowo bladej, owalnej twarzy osadzone jest dwoje błyszczących, wiecznie lustrujących otoczenie, brązowych, bądź piwnych, w zależności od padania światła, oczu. Zadziwiające jest, jak zimne, świdrujące i przeszywające na wylot może być jej spojrzenie. Poniżej znajduje się prosty, jedynie odrobinę zadarty na końcu nos usiany zjawiającymi się czasami, drobnymi piegami. Posiada delikatne, półpełne usta w kolorze malin, przez większość czasu wykrzywione w kpiącym uśmiechu, chyba że akurat gra jedną ze swych ról. Wtedy na jej twarz wpływa do złudzenia tak szczery i promienny uśmiech, zjednujący do jej do siebie wielu ludzi. Proste włosy, sięgające jej za ramiona są w kolorze płomiennorudym, wiecznie w nieładzie, splątane przez wiatr, czasami spina je w wysokiego kucyka. Nieodłącznym, niezmiennym wręcz elementem jej stroju są czarne, dziesięcio dziurkowe glany z blachą na czubkach i pięcie oraz podeszwą nabijaną gwoździami. Nie można też pominąć za dużej, męskiej kurtki wojskowej po jej starszym o pięć lat bracie. Nie nosi żadnej torby, wszystko, co potrzebne upycha po licznych kieszeniach tejże kurtki. Pod nią zwykle zakłada stare, wyciągnięte swetry lub bluzy, cokolwiek, co nie pozwoli jej zamarznąć, choć nie można zaprzeczyć, iż jest naprawdę odporna na zimno. To, jakie spodnie założy, jest jej obojętne, byle były długie i w całości, bez dziur. Raczej się nie maluje, chyba że na wyjątkowe okazje, których, spójrzmy prawdzie w oczy, jest niewiele.
Charakter| Czternasta charakteryzuje się gwałtownym, ognistym temperamentem. Granica jej cierpliwości jest nadzwyczaj cienka, bardzo łatwo ją przekroczyć, co zwykle nie kończy się dobrze. Wiecznie prosi się o śmierć, jednak jakimś cudem dalej żyje, a to chyba coś znaczy. Jej sposób bycia może być bardzo irytujący, nie ma dnia, w którym nie używa ironii. Kłamstwo nie sprawia jej żadnego problemu, każdy jej fałszywy uśmiech czy wypowiedziane słowo spotyka się z akceptacją i brakiem podejrzliwości większości, lecz są wyjątki. Pozornie szczerym śmiechem i równie dobrze udawanym pozytywnym usposobieniem potrafi doskonale zjednywać sobie ludzi. Brak jej specjalnej lojalności, czy honoru i tego samego spodziewa się po innych, nikomu nie ufa do końca, nie w tych czasach. Jeśli jednak poprzysięgnie komuś zemstę, nie są to słowa rzucone na wiatr. Inne jej obietnice zwykle są niewiele warte. Mimo swojego temperamentu nie jest skora do zawiązywania znajomości, w pełni samowystarczalna, potrafi zadbać o siebie. Woli działać samodzielnie, aniżeli w grupie. Nie lubi wykonywać rozkazów, zwykle zbywa je wyzywającym uśmieszkiem, co przysparza jej wielu kłopotów. Wobec nieznajomych okazuje ogromną nieufność, nie odzywa się, w ciszy obserwuje każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Wśród osób jej znanych także nie traci czujności, nie może wiedzieć, który z tych przyjaznych w świetle ognia osobników w cieniu knuje doskonałe pod każdym względem intrygi. Wyznaje własny kodeks moralny, nie przestrzega wyznaczonych granic. Krzywda za krzywdę, zdrada za zdradę. Nadzwyczaj mściwa, jeśli skrzywdzi się ją w jakikolwiek sposób, zaczeka, ma czas.. A następnie uderzy w odpowiednim momencie, kiedy atak wyniszczy jej cel najbardziej. Posiada cięty język, każda z jej ripost skutecznie trafia w czuły punkt niczym najostrzejszy sztylet. Jest ateistką, z cynizmem odnosi się do jakiejkolwiek wiary. Uważa, że każdy powinien być panem własnego życia. W prawie każdej sytuacji, nawet pod największą presją potrafi zachować jasność umysłu i myśleć trzeźwo. Prawie, bo zdarzają się wyjątki. Zdarza jej się być nadzwyczaj sentymentalną, lecz stara się tego nie pokazywać. Wbrew pozorom nie jest niezniszczalna, jeśli ktoś odnajdzie jej czuły punkt i zadziała odpowiednio, potrafi się załamać. Nienawidzi użalania się nad