poniedziałek, 20 maja 2019

Od Mirandy cd. Colina

Colin zdecydowanie zbyt mocno przejmował się tym wszystkim, co mi się przydarzyło. Nie byłam na niego zła, bo nie miałam kompletnie żadnego powodu ku temu. Jednak mocno przygnębiało mnie to, że on się w ogóle o mnie martwi. Jakby nie patrzeć, w sytuacji, w której się znaleźliśmy, odniesienie ran było więcej, niż prawdopodobne. Tym razem przytrafiło się to mi. Kocham mojego obrońcę, ale to, że tak przejął się moim uszczerbkiem na zdrowiu, wprawiało mnie w smutek. Nie dawałam jednak tego po sobie poznać i pozwoliłam mu się opatrzeć. Opieka, którą otoczył mnie Colin nie umknęła uwadze Jasona. Bo jakżeby inaczej? Wydarł się na niego bez wiadomej przyczyny, ale mój ukochany w ogóle się tym nie przejął. Nie było zresztą ku temu powodów.
Gdy wróciliśmy do obozu, Aitkens siłą zaciągnął mnie na oddział medyczny. Muszą cię opatrzeć, Mir, jesteś ranna, mówił. Próbowałam się bronić, przecież nasz sekret bez żadnych problemów w krótkim czasie zaleczy wszystkie moje rany i obrażenia. Colin uparł się jednak, że muszą się porządnie mną zająć. A ja, uparta jak wół, musiałam się na to zgodzić. Pocałowałam go słodko w to jego nadąsane czółko i, dla świętego spokoju, pozwoliłam innym lekarzom się mną zająć. Czułam się z tym głupio, ale wiedziałam, że to go uspokoi. Kochany z niego głupek.

*Dwa dni później* 

Cały czas męczyło mnie to, co ostatnio przytrafiło się chłopakom, w tym mojemu ukochanemu, podczas patrolu... Niby to był standardowy patrol, jednak miałam wrażenie, że to wszystko za długo trwało, że zniknęli na zbyt długo... Wiedziałam, że Colin poszedł pisać raport. Postanowiłam się zobaczyć jak mu idzie i udałam się do biura.
Wśliznęłam się do środka. Siedział przy biurku, chowając głowę między ramionami.

- Kochanie? Wszystko dobrze? - zapytałam, stając za nim. - Zniknąłeś na tyle godzin... Martwiłam się – dodałam, głaskając go po plecach. Zajrzałam mu przez ramię. Raporty i tabelki był puste. Czyli nadal nic... - Znowu cię to dręczy?
- Jak cholera – westchnął i oparł głowę na moim ramieniu. - Wszystko wyparowało mi z umysłu... Inni też nic nie wiedzą... Boję się, że doszło tam do czegoś poważniejszego, niż sobie wyobrażamy. To nie był przypadek, iż każdy z nas nie pamięta tej misji. Ktoś musi za tym stać.
- Słuchaj... - powiedziałam cicho, patrząc mu w oczy. - Możemy się dowiedzieć, jak to się stało... Nie chciałam ci tego wcześniej proponować. Mógłbyś się czuć źle, że wchodzę ci do głowy – mówiłam cicho, że ledwo mógł mnie słyszeć.
- Miranda, skarbie – złapał mnie za ramiona i pogładził, dodając mi odwagi. - Mogłaś od razu mi o tym przypomnieć. Wiem, że jesteś w stanie to zrobić. Pytanie, czy tego chcesz – spojrzał mi w oczy, uśmiechając się zachęcająco.
- Tak, chcę.. - odrzekłam cicho.

Złapałam go za ramię i zamknęłam oczy, skupiając całą swoją uwagę na tym, co stało się na tamtym patrolu. Po chwili widziałam już wszystko, jakbym po prostu tam była...

Wczoraj 

Colin, Clay i Jason szykowali się do patrolu. Ja stałam z boku, jak duch, i obserwowałam każdy ich ruch. Nie działo się nic podejrzanego. Wybierali się na tereny graniczne Duchów i Demonów. To miał być zwykł patrol. Choć nie do końca bezpieczny, skoro zapuszczał się w okolice terenów wrogiego obozu. Wcale nie było tak, że się o niego bałam, chociaż było po wszystkim i wiedziałam, że nic poważnego się mu nie stało. Prócz tego, że nic nie pamiętał... Gdy wszystko było już spakowane, panowie zarzucili plecaki na plecy i ruszyli równym krokiem na patrol. Udałam się za nimi.
Bez problemu dotrzymywałam im tempa. Podążałam za nimi, jak Duch. Wszystko wyglądało normalnie. I standardowo. Uważnie rozglądali się na boki i sprawdzali wszystko, co wydawało się im podejrzane. Nigdy nie miałam okazji być na takim patrolu, w końcu byłam tylko lekarzem. Zawsze byłam ciekawa, jak to wszystko naprawdę się odbywało. Nic nie wskazywało na to, by coś miało się wydarzyć. Zbliżający wieczór zapowiadał się spokojnie i bezproblemowo. Ta, powiedziałabym, że nawet zbyt spokojnie.
Nagle Clay podszedł w jakieś miejsce i zaczął uważniej się rozglądać. Stałam przy Colinie i Jasonie, którzy akurat milczeli. Po tym, jak wydzierali się na siebie, gdy wróciliśmy z zapasami, wcale mnie to nie dziwiło.