sobą i słabości, również swoich, stara się je tępić. Nawet jeśli się czegoś, bądź kogoś boi, nie okazuje tego, strach tnie głębiej, niż miecze. Tak, istnieje parę rzeczy, których się obawia. Nie boją się tylko głupcy. Jest realistką, twardo stąpa po ziemi. Jeśli nie ma nic mądrego do powiedzenia, po prostu się nie odzywa, nie strzępi sobie języka bez potrzeby. Potrafi podejmować drastyczne środki, aktualnie nie ma już nic do stracenia, więc dlaczego nie? Niezaprzeczalna indywidualistka. Zdecydowana, potrafi mieć odmienne zdanie na każdy temat i nikt, ani nic go nie zmieni, nawet jeśli jest błędne. Nie zamierza dostosowywać się do społeczeństwa, woli dostosować świat do siebie, jakkolwiek trudne by to nie było. Charakteryzuje ją duma, sama nie przyzna się do swoich błędów, jednak nie zaprzeczy, jeśli ktoś jej je wytknie. Nie schyli czoła przed kimś, kogo nie obdarzy szacunkiem i kto nie wzbudzi w niej respektu, a takich osób jest bardzo niewiele. Widok krwi nie robi na niej wrażenia, jej dłonie nie są już czyste, są dłońmi mordercy. Jak praktycznie każdego w tych czasach. Niewinne nie są teraz nawet dzieci. Odór śmierci jest jej dobrze znany. Cechuje się ponadprzeciętną inteligencją, jej tok myślowy przebiega szybko, z łatwością łączy ze sobą fakty, czy uczy się nowych rzeczy. Błędy zapamiętuje, by w przyszłości nie popełnić ich po raz drugi. Bezpośrednia, czuje wstręt do jakichkolwiek plotek, czy obmawiania kogoś, woli powiedzieć mu to w twarz i tego też oczekuje od innych. Kroczy swoją drogą, ludzie mogą mówić, co chcą, jej noga nie postanie na starym, przetartym przez tysiące traktacie.
Historia| Należy pogodzić się ze swoją przeszłością, by nie niszczyć sobie teraźniejszego życia. Zapomnieć i iść przed siebie. Puste słowa, prawda? Nie jest to takie proste, ale jednak wykonalne. Dziecięce marzenia, problemy, teraz wydające się tak błahe.. Te wszystkie chwile, które tak pragniemy wyrzucić z pamięci i te, którym nie chcemy pozwolić ulecieć. Vivienne od zawsze wyróżniała się wśród rówieśników, choć tego nie pragnęła, wolała pozostać w cieniu. Gdy dziewczynki w jej wieku bawiły się lalkami barbie, uwielbiały kolor różowy i pragnęły mieć kucyka, któremu zaplatałyby grzywy i malowały kopyta lakierem, bawiły się w księżniczki, ona wolała zostać rycerzem, jej ulubionym kolorem był czarny. Jej największym marzeniem było galopować na karym, ogromnym rumaku poprzez pola, uciec od problemów. Nauczyć się strzelać z łuku. Mieć normalne życie. Nie rozumiała, dlaczego jej rodzice kłócą się i biją, nie rozumiała łez w oczach jej starszego brata. Ucieczki na dach nędznego domu, w którym mieszkali, patrzenie w niebo, wyobrażanie sobie innego świata. Rosła, zawsze była dojrzalsza od rówieśników, a problemów nie ubywało. Mimo swojej inteligencji nie otrzymywała najlepszych ocen, nie miała warunków do nauki. Z czasem coraz bardziej rozumiała wszystko, starała się ulżyć bratu, który sam utrzymywał rodzinę. Uczył ją wszystkiego, czego mógł. Zaczęła pracować w stajni, w zamian za to mogła uczyć się jeździć konno. Nienawidziła przebywać w domu, kiedy tylko mogła, uciekała stamtąd. Biegając po dachach i wykonując akrobacje, galopując czuła się wolna, mogła zapomnieć o dręczących ją problemach. Któregoś dnia jej brat przyszedł do domu, podarował jej łuk. Zaczął uczyć ją łucznictwa, rzucania nożami. Nieodpowiednie zajęcia dla dziecka? Być może, ale w domu było gorzej. Nie zapomni radosnego błysku w oczach chłopaka, tak naprawdę już mężczyzny, gdy po raz pierwszy trafiła w sam środek tarczy. Ojciec znęcał się nad tą dwójką, matka, zastraszona jedynie mu przytakiwała. Rudowłosa nigdy nie miała przyjaciół, trzymała się na uboczu, w szkole była wyśmiewana i dręczona. Mimo to starała się być silna. Brzydził ją odór alkoholu i tytoniu, nienawidziła go.
W końcu pierwszy raz dostała do rąk pistolet. Niemożliwe jest opisać wyraz zachwytu w jej oczach, tak niepokojący.
-Celuje się tak, jak z łuku, dasz radę. - wciąż słyszy w uszach szept brata, gdy zimnym, uważnym spojrzeniem ogarnia kawałek lasu, z którego zrobili sobie plac treningowy.
Odrzuciła włosy z czoła i podtrzymała broń drugą ręką. Nacisnęła spust. Sam środek. Spojrzała na brata, był z niej dumny.
Właśnie pokonała tą tak bliską jej osobę, powaliła go w walce na pięści. Uśmiecha się do niego, podaje mu rękę i pomaga wstać. Przygryza wargę, gdy ten ją chwali.Jeszcze tylko jedno, dwa fule.. Skok. Lecąc nad przeszkodą, uśmiecha się. Po chwili jest już na ziemi, odwraca się w siodle i zwycięsko patrzy na stacjonatę za nią. Obejmuje konia za szyję. Po chwili pochyla się, rusza galopem, koń parska radośnie, przeskakuje ogrodzenie i wydostaje się na otwartą polanę. Staje w strzemionach i rozkłada ramiona na boki, śmiejąc się radośnie.
Siedzi na dachu, obejmując kolana dłońmi, podciąga je pod brodę. Wpatruje się w gwiazdy, marząc o swoim zawodzie. Będzie lekarzem. Zaczęła bardzo dobrze się uczyć, może zda z wyróżnieniem. Podnosi się i zaczyna się obracać, patrząc w niebo. Rozbiega się i robi salto, patrzy przed siebie i widzi miasto, pełne świateł. Uśmiecha się. Już niedługo, wyniesie się stąd, zamieszka gdzieś daleko, zacznie studiować.
Pędem wraca do domu, wbiega przez drzwi i w wejściu krzyczy:
-Zdałam z wyróżnieniem, jadę na studia!
Wita ją jedynie rozdrażniony, zachrypnięty głos ojca.
-Nie drzyj się tak. Pakuj się i wynocha, w końcu.
Do jej oczu napływają łzy, bez słowa idzie do swojego pokoju i robi tak, jak kazał jej ojciec. Brat wyprowadził się już kilka lat temu, do Ameryki. Tam też zamierzała udać się dziewczyna. Po godzinie jest już gotowa. Mężczyzna na pożegnanie, ze wzrokiem pełnym pogardy wręcza jej pięćdziesiąt funtów, resztę musiała jakoś zdobyć sama. Na szczęście ma własne oszczędności. Bez żalu opuszcza rodzinne miasto, wylatuje do Stanów Zjednoczonych.
Wychodzi z samolotu, rozglądając się ze strachem. O jednym nie pomyślała. Co teraz? Niespodziewanie podchodzi do niej.. Brat. Patrzy na niego ze zdziwieniem, ale i radością.
-Masz gdzie mieszkać? - pyta z troską.
-Niespecjalnie. - odpowiada dziewczyna.
-W takim razie możesz zamieszkać ze mną. - uśmiecha się i ciągnie ją za nadgarstek do samochodu.