- Chłopaki, chodźcie tu! - zawołał po chwili Clay.
- Czekaj, już idziemy – odparł mój ukochany i mrożąc wzrokiem Jasona, ruszył do kolegi. Ten dzban po chwili sam tam poszedł.
- O co chodzi? - zapytał Hayes, gdy stanął obok reszty.
- Patrzcie... Tutaj coś leży. Nie wiem, wydaje mi się to dziwne – odparł Clay i wskazał na ziemię. Spojrzałam tam i zobaczyłam jakąś paczkę. Starannie zapakowaną i mocno niepozorną. Błagam, nie otwierajcie tego, krzyczała moja podświadomość. Ale co z tego, skoro o i tak nie miałam wpływu na to, co się dzieje.
- Cóż, masz rację... W końcu co tak bez niczego, w dodatku w lesie, robi taka mała, niepozorna, ale wyglądająca bardzo dobrze paczka? - pomyślał Colin i spojrzał po reszcie. Skarbie, to pułapka!
- No właśnie... - westchnął Jason i wziął zawiniątko do rąk. - Może komuś wypadło?
- Tak, na pewno... - wysyczał mój ukochany. - Ktoś zgubił.
- Colin, daj spokój... - westchnął Clay. - Aczkolwiek podzielam twoje zdanie. To się bez powodu tu nie znalazło.
- Cóż, zaraz się przekonamy – dodał Jason i otwarł paczkę. Debil, do debil, wiadrodzban, westchnęłam w swojej głowie. W momencie, gdy Hayes otwarł paczkę, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Z paczki wydostał się dziwny dym, a chłopacy, wszyscy, ja jeden mąż, zaczęli się dusić i dławić. Padli na kolana, dalej kaszląc jak oszalali. Matko, nie, nie, nie.... Po chwili każdy z nich, jak mały bobasek, zasnęli. Co to było za gówno, pomyślałam. Bez wątpienia jakiś środek usypiający. Ale po co? I przez kogo została zastawiona ta pułapka? Długo nie musiałam na to patrzeć, bo z lasu wyszła nagle piątka ludzi. Podeszli do leżących na ziemi i śpiących Duchów.

- To oni? - zapytał jeden? - Na nich czekaliśmy?
- Tak, są z Duchów. I tak, to oni – odparł inny.
- Zabieramy? - zapytał trzeci.
- Bez wątpienia – odparł drugi z mężczyzn i zaczął obszukiwać chłopaków.
- Będą ich przesłuchiwać? - zapytał kolejny.
- O tak. Przecież o to nam chodziło, nie? - zapytał ten, który zaczął przeszukanie.
- No właśnie. Chcieli, byśmy złapali kogoś z Duchów – wtrącił się do rozmowy ten, który dotąd milczał. - A tu proszę, taka okazja. I nasza przynęta nawet zadziałała – dodał i znów zamilkł.

Po dogłębnej rewizji mężczyźni wzięli nieprzytomnych i zaciągnęli ich w nieznanym mi kierunku. A mnie wyrzuciło ze wspomnienia...

Teraźniejszość 

- Miranda, co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Colin, podtrzymując mnie i chroniąc przed upadkiem.
- Nic... - odparłam, chwytając się go mocno. - Wiesz, ze moje moce mają pewne ograniczenia. I wyrzuca mnie ze wspomnienia.
- Wiem, wiem... - westchnął zmartwiony. - Na pewno wszystko ok?
- Tak, tak – odparłam i ucałowałam go czule.
- A to za co? - zaśmiał się i posadził mnie sobie na kolanach.
- Za to, że jesteś – uśmiechnęłam się.
- A więc... Co zobaczyłaś?
- Byliście na patrolu, standard. Ty, Clay i Dzban. Ruszyliście na pogranicze terenów naszych i Demonów. Wszystko było ok, dopóki Clay nie znalazł w lesie jakiejś paczki – zaczęłam swoją opowieść.
- Paczki? Czyli jednak dobrze podpowiadała mi moja głowa... - podrapał się po brodzie z kilkudniowym zarostem*. - I co, co było z tą paczką?
- Po prostu sobie leżała. Była starannie zapakowana. Aż dziwne, że tak niepozornie wyglądający pakunek znalazł się w lesie, tak o – dodałam, patrząc na niego. - Zaczęliście się kłócić o to, jak to się tam w ogóle znalazło. Jason pomyślał, że ktoś zgubił, a ty i Clay mówiliście, że to na pewno nie przypadek. No to wasz dowódca paczkę wziął i otworzył. A wtedy... - urwałam w pół zdania, bo nie wiedziałam, jak mu o tym powiedzieć.
- Skarbie, co się działo potem? - zachęcił mnie łagodnie do dalszej odpowiedzi, trzymając mnie za dłoń.
- Z paczki wydostał się jakiś dym. Zaczęliście się dusić i kaszleć, jakby... - zabrakło mi tchu z przerażenia, ale nie na długo. - Upadliście na ziemię i zasnęliście jak małe dzieci.
- A to chyba, kurwa, jakiś żart... - zaklął Colin. - Pułapka, ktoś zastawił na nas pułapkę!
- Tak, bez wątpienia... - westchnęłam i wtuliłam się w jego ramię. - Chwilę leżeliście, a potem nagle przyszli jacyś ludzie. Mówili, że na was czekali, że to właśnie was mieli złapać. Ktoś chciał was przesłuchać, więc przeszukali was i zabrali. W jakim kierunku, nie wiem, jeśli o to chcesz zapytać – popatrzyłam na niego smutno.
- Mir, nie smuć się, to nie twoja wina. Tylko na to patrzyłaś, nic nie mogłaś zrobić – pocałował mnie czule i pogładził po drżących plecach.
- Wiem, skarbie, wiem... Ale, mimo wszystko, źle mi z tym...
- Skarbie, nie przejmuj się... - popatrzył na mnie pokrzepiająco. - Dasz radę zobaczyć, co się działo dalej?
- Tak, poradzę sobie – uśmiechnęłam się i ponownie złapałam go za ramię, by wrócić do wspomnienia...

Ponownie dzień wcześniej 

Wróciłam znów do chłopaków na patrolu. Jedyne, co mogłam zobaczyć to to, że leżą na ziemi. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym znaleźli paczkę. Wszyscy obudzili się w tym samym momencie. Usiedli, rozmasowali skronie i popatrzyli po sobie.