Studia. Ze spokojem przyjęła na siebie kolejne sześć lat nauki. Zmieniła się, nie była już tym samym dzieckiem z wielkimi marzeniami. Zaczęła twardo stąpać po ziemi, nie dopuszczała do siebie mrzonek. A to dopiero początek zmian. Uczyła się pilnie, odpuszczała sobie wszelkie imprezy, zresztą zbyt dużo tam ludzi i alkoholu. Zamiast tego całymi nocami siedziała nad naukowymi, jak i tymi zajmującymi, wciągającymi lekturami, jednak starała się dalej rozwijać inne swoje pasje. Jeździła konno, zbierała pieniądze na własnego, niegdyś wymarzonego rumaka podejmując się różnych prac dorywczych. Łuk dalej leżał gdzieś, zakurzony, dziewczyna przerzuciła się na strzelectwo. Nigdy więcej nie próbowała kontaktować się rodzicami, byli dla niej obcymi ludźmi. Mieszkała z bratem w niewielkim mieszkaniu. W końcu udało jej się, zdobyła wystarczające fundusze na kupno i utrzymanie konia, a że gdy była młodsza, pracowała w stajni, to dobrze znała się na koniach i mogła sobie pozwolić na zakup źrebaka. Gdy ujrzała energicznego, karego, rocznego ogierka ze strzałką, skarpetką i białymi plamkami na łopatce, od razu się w nim zakochała. Kupiła go i wynajęła miejsce w stajni niedaleko mieszkania. W końcu zaczęła go ujeżdżać. Nauczyła go wielu rzeczy, ich więź była bardzo silna, przychodziła do niego codziennie. Niespodziewanie rozpętała się wojna. Chciała wyjść na powierzchnię, walczyć, zginąć godnie. Zamiast tego gniła w schronie, samotna. Nienawidziła tej obezwładniającej bezsilności. W końcu uciekła stamtąd, dosiadła Shadow'a. Zdobyła broń i dołączyła do brata na polu walki, na nic się zdawały jego prośby, groźby, błagania. Nie zamierzała wracać do podziemi. Wciąż słyszy ogłuszający dźwięk wybuchu, mimo iż bomba była tak daleko. Wciąż czuje piekące łzy, gdy trzymała na kolanach łeb karego wierzchowca, umierającego w cierpieniu, ciszy. Został postrzelony, podczas upadku połamał sobie nogi. Nigdy więcej nie wsiadła na żadnego konia. Wojna bardzo na nią wpłynęła, wręcz wyniszczyła, ale nie złamała. Nigdy nie sięgnęła po alkohol, czy używki, wciąż była silna, nawet po śmierci brata. Cierpienie przez całe życie wyniszczyło ją jedynie od środka, na zewnątrz pozostawiło po sobie praktycznie niezniszczalną powłokę.
Rodzina|
Gregory Leslie - ojciec. Najbardziej znienawidzony przez nią człowiek. Alkoholik uzależniony od tytoniu, bezrobotny, jedynie trwoniący pieniądze zarobione przez swoją żonę, później już tylko przez swego syna. Wiecznie niezadowolony, cuchnący potem, alkoholem i papierosami, nie gardził agresją. Jego aktualny stan jest kobiecie nieznany, jednak życzy mu nędznej śmierci.
Alice Leslie - matka. Z początku silna, asertywna kobieta, jednak małżeństwo prędko wyssało z niej jakąkolwiek wolę walki. Z czasem, zastraszona przez małżonka, stała się uległa, jedynie przytakiwała, nie próbując reagować. Przez jeszcze jakiś czas pracowała, lecz przewlekła choroba zrzuciła obowiązek ten na jej syna. Z nią również Vivienne zerwała kontakt, lecz jej losy są kobiecie po prostu obojętne.
Louis Leslie - starszy o pięć lat brat. Od zawsze łączyła ich bardzo silna więź, często uważana za niemożliwą w relacji brat-siostra. Wspierali siebie nawzajem, z nim jako jedynym z rodziny nie zerwała kontaktu. Nigdy nie rozstaje się z jego nożem, zawsze gdzieś jest, podczas snu trzyma go pod poduszką. Podobnie jest z nieśmiertelną kurtką wojskową. Zmarł podczas wojny w wieku trzydziestu pięciu lat. Bardzo przeżyła jego śmierć, nie lubi o tym rozmawiać.
Partner/ka| Nigdy nie wiązała się z nikim, nie chciała i nie potrzebowała tego.
Orientacja seksualna| Biseksualna
Inne|
• Pochodzi z Wielkiej Brytanii, dokładniej ze Szkocji, urodziła i spędziła ponad połowę życia w Glasgow.
• Można zauważyć, iż mówi z dość wyraźnym, szkockim akcentem.
Właściciel: Howrse: Mija700

Od Will’a cd. Reker’a

Zaczynałem się budzić. Pierwsze co poczułem, to ból w całym ciele! Nie było miejsca gdzie nie miałem chyba rany i nie odczuwałem bólu… Jęknąłem przeciągle, zaciskając znowu powieki, zęby i pięści. Poczułem ukłucie i po chwili ból ustąpił. Otworzyłem słabe oczy i zobaczyłem zmartwionego Williama, który złapał mnie za rękę.
- Jak się czujesz? - spytał zmartwiony gładząc mnie po moich blond włosach.
- Słabo… Zimno mi… - powiedziałem ledwie mrużąc oczy.
Na chwilę pierwszy zniknął mi z oczu i po chwili poczułem jak nakrywa mnie drugim, ciepłym kocem.
- To z dużej utraty krwi – powiedział siadając przy mnie.
- Co zresztą? - spytałem nagle – Co zresztą ludzi? - spytałem.
- Ośmiu przeżyło, lecz reszta…. - nie dokończył. Wiedziałem że reszta ludzi nie żyła. Było nas wtedy wszystkich 15, nie licząc tego skurwiela zdrajcę! 7 zabitych, jednak 8 przeżyło!
- To moja wina… - powiedziałem nagle – Gdybym wcześniej ich ostrzegł… Nie stała by się katastrofa! Od początku mu nie ufałem… - powiedziałem przez łzy.
- Will uspokój się! O czy Ty mówisz? - spytał gładząc mnie po włosach znowu.
- Greg był zdrajcą… - powiedziałem – Zaciągnął nas w zasadzkę! Wyczułem że coś jest nie tak, ale zareagowałem za późno! - obwiniałem się – Gdybym wcześniej ostrzegł grupę, to może wszyscy by wyszli z tego cało… - powiedziałem przez łzy.
- Greg był zdrajcą? - spyta z niedowierzaniem.
- Tak… Zaciągnął nas tam i wtedy gdy krzyknąłem że to zasadzka, otworzył do nas ogień uśmiechając się szyderczo, a zaraz potem zaczęli do nas strzelać ze Śmierci… Wpadliśmy w krzyżowy ogień! - tłumaczyłem drżąc – Nie zdążyliśmy uciec… - dodałem łykając łzy – Mogłem wcześniej ich ostrzec! Instynkt mnie ostrzegał, lecz ja zareagowałem za późno! Powinienem zginąć! - mówiłem wpadając w histerię, na co przybiegł lekarz i podał mi zapewne środki uspokajające, bo po chwili się uspokoiłem nieco oraz stałem się otumaniony.
- To nie Twoja wina Will! Zrobiłeś wszystko co mogłeś! - próbował mnie pocieszyć – Gdyby człowiek wiedział że złamie nogę, to by usiadł i tak było i tym razem… Nie wiedziałeś co zaraz się stanie! I tak zrobiłeś dużo by ochronić drużynę – powiedział spokojnie.
Przymknąłem lekko powieki, bo byłem senny. Nagle usłyszałem że ktoś wszedł, więc znowu otworzyłem oczy i zobaczyłem nieznanego mi mężczyznę. Był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną o brązowych włosach i piwnych oczach. Wyglądał na jakieś 32 lata.
- Samuel?! Co Ty tu robisz? - spytał zdziwiony założyciel.
- Przyszedłem zobaczyć co z moją drużyną – westchnął – Ale usłyszałem waszą rozmowę i wiem że nie jest dobrze – powiedział siadając na krześle.
- Jak się czujesz? Jeszcze niedawno ledwie żyłeś! - powiedział zdziwiony.
- O dziwo dobrze! Już chyba szósty raz tak mam! Najpierw źle się czuję, a później nagle wracam do zdrowia – wytłumaczył.
- Robili Ci już badania? - spytał założyciel.
- Tak… Maja być jutro – powiedział – To ten chłopak, co za mnie pojechał? - spytał patrząc na mnie smutnym wzrokiem.
- Tak… To jest Will, jestem jego przyszywanym ojcem – wytłumaczył na co tamten pokiwał głową.
- A więc pan jest Samuel… - powiedziałem ledwie.
- Will nie przemęczaj się – powiedział od razu zmartwiony założyciel.
- Tak to ja – odparł – Świetnie się spisałeś młody! Nie masz za co się obwiniać… Nawet najlepszy dowódcy nie mogli by tego przewidzieć, że w szeregach są zdrajcy – westchnął i podszedł do mnie – Wracaj do zdrowia! - dodał jeszcze i wyszedł, a za nim podążył William, który jeszcze go zatrzymał.