- Co się właściwie stało? O co chodzi? I dlaczego łeb napierdala mnie tak, jakbym miał kaca mordercę? - zapytał Jason, usiłując wstać.
- Sam nie wiem... - dodał niemrawo Colin, wstając. - Czemu jestem taki pijany? Przecież nic nie piłem...
- Cóż... Wydaje mi się, że coś piliśmy... - powiedział Clay. - No co, nie patrzcie tak na mnie.
- Ah, te butelki... - wskazał Aitkens na stos butelek po alkoholu, leżących, łapiąc się za głowę. - Chyba nas powaliło... Ciekawe, czyj to był pomysł... - wysyczał i spojrzał na swojego dowódcę.
- Daj już spokój no... - wychrypiał Hayes, unosząc ręce. - Nie wolno pić?
- Ta, jasne... - prychnął mój ukochany. - Pić... Nie zabieraliśmy przecież alkoholu... - dodał w zamyśleniu.
- Ta, może ty nie. Dobra, wracajmy – dodał dowódca i, lekko chwiejnym krokiem, ruszył w stronę obozu. Chłopaki ruszyli za nim. A ja? Ja wróciłam do teraźniejszości...

Ponownie teraźniejszość 

- I co? - zapytał Colin, dalej mnie trzymając na kolanach.
- Wróciłam do momentu, w którym byliście znów na polanie... - westchnęłam, ręką rozcierając bolące czoło. Minus tego wszystkiego...
- Oh, skarbie, nie przejmuj się... - znów mnie do siebie przyciągnął i zaczął tulić.
- Byliście jak pijani. Dzban nawet wspomniał, jakby to był kac.
- Kac? Przecież my nie zabieraliśmy alkoholu...
- Też tak wtedy mówiłeś – popatrzyłam na niego i uśmiechnęłam się. - Ale dyskutowaliście, że chyba raczej na pewno coś piliście. Nawet obok was leżał stos butelek.
- Serio? - zapytał zdziwiony. - Na sto procent nie mieliśmy ze sobą alkoholu. A cały ten nasz umowny kac to musiał być wynik tego dymu. Czyli te butelki i to wszystko... Wszystko musiało być przez tamtych ludzi!
- Sądzisz, że mógł to być ktoś z Trupów albo Demonów? - zmarszczyłam lekko brwi i przetarłam lekko zaspane oczy. - Powinniśmy to zbadać. Richard weźmie za mnie dyżur na oddziale – wstałam i odwróciłam się do niego plecami, ale ten szybko mnie złapał i do siebie przyciągnął. Głupek, pomyślałam, i zaśmiałam się cicho.
- Jak to my? - pocałował mnie lekko w szyję, a z moich ust wydarło się niekontrolowane sapnięcie. - Tam jest zbyt niebezpiecznie. Nie chcę, aby stała ci się jakaś krzywda. Nadal nie mogę sobie wybaczyć tego, co zrobił ci tamten zbir – powiedział i zamilkł, a ja wiedziałam, że dalej się o to obwinia.
- Kochanie... - wymruczałam cicho. - Wszystko się już zagoiło – dodałam, dotykając swojej szyi, na której nie było już najmniejszego śladu po tamtych ranach. - Zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze.
- Ale i tak nie spuszczę cię z oka – uparł się Colin. - Doskonale wiesz, że jesteś moim skarbem – dodał, zjeżdżając dłońmi na moje biodra. Wtuliłam się w niego bardziej licząc na nieco więcej pieszczot. - To za ile wyruszamy? I nawet nie myśl, że tym razem znikniesz mi z pola widzenia. Nie ma takiej opcji – zaśmiał się cicho.
- Colin... - wymruczałam zadowolona z jego dotyku. - Dobrze skarbie, nigdzie dalej nie pójdę, obiecuję... - delikatnie ujęłam jego dłoń, nakierowując ją lekko w stronę paska moich spodni. - Wiesz już, co zrobimy? - wymruczałam jak rasowa kotka, spragniona pieszczot swojego właściciela.
- O tak, zdecydowanie... - wychrypiał zadowolony, doskonale odczytując moje zamiary. - Po tym, co mi powiedziałaś po zobaczeniu wspomnienia, mam już plan – dodał, całując mnie po szyi.




* To wcale nie jest tak, że podczas pisania formularza Jasona, przy kwestii zarostu pierwotnie stało jak byk „kilkuletni zarost” xD