- Jak się czuje Lillian? - spytał – Słyszałem że urodziła Ci się córka – odezwał się William, a ja przysłuchiwałem się ich rozmowie z zaciekawieniem.
- Wszystko z nią dobrze, ale jest zmęczona – przyznał – Tak urodziła mi się córeczka – powiedział uradowany – Ma na imię Klara.
- Cieszę się że powiększyłeś rodzinę – powiedział spokojnie, również się ciesząc jego szczęściem – Idź już do rodziny i dbaj o nią! - powiedział jeszcze i się pożegnali, kiedy już do mnie wracał, ja niespodziewanie zasnąłem z wyczerpania.
Kiedy rano się obudziłem, zobaczyłem Rekera i całą drużynę BRAVO. Zdziwiłem się tym! Rozmawiali o czymś, lecz ja nie potrafiłem jeszcze rozszyfrować co, bo byłem strasznie słaby… Jakoś zdobyłem się na odezwanie się, ale strasznie mnie to zmęczyło.
- Reker nic Ci nie jest? - spytałem patrząc na brata. Był bardzo blady i widać było że jest osłabiony. Zmartwiło mnie to strasznie, bo nie chciałem żeby się przeze mnie jeszcze rozchorował! Od razu zwróciłem jego uwagę i spojrzał na mnie przerywając na chwilę rozmowę z drużyną.

< Reker? :3 >

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Od Reker'a cd. Will'a

Siedziałem przy swoim brudnym od krwi ciele i czekałem aż z powrotem do niego wrócę i będę mógł dołączyć do Wiliama, który był pod salą operacyjną gdzie ratowano życie Will'owi. Nawet poza ciałem było mi cholernie zimno, emocje nie wygasły i nie miały tego robić w najbliższym czasie, krzesło wydawało się być strasznie niewygodne a nawet moje osłabione ciało miotało się co jakiś czas jakby śnił mi się straszny koszmar. Sala była pusta, bo przenieśli mnie do pobocznej, ponieważ na głównych zajmowano się rannymi. Czas dłużył mi się nie ubłagalnie i obwiniałem się po części za to, że byłem w tedy za wolny i ich nie dogoniłem. Kiedy już prawie znowu zachciało mi się ryczeć poczułem, iż ktoś kładzie mi ręką na włosach więc szybko zadarłem głowę tak wysoko jak potrafiłem i zobaczyłem ojca, który najwidoczniej wiedział co czuję.
- To nie twoja wina, nikt nie wiedział, że mamy zdrajcę - westchnął kucając przede mną.
- Mogłem być szybszy gdybym w tedy się nie poszedł do tego głupiego lasu - rzekłem zły na siebie drapiąc się w rękę, na której była bransoletka.
- Nie mogłeś nic zrobić zrozum to, najważniejsze jest, że zdążyłeś uratować niektórych ludzi i Will'a - pocieszał mnie, ale to nie pomagało więc mnie do siebie przytulił.
- On z tego wyjdzie nie? - upewniłem się opierając głowę na jego klatce piersiowej.
- Jest pod dobrą opieką więc powinien - odpowiedział mi przeczesując moje krucze włosy.
- Patrz co dostałem - uśmiechnąłem się blado pokazując mu prezent od Wiliama.
- Widziałem, tylko jej czasami nie zgub - prychnął i odszedł widząc, że zaczynam wracać do ciała. Spałem jeszcze z dobre cztery godziny, ale gdy się w końcu obudziłem nawet nie mogłem podnieść się do siadu, samotność tylko to mi teraz dokuczało. Chciałem wstać, ale to było na nic, byłem ciekaw czy operacja się udała, ale będę pewnie wiedział to kiedy zjawi się tu pierwszy albo sam się tam doczłapie. Z nudów ściągnąłem bransoletkę i zacząłem dokładnie oglądać zapięcie z nadzieją, że znajdę gdzieś ten cały nadajnik GPS.
- Nie zobaczysz go gołym okiem - westchnął założyciel pojawiając się na sali a z jego twarzy dało się odczytać ulgę.
- Co z Will'em? - zapytałem słabo zapinając bransoletkę z powrotem na nadgarstku.
- Operacja się udała, ale nie można go przemęczać - wytłumaczył - Teraz śpi więc przyszedłem zobaczyć co z tobą - dodał podchodząc i siadając na krześle.
- To dobrze jak go w tedy zobaczyłem to myślałem, że sam tam zaraz umrę - zaśmiałem się krótko, bo tylko na tyle starczyło mi siły.