Colin? ^.^ Nie za dużo? :C

Od Rafaela cd. Rity

- Musimy poczekać tylko na dobry moment. Teraz chcę nacieszyć się twoją obecnością... Nawet nie wiesz, jak nudno było w tej piwnicy - przejechałem dłońmi wzdłuż jej kręgosłupa, który pokrył się delikatną gęsią skórką. Nie czując żadnego skrępowania, pocałowałem jej zgrabną szyję, która bez najmniejszego zawahania wygięła się przede mną niczym rasowa żmija.
- Nie tutaj Rafael - mruknęła z zadowoleniem, zaplatając swoje ręce na moim karku - Lepiej mów, jaki masz ten plan działania - obaliła mnie na łóżko, przerywając tym samym serie pieszczot, które dla niej zaplanowałem.
- Chcę, aby złapali mnie drugi raz... Wiem, że to może być głupie zagranie, ale w taki sposób będziemy w stanie dowiedzieć się, kim oni wszyscy są. Mnie złapali i tylko uwięzili... Innego wampira mogliby już zabić. Musimy coś z tym zrobić. Jednak bez ciebie nie dam sobie rady skarbie - złapałem ją za rękę, żeby następnie spleść w jedność nasze samotne palce - Nic mi nie będzie. Obiecuję - zapewniłem ją po raz kolejny, co i tak nie uspokoiło zszarganych nerwów Rity. Doskonale rozumiałem to, iż się o mnie martwiła, lecz nie było do tego jakiś szczególnych powodów. Byłem dość odpowiedzialną osobą, dlatego podczas życia w ośrodku wszystkie ważne sprawy lądowały na mojej głowie. Przypilnuj tego, zrób tamto, przynieś siamto... Można by wymieniać w nieskończoność. Na szczęście tamte czasy rygoru już dawno odeszły, a ja mogłem zaznajamiać się z nowymi emocjami, których wcześniej mi zabraniano.
- A jak cię przejrzą i stanie ci się coś gorszego niż podejrzewamy? Nie mogę na to pozwolić. Nie mogę - ciemnobrązowe oko pokryło się warstwą wodnego szkła. Nie mając zamiaru patrzeć na jego rozbicie, scałowałem z powieki niechcianą łzę, hamując przy tym ich słoną lawinę - Musimy wymyślić coś innego. Coś innego! - powtarzała w kółko, wpatrując się w moje zbielałe od przemiany policzki.
- Zaufaj mi, wszystko pójdzie zgodnie z planem najdroższa - przytuliłem ją do swojej klatki piersiowej, w którą ta natychmiastowo się wtuliła. Uśmiechając się delikatnie na ten widok, odgarnąłem z czoła kobiety kilka niesfornych kosmyków czarnego włosa, co zezwoliło mi na późniejszy pocałunek owego czółeczka - Wszystko się ułoży. Potrzebujemy jedynie czasu i odpowiedniej chwili... Nie chcę, aby ta zgraja zagrażała innym wampirom... Boję się, że gdybyśmy puścili to w zapomnienie, pan "Życzliwy" mógłby dopuścić się okropniejszych rzeczy niż zwykłe porwania - powieliłem swoje czarne scenariusze, ponownie podkreślając powody takiej, a nie innej decyzji - Wszystko wypali. Masz moje słowo.
- Wierzę ci - westchnęła z lękiem, uspokajając stopniowo drżenie swoich rąk - Masz na siebie uważać. Nie chcę cię stracić - wyszeptała, nie mając zamiaru mnie puścić. Kiwając na to głową, pogładziłem ją kilkukrotnie po spiętych plecach, które z czasem wróciły do swojej właściwej giętkości. Och kocico... Jak ja bardzo cię kocham... - pomyślałem, pogrążając się całkowicie w miłosnych odczuciach.

*Piętnaście Godzin Później*

Szperając potajemnie w dokumentach Aniołów, bardzo dokładnie porównywałem każdy charakter pisma z tym jaki odcisnął się na znalezionej przeze mnie kartce papieru. Poszukiwania sprawcy postanowiłem zacząć od ludzi najbardziej skrzywdzonych przez naszą nadnaturalną rasę. Eh... No cóż, nie będę ukrywał, iż apokaliptyczny świat nie jest raczej przepełniony jednorożcami, cieszącymi się bachorami i srającymi tęczą ufoludkami. Zabójstwa zdarzały się tutaj dość często, a wiele z nich przypisywano mutantom genetycznym, którzy w poszukiwaniu jedzenia rozszarpywali swoje ofiary na miliony postrzępionych kawałeczków.
- No dalej, dalej - stukałem obcasem o betonową podłogę, co bez dwóch zdań, przyczyniło się do rozprzestrzenienia w pokoju cichego szmeru - Gdzieś to musi być - złapałem w ręce kolejny kolorowy papierek, potwierdzający istnienie niejakiego Nicka Johnsona. Facet miał niecałe trzydzieści lat, a kilka miesięcy temu na skutek nieszczęśliwego wypadku zmarła mu żona oraz ośmioletnia córka. Marszcząc na to brwi, namierzyłem wzrokiem podpis owego jegomościa, który idealnie trafił w przetrzymywany przeze mnie wzorzec - To ty - przygryzłem wargę swoich ust, żeby dokładniej przeanalizować sytuację w jakiej się znalazłem. Miałem już podnosić się z ziemi, gdy nagle zimna lufa mokrego pistoletu została przeciągnięta za jednym zamachem wzdłuż mojego kręgosłupa. 
- Zostaw to i łapy za głowę - męskie warknięcie rzuciło się na mój umysł niczym jadowita żmija, próbująca uśmiercić swoją przyszła ofiarę - Nie masz prawa tutaj przebywać... Nie masz prawa krwiopijco!
- Spokojnie... Chciałem tylko porozmawiać... Nie planowałem nikogo uśmiercać - zniżyłem się powoli do poziomu chłodnej posadzki, dzięki czemu uniknąłem przysłowiowej kulki w łeb - Proszę, porozmawiajmy... Rozumiem, że wiele wycierpiałeś przez wampiry, ale nie każdy z nas jest zły. Gdybym był opętany przez złe moce, już dawno wszyscy by nie żyli - mówiłem ze spokojem, co i tak pogorszyło jedynie moją sytuację.
- Zamknij się pijawko - kopnął mnie w centrum żołądka, powodując u mnie ochotę na zwrócenie całej zawartości żołądka - Nie powinni was tutaj w ogóle przyjmować! Przyciągacie jedynie problemy! Wybiję was wszystkich! Wszystkich co do joty! - wrzeszczał celując do mnie z odbezpieczonej broni, która w każdym momencie mogła wypalić.
- Nie. Nie możesz - rzekłem, wyczuwając niedaleko siebie postać Rity, której pozostawiłem resztę planu działania.