- Jak się czujesz? Boli cię coś? zawsze mogę zawołać lekarza - zadał dwa pytania, które i tak zdawały mi się być jednym.
- Osłabłem i to chyba na tyle - powiedziałem cicho na co on pogłaskał mnie po głowie.
- Gdybyś mi nie uciekł to Will już by nie żył - rzekł a w jego tonie dało się wyczuć coś w rodzaju pochwały.
- Czyli mogę częściej uciekać? - zapytałem z rozbawieniem.
- Jak będziesz miał bransoletkę to nie wiedzę problemu - odpowiedział mi spokojnie.
- Will'owi też by się przydała - westchnąłem oddając mu jego prezent - Daj mu - dodałem próbując wsunąć mu ją do ręki.
- Nie potrzeba dostanie swoją - odparł zapinając mi ją z powrotem i pokazując mi inną bransoletkę. Na niej królował niebieski i czarny a na środku znajdował się napis "Opanowanie, Perfekcja, Profesjonalizm" do tego była tam jeszcze niebieska czaszka.
- Ładna, pewnie mu się spodoba - stwierdziłem przyglądając się jej zmęczonym wzrokiem.
- Pierwszy pański syn zaczyna się budzić - powiedział szybko jakiś lekarz a Wiliam spojrzał niepewnym wzrokiem w moją stronę.
- Poczekam, idź - szepnąłem krótko i tyle go widziałem. Znowu cisza, której nie potrafiłem znieść, chciałem widzieć teraz drugiego człowieka, ale nie mogłem, dla innych powód szczęścia, dla mnie tragedia, nawet zasnąć mimo zmęczenia nie potrafiłem... Chciałem podnieść się z łóżka i zobaczyć co się dzieje z moim bratem, ale nawet nie potrafiłem zrobić tego na siłę.

<Will? :3 Reker się martwi>

Od Will’a cd. Reker’a

Przerażające zimno i ciemność… Nie potrafiłem wyrazić tego jak bardzo się teraz bałem. Nie spodziewałem się że będzie mi dane umrzeć w takich strasznych okolicznościach. Nawet mi przez głowę nie przeszło, że mogę widzieć brata, Willa i wieżę ostatni raz… W głowie mi się nie mieściło, dlaczego taki żołnierz jak Greg Wilson, zdradził nas dla takich bydlaków jak Śmierć! Był dobrze postawiony w armii i miał niemalże wszystko! W dodatku obwiniałem się za śmierć tych ludzi… Może gdybym zareagował szybciej, to nie doszło by do tragedii… Ci ludzie mięli rodziny! I w dodatku ufaliśmy temu draniowi! Powierzyliśmy mu własne życie, a on to wykorzystał brutalnie przeciwko nam. Umrę szybciej niż mój własny ojciec, który w przeciwieństwie do mnie, nie dał by się złapać w zasadzkę! Poczułem ogromne wyrzuty sumienia, które strasznie raniły moją duszę i jeszcze ledwie bijące serce, choć właściwie to nie wiem czy nadal bije.
Nagle usłyszałem jakieś dźwięki, a raczej zdenerwowane głosy.
- Jego stan jest krytyczny, stracił za dużo krwi – usłyszałem.
- Nawet nie wiem czy dotrwa do wieży! Jest w najgorszym stanie… - odezwał się drugi.
Nagle poczułem jak ból do mnie wraca… Uderzył we mnie tak gwałtownie, ze aż wstrzymałem chwilowo oddech, a po chwili kaszlnąłem krwią i otworzyłem słabe oczy.
- Odzyskał przytomność! - usłyszałem i dopiero po chwili, kiedy obraz mi się nieco wyostrzył, zobaczyłem medyków pochylających się nade mną. Spojrzałem na nich zdziwiony, nie wierząc w to że ich w ogóle widzę. Przecież ja umierałem! Już byłem martwy! Jęczałem z bólu, lecz tylko na to mogłem się zdobyć. Każdy ich dotyk i próba zatamowania krwotoku, kończyła się dal mnie falą okropnego bólu! Szarpnąłem się, bo nie mogłem tego znieść, lecz wtedy nagle pojawił się Derek, który mnie przytrzymał za ramiona, klęcząc za moją głową i pochylając się nad moją twarzą.