<Rita? :3 Ratuuuuuj xd> 

czwartek, 16 maja 2019

Od Colina cd. Mirandy

- Na pewno wszystko dobrze? - zapytałem, podtrzymując swoją ukochaną, której rany nie wyglądały zbyt dobrze. Nie chcąc jej przemęczać, usadziłem ją na dość dużym kamieniu, gdzie mogła chociaż przez chwilę odsapnąć. Doskonale wiedziałem, że nasz mały sekret będzie w stanie zaleczyć jej krwawiące miejsca, lecz moja zmartwiona podświadomość i tak uważała, iż trzeba poratować lwice drobnym opatrunkiem.
- Na pewno - odpowiedziała, eksponując krwistą część ciała - Spokojnie... Przecież wiesz, że to tylko zadrapanie - uśmiechnęła się delikatnie, pozwalając mi na założenie prowizorycznego opatrunku.  Nigdy nie byłem jakimś wyśmienitym medykiem, ale podstawowe kursy pierwszej pomocy zdałem śpiewająco. Po starannym zabezpieczeniu białego bandaża mogliśmy wznowić swoją podróż, która przybrała dużo wolniejsze tempo niż wcześniej. Nie chcąc natknąć się na innych rozbójników, byliśmy zmuszeni zachować dużo większą czujność, ale ta zdecydowanie nie udzielała się mojej osobie. Mój rozbiegany wzrok co chwilę wracał do postaci Mirandy, aby upewnić się, że nic złego jej się nie stało. Nie umknęło to uwadze "czcigodnego" Jasona, który solidnie mnie za to opieprzył, lecz czym miałem się tutaj niby przejmować? To tylko stary zgred mający problemy z charakterem. Po prostu wiadrodzban i tyle w temacie. Ignorując jego docinki, skupiłem się na swoich celach, dzięki czemu oszczędziłem sobie niepotrzebnych drużynowych kłótni, które tylko opóźniłyby naszą misję. Do domu dotarliśmy kilka minut po północy, co wyprało ze mnie energię na dalsze, podsunięte przez przyjaciół harce. Martwiąc się o zdrowie swojej ukochanej, zaciągnąłem ją siłą na oddział medyczny, gdzie porządnie się nią zajęto. To był męczący dzień. Cholernie męczący dzień.
*Dwa dni później*

Stukając długopisem o blat mahoniowego biurka, zacząłem zastanawiać się nad tym, czy uzupełnianie tych wszystkich dokumentów ma jakiś sens. Siedziałem nad nimi już drugą godzinę, a jedyne co potrafiłem sobie przypomnieć to miejsce, w którym znaleźliśmy nieznany pakunek, wyładowany po brzegi materiałami wybuchowymi. To wszystko nie ma sensu - rozmasowałem rozbolałe skronie, które przez ten gest poczuły jeszcze więcej dyskomfortu, niż ulgi.
- Dlaczego ja nic nie pamiętam? - mruknąłem pod nosem, ulegając uczuciu frustracji, co było kolejnym błędem popełnionym przeze mnie tego samego dnia - Co tam miało miejsce?
- Kochanie? Wszystko dobrze? - usłyszałem słodki głos mojej drugiej połówki, która niczym duch wtargnęła do pokrytego kurzem pomieszczenia - Zniknąłeś na tyle godzin... Martwiłam się... - pogłaskała mnie po plecach, aby następnie spojrzeć w puste tabelki raportu, który teoretycznie już od wczorajszego dnia powinien znajdować się w teczce naszego dowódcy - Znowu cię to dręczy?
- Jak cholera... - westchnąłem, opierając głowę na jej ramieniu - Wszytko wyparowało mi z umysłu... Inni też nic nie wiedzą... Boję się, że doszło tam do czegoś poważniejszego, niż sobie wyobrażamy - wyjawiłem jej swoje obawy, które od dłuższego czasu próbowały zasiać we mnie ziarno straszliwego obłędu - To nie może być przypadek, iż każdy z nas nie pamięta tej misji. Ktoś musi za tym stać.
- Sądzisz, że może być to ktoś z Trupów lub Demonów? - zmarszczyła uroczo brwi, żeby po chwili przetrzeć z ostrożnością zaspane oko - Powinniśmy to zbadać. Richard weźmie za mnie dyżur na oddziale - odwróciła się do mnie plecami, dzięki czemu zdarzyłem ją prędko złapać oraz stanowczo do siebie przyciągnąć.
- Jak to my? - ucałowałem z czułością szyję mojej partnerki, co zostało skomentowane cichym sapnięciem - Tam jest zbyt niebezpiecznie. Nie chce, aby stałą ci się jakaś krzywda. Nadal nie mogę sobie wybaczyć tego, co zrobił tamten zbir - przygryzłem dolną wargę, mając nadal w pamięci widok roztrzaskanego nosa blondynki, której w tamtym okresie doskwierały też inne kute rany.
- Kochanie... Wszystko się już zagoiło - pogłaskała dłonią swoją szyję, na której nie było nawet najmniejszego siniaka - Zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze.
- Ale i tak nie spuszczę cię z oka - uparłem się, jak wół, który nie chciał ciągnąć pługu w błotnistym polu - Doskonale wiesz, że jesteś moim skarbem - zjechałem dłońmi na jej biodra, co pozwoliło poczuć mi pod palcami jej okryte tkankami kości - To za ile wyruszamy? Nawet nie myśl, iż tym razem znikniesz mi z pola widzenia. Nie ma takiej opcji - zaśmiałem się cicho, licząc w duszy na to, że ta wyprawa nie przyniesie nam krwawego żniwa.