- Spokojnie… Wiem że boli, ale wytrzymaj! - powiedział w miarę spokojnie i wyizolowałem tylko jego głos. Teraz słyszałem tylko jego, jak próbował mnie uspokoić. „Spokojnie” „Nie martw się” „Wyjdziesz z tego” „Dasz radę” „Nie bój się” „Wytrzymaj” „Nie zasypiaj” „Wszystko będzie dobrze” „Patrz na mnie”. Te słowa słyszałem co chwile z jego ust. Starałem się wykonywać jego polecenia. Zmuszał mnie do mówienia i myślenie, żebym nie zasnął i sienie poddał. Mówiłem swoje imię, wiek, stopień wojskowy, datę urodzin, imiona bliskich, wszystko! Zadawał pytanie z każdego okresu mojego życia, przytrzymując mnie dzięki temu wciąż przy życiu. Powiedziałem mu nawet o poligonie, na co nie mógł z początku uwierzyć i był na jego twarzy wymalowany szok, jednak szybko się opanował i zadawał kolejne pytania, albo nawet te same. Wszystko po to, aby utrzymać moją świadomość i żebym walczył, co dobrze mi nawet wychodziło dzięki niemu. Już wiedziałem czemu brat mu tak ufał… Derek by skoczył za nim w ogień, a teraz ratował mnie, mimo iż byłem dla niego obcą osobą. Gdzieś obok mnie, mignęła mi sylwetka niesionego brata, który był cały we krwi. Przeraziłem się że coś mu się stało, co zaraz odczytał chłopak i mnie uspokoił.
- Nie martw się! Nic mu nie jest, tylko wy paćkał się Twoją krwią, gdy powstrzymywał krwotok – wytłumaczył – Po prostu zemdlał – powiedział uspokajając mnie.
Kaszlnąłem znowu krwią. Starałem się wytrzymać ten cholerny ból, żeby nie przysparzać innym kłopotu, lecz to było ciężkie, bo niektórych ich dotyków nie mogłem znieść i lekko się szarpałem. Derek to doskonale rozumiał. W jego oczach, które pochylały się cały czas zmartwione nade mną widziałem spokój i opanowanie, mimo iż pewnie w środku cały chodził ze zdenerwowania.
Wtedy zobaczyłem że na chwilę ode mnie odszedł, lecz to tylko dlatego że posadził mnie na swojego konia i usiadł za mną, mocno mnie trzymając. Pogonił konia do cwału i ruszył ze mną w stronę wieży. Reszta przyjaciół, zabrała również rannych, oraz martwych, żeby godnie ich pochować. Mimo iż byłem przykryty kocem i tak było mi zimno. Trząsłem się z zimna i bólu, wywołanego przez jazdę konną, która działała na moje rany niczym sól!
Derek cały czas mnie trzymał i próbował uspokoić. Jechał jako pierwszy, więc nikt nas nie słyszał.
- Uspokój się… Jeszcze chwila i będziesz w domu! Dasz radę… Nie bój siei patrz na mnie! - mówił znowu. Miał racje! Cholernie się bałem… Starałem się wytrzymać ból, lecz pojękiwałam z bólu, bo nie mogłem wytrzymać. Powieki zaciskałem odruchowo, tak samo jak pieści. Wierciłem się strasznie, lecz niestety nie mogłem na to nic poradzić…. Cierpiący człowiek robi wszystko żeby jakoś złagodzić ból.
**
Wjeżdżając na plac, wszyscy patrzyli na nas bladzi i przerażeni. Po chwili zjawił się William wraz z Olivierem, którzy nie mogli uwierzyć w to co widzą. Widziałem w ich oczach takie samo przerażenie i niedowierzanie, jak w oczach innych. Zginęło dużo ludzi, a reszta była pół żywa i tak jak ja, potrzebowali natychmiastowej operacji oraz przetłoczenia dużej ilości krwi.
Nagle poczułem jak ktoś beże mnie na ręce i tą osobą okazał się być William, który patrzył na mnie przerażony z drżącymi rękami. Nie wiedziałem co siedziało potem, bo wszyscy znikli mi z oczu. Byłem tylko ja, William i korytarze, które mijał z zawrotną prędkością w stronę medycznego. Nawet nie wiedziałem ze potrafi tak szybko biegać! Nieźle jak na staruszka… Nieważne! Kiedy dotarł ze mną na medyczny, ja straciłem przytomność.

< Reker? :3 >