<Miranda? :3> 

poniedziałek, 13 maja 2019

Od Rity cd. Rafaela


Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie taki czas, że nie będę polować sama. Prawda, spotykałam inne wampiry. Ale nigdy bym nie przypuszczała, że osoba, z którą przyjdzie mi polować, będzie mój ukochany, Rafael. Patrzyłam na niego i widziałam, jak bardzo się boi. Siebie i tego, co będzie musiał zrobić, co oboje będziemy musieli zrobić. Zabijanie nigdy i nikomu nie przychodzi łatwo. Nawet nam, wampirom. Jednak to, co musieliśmy zrobić tego wieczoru, zapewni nam pożywienie. I przetrwanie na jakiś czas. A Rafael? Nie dość, że wzmocni się po przemianie, to w dodatku musi nauczyć się polować. On potrzebował tego wszystkiego o wiele bardziej, niż ja. Ja miałam być tylko nauczycielką. I, co dla mnie najważniejsze, wspierać go w tym wszystkim.
Gdy biegliśmy już jakiś czas przez las zauważyłam, że mój kochany jest wyraźnie znudzony. Nie dziwiłam mu się ani trochę – był młodym wampirem, a to było jego pierwsze polowanie. Sama miałam podobnie. Tyle, że nie miałam u boku nikogo, kto mógłby mnie wesprzeć w tym wszystkim... Odrzuciłam na bok złe myśli i skupiłam się na tym zadaniu, które nas czekało. Po niedługim czasie dostrzegłam przed nami małe stadko łani, liczące siedem sztuk. Przystanęłam i skupiłam całą naszą uwagę na zwierzętach przed nami. A gdy Rafael już wiedział, co robić, wysunęłam kły i ruszyłam...
Poczułam się, jakby cały otaczający mnie świat zniknął. Byłam tylko ja, mój ukochany i nasza zwierzyna. Czułam się wolna. Czułam, że mogę wszystko, że jestem tak potężna, że nikt mnie nie zatrzyma. Spoglądając na mojego towarzysza wiedziałam, że czuje to samo, co ja. Uśmiechnęłam się i poddałam żywiołowi swej natury.
Stado padło niemal w mgnieniu oka, czego ani ja, ani Rafael, nie zdążyliśmy zauważyć. Część z łani nie została jednak osuszona do końca, więc postanowiliśmy przetoczyć krew do butelek, a co lepsze sztuki mięsa zabrać ze sobą. No co, przydadzą się! Gdy wszystko było już gotowe, a my byliśmy w pełni nasyceni i zadowoleni z polowania, ruszyliśmy biegiem do obozu.

** 

Siedziałam na spokojnie w swoim pokoju, pogrążona w lekturze. Rafaela nie było – Aiden znów wezwał go do siebie. Przeczuwałam, o co chodzi, więc wpadłam na własny pomysł. Bez względu na to, co „szef” myślał i chciał lub miał zamiar zrobić, postanowiłam, że Rafael dołączy do mojego oddziału. Przedstawię go chłopakom. Czy tego chcą czy nie, będą musieli go zaakceptować. Jeśli nie to, cóż, nie chciałabym być w ich skórze. Pamiętam zresztą ostatnią reakcję Henricka, gdy zbeształam go za to, jak ordynarnie i niezbyt mądrze, przeszkodził mnie i Rafaelowi w lesie. Na samo wspomnienie tego wydarzenia zaśmiałam się cicho. Może byłam zbyt ostra, ale jako kobieta i dowódca oddziału musiałam znacznie mocniej skupić się na utrzymaniu dyscypliny i hierarchii w mojej drużynie. Miałam pod sobą grupę silnych, doskonale wyszkolonych i niezwykle wyindywidualizowanych mężczyzn. Posłuszeństwo i bezwzględne wykonywanie rozkazów było niezwykle ważne. Na szczęście nie musiałam się o to martwić – moja grupa była mi posłuszna bez względu na wszystko. W każdych okolicznościach mogłam na nich liczyć i nie musiałam martwić się, że coś odwalą.
Stwierdziłam, że wyjdę naprzeciw Rafaelowi i przedstawię mu moje zamiary. Wiedziałam, że bardzo nie chce być w oddziale, jednak, dla świętego spokoju i po to, żeby Aiden się od niego w tej kwestii odczepił, moja propozycja wydawała się idealna. Byłam pewna, że mój ukochany przystanie na moją propozycję i dołączy do mojej grupy. Z zamiarem ogłoszenia mu tej radosnej nowiny wyszłam z naszego azylu i postanowiłam poszukać go w obozie.
Udałam się na główny plac w nadziei na to, że znajdzie się tam nie tylko Amitachi, ale także mój oddział. Nie pomyliłam się zbyt mocno – całą moja grupa siedziała przy stoliku, grając w karty. Mojego ukochanego jednak z nimi nie było. Z daleka usłyszałam, jak panowie, którzy grają, krzyczą na siebie i wyzywają od kanciarzy. Bez wątpienia grają w pokera, pomyślałam i podeszłam do stolika.
Wszyscy wstali w okamgnieniu i zasalutowali mi.
- Dobra, już dobra – odparłam, machając ręką. - Widzieliście pana Amitachiego? - zapytałam poważnie.
- Nie, pani dowódco – odparł Henrick.
- Nikt z nas go nie widział – dodał Wilhelm.
- Cholera... - mruknęłam cicho i zamyśliłam się.
- A o co chodzi? - zapytał zaciekawiony Martin, spoglądając na mnie uważnie.
- Szukam go. Aiden wezwał go do siebie, zapewne w sprawie przyłączenia do któregoś z oddziałów – powiedziałam, przyglądając się im uważnie. - Postanowiłam, że Rafael dołączy do nas – dodałam, siląc się na bardziej władczy ton.
- Ależ oczywiście, pani dowódco! - rzekli chórem, kiwając głowami.
- Nic przeciwko, żadnych obiekcji? - zapytałam, lekko unosząc brew.
- Nie. W końcu każda para rąk się przyda – rzekł Henrick.
- Racja. Ponadto wiemy od pani, pani von Kastner, że pan Amitachi to doskonale wyszkolony żołnierz. A taki osobnik w naszym oddziale bez wątpienia się przyda i na pewno wykaże się w zadaniach. Zresztą, co ja mówię, już to zrobił. Walczył z nami przeciwko wilkołakom, choć wcale nie musiał tego robić! - rzekł poważnie Johannes, a reszta grupy szybko mu przytaknęła.
- W takim razie cieszę się, że tak uważacie – uśmiechnęłam się i odeszłam.

Przechadzałam się po obozie jeszcze z godzinkę i wróciłam do pokoju mając nadzieję, że znajdę tam Rafaela. Jakże się myliłam, gdy okazało się, że pokój jest jednak pusty. Dziwne, pomyślałam, jednak nie martwiłam się zbytnio. Pewnie poszedł się przejść, żeby zobaczyć obóz, w końcu był tu nowy. Z myślą, że za chwilę wróci, położyłam się na łóżku. Nie wiedząc nawet jak i kiedy, zasnęłam.
Obudziłam się po trzech godzinach. Zdezorientowana rozejrzałam się po pokoju – Rafaela nadal nie było. O co tu chodzi!? - zapytałam samą siebie. Serce podeszło mi do gardła. Teraz byłam już przestraszona. Z walącym sercem wstałam i niemal biegiem puściłam się się do gabinetu Aidena.

- Gdzie jest Rafael!? - z krzykiem na ustach i niemałym przerażeniem wpakowałam się do gabinetu szefa.
- Rita, o co ci chodzi? Przecież on wyszedł ode mnie kilka godzin temu. Nieźle wkurwiony i obrażony, że chciałem przydzielić go do jednego z oddziałów – rzekł, łącząc palce na blacie biurka i spoglądając na mnie uważnie.
- Jak to wyszedł kilka godzin temu!? - zapytałam, krzycząc.
- Uspokój się, Rita – powiedział i popatrzył na mnie poważnie. - Wyszedł po prostu z mojego gabinetu i tyle. Nie wrócił jeszcze?
- Nie, nie wrócił... - zdążyłam jedynie powiedzieć, bo do pokoju wparował zdyszany Henrick.
- Przepraszam, ale... - wysapał, próbując złapać oddech.
- Co się stało!? Czego tak tu wbiegasz!? - ryknęłam, wściekła na cały świat.
- Proszę mi wybaczyć, ale znaleziono pana Amitachi...
- Co!? Gdzie, kiedy!? Mów, ale już!
- Znaleziono go w opuszczonym magazynie, na samym skraju obozu. Siedział zamknięty w jednej z piwnic. Patrol usłyszał walenie w drzwi i wtedy go znaleziono – powiedział już nieco spokojniej. - Miał na szyi ślad po wbiciu igły. Jest teraz w szpitalu – powiedział, a mnie już tam nie było.

Używając wampirzych zmysłów, w tempie godnym sprinterów światowej klasy i minionych epok, dotarłam do szpitala. Wparowałam do pomieszczenia i w mgnieniu oka znalazłam mojego ukochanego.

- Rafael! - podbiegłam do niego i mocno go przytuliłam.
- Rita, skarbie – objął mnie ramionami i przygarnął do siebie. - Nic mi nie jest, kochana.
- Jak to nie!? - zapytałam z wyrzutem. - Ktoś ci coś wstrzyknął, zatargał na drugi koniec obozu, zamknął w piwnicy... - mówiłam, a po moich policzkach płynęły już łzy.
- Skarbie... - powiedział cicho i ujął moją twarz w dłonie. - Już wszystko dobrze, nie płacz no. Chłopaki z twojego oddziału mnie znaleźli i przyprowadzili od razu tutaj. Jest już dobrze, jestem przy tobie – rzekł łagodnie i pocałował mnie czule.
- Rafael... - wymamrotałam. - Co się właściwie stało?
- Jak już zapewne wiesz, Aiden chciał przydzielić mnie do jakiegoś oddziału. I co już także na pewno wiesz, wyszedłem z jego gabinetu, trzaskając drzwiami. Później miałam udać się od razu do ciebie, więc ruszyłem przez główny plac. Schowałem się w cieniu jakiegoś magazynu no i wtedy... Poczułem ukłucie w szyi. A obudziłem się już w tamtej piwnicy – opowiadał, gładząc mnie po policzku.
- Ale jak to? Kto ci mógł to zrobić? - wtuliłam się w niego, powoli się uspokajając.
- Nie wiem. Znalazłem tylko kartkę w kieszeni – powiedział i podał mi zwitek papieru.

Napis głosił:

Wiemy, kim jesteś. Nie tolerujemy bezczelnie przyłączających się do nas wampirów. W ogóle ich nie tolerujemy! 

Nic ci nie będzie, dostałeś tylko środek usypiający. Lepiej przemyśl swoją obecność w naszym obozie. 

Życzliwy 

- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytałam, gdy przeczytałam kartkę.
- Sam chciałbym wiedzieć... - westchnął Rafael i oparł głowę o moje ramię.
- Ktoś musiał dowiedzieć się o twojej naturze. Ale jak? Jakim cudem?
- Nie wiem... Bez wątpienia, poszła jakaś plotka...
- Bez wątpienia... - powiedziałam cicho. - Co teraz, ukochany? - zapytałam, spoglądając na niego.
- Musimy to wyjaśnić. I nawet mam już pewien pomysł – rzekł, uśmiechając się do mnie porozumiewawczo i pocałował mnie czule.


<Raf? :3 Be ludzie nie lubio wąpierków! :c>

czwartek, 9 maja 2019

Od Rafaela cd. Rity

- Myślisz, że dam sobie radę? - spojrzałem w oczy swojej piękności, które pałały ogromnym podnieceniem. Nie musiałem przez to długo główkować, aby stwierdzić, że polowania o tej porze dnia są najefektywniejsze. Gdy byłem jeszcze samotnikiem, często łapałem w pułapki drobne zające lub kuny, których mięso nawet mi zasmakowało. Jasne, codzienne odżywianie się tym szajsem nie było zbyt zdrowe, ale kto chciałby być fit w czasach apokalipsy? No właśnie. Nikt. Wątpiąc nieco w swoje możliwości, oparłem się plecami o najbliższe drzewo, które zrzuciło na moją głowę kilka zielonkawych już liści.
- Na pewno. To drzemie w twoim instynkcie - odpowiedziała, wtulając się w mój tors - Zaufaj mi. Będziemy się na pewno świetnie bawić - zapewniła mnie, żeby następnie nasunąć na swoją głowę szeroki kaptur, który bezproblemowo pomógł kobiecie wtopić się w otaczający nas mrok. Kiwając na to delikatnie głową, pogładziłem z czułością jej lewe ramie, co znacząco odprężyło mojego skarba - Plecaki zakamuflujemy... Nie będą nam na razie potrzebne, więc po co zadręczać się zbędnym ciężarem? - wsunęła swój bagaż między kolczaste gałęzie chaszczy, dzięki czemu solidnie zabezpieczyła przenośny dobytek.
- Masz rację - postąpiłem tak samo, jak ona, aby sekundę później zastanowić się, na czym miałoby polegać nasze mordowanie - Nie będziemy potrzebować łuku? Albo innej broni palnej? - zadałem głupie pytanie, którego na szczęście nie wyśmiała.
- Nic z tych rzeczy - skrzyżowała ręce na swojej klatce piersiowej, co miało zapewne podkreślić pewność wypowiadanych słów - Będziemy polować za pomocą swojej siły. Tylko proszę... Jeśli nie będziesz czuł się na siłach, aby pokonać jakąś zwierzynę, to odpuść. Nie chcę by stała ci się krzywda - w jej czerwonych tęczówkach ujrzałem zarysy pierwszych łez, które automatycznie starłem.
- Nie płacz kochana... Przecież wiesz, że jestem odpowiedzialny - nie odrywając od niej wzroku, zbliżyłem do siebie nasze usta, które na kilka sekund zastygły w namiętnym pocałunku. Zadowolony z takiego obrotu spraw, trąciłem nosem jej policzek, na co ta cicho zachichotała.
- Jesteś strasznie niewyżyty - stwierdziła, nieco się ode mnie odsuwając - Jeszcze będzie czas na pieszczoty... A teraz chciałabym upolować z tobą coś na prawdę pysznego - oblizała się łakomie, żeby po chwili złapać mnie za rękę i ciągnąć w stronę dalekiego zachodu. Zachowując taktyczną ciszę, bezszelestnie przemieszczaliśmy się po błotnych terenach Nowego Jorku, odnajdując coraz to ładniejsze okazy kopytkowych ssaków. Widząc je po raz pierwszy, natychmiastowo pojawiła się w moim umyśle chęć rozszarpania ich krtani. Na szczęście od tego durnego pomysłu powstrzymała mnie Rita, która stanowczym ruchem ręki pchnęła mnie wgłąb znajomej puszczy. Musieliśmy znaleźć większe stado, z którego uzyskalibyśmy więcej pożywienia niż z pojedynczej sztuki zagubionego bambiego. Niezbyt zadowolony z długiej, nieprzynoszącej zysku wędrówki, zacząłem powoli odczuwać dobijające znudzenie. Kręcąc na to wszystko nosem, miałem już zwracać się do mojej ukochanej z prośbą o zakończenie poszukiwań, lecz ta w tej samej chwili moja przewodniczka nieoczekiwanie się zatrzymała.
- Co się dzieje? - szepnąłem przy jej uchu, wywołując na jej ciele lekki dreszcz.
- Popatrz na szóstą... Siedem ładni... - wyjaśniała sytuacją, wysuwając swoje długie kły - Zabij tyle, ile potrafisz. Każda kropelka się przyda - pstryknęła mnie w nos, żeby następnie ruszyć biegiem w stronę najbliższej sztuki. Nie chcąc pozostać w tyle, uwolniłem swoje długie zębiska, które w szybkim tempie uśmierciły pierwszą samicę. Fascynując się tryskającą dookoła krwią, nawet nie zauważyłem kiedy cała gromada została pokonana. Osuszając swoje zdobycze do ostatniej kropelki mazi, czułem w głębi swojej duszy ogromne ukontentowanie. Zapominając o zjadającym mnie głodzie, spojrzałem na resztę niedojedzonych stworzeń, na które w każdej chwili mogłyby rzucić się czujne drapieżniki.
- Co z robimy z resztą? - trąciłem butem giętkie ciało sarny, której głowa była związana z resztą ciała jednym, nierozerwanym do reszty mięśniem - Nie chciałbym, żeby ktoś podpiął się pod naszą robotę słońce - zerknąłem na jej krwiste lico, wyrażające delikatne zamyślenie.
- Przetoczymy krew do butelek, a najlepsze kąski z mięsa zawsze można wyciąć i zabrać ze sobą.
- Butelki zostały w plecaku - uniosłem do góry jedną brew, co spotkało się z jej cichym śmiechem.
- Dlatego po nie pobiegniesz - kopnęła mnie w tyłek, dzięki czemu przyspieszyłem nieco tępa swoich kroków.
- Jeszcze ci się za to odwdzięczę! - pokręciłem z rozbawieniem głową, aby po niecałej sekundzie zniknąć wśród wiosennej zieleni.

*Dwa Dni Później*

- Musisz mieć drużynę - powtórzył zdeterminowany Aiden, który upierał się jak wół, abym przyłączył się do nieznanej mi grupy ludzi. Współpraca z więcej niż trzema ludźmi wykańczała mnie psychicznie, dlatego od większych band cepów wolałem trzymać się z daleka, co zapewne nie raz i nie dwa uratuje moje życie.
- Nie - syknąłem przez zęby - Nie będziesz mówił mi co mam robić. Nie masz prawa mi rozkazywać - wstałem z krzesła, opuszczając pospiesznie jasne pomieszczenie. Kierowany złością, zacząłem kierować się w stronę głównego placu, gdzie o tej godzinie przebywali jedynie nieliczni żołnierze, wyznaczeni do pełnienia rannych wart. Marudząc pod nosem, skryłem się w cieniu najbliższego magazynu, gdzie po odczuciu mocnego ukłucia, po prostu zasnąłem.

<Rita? :3> 

środa, 8 maja 2019

Od Mirandy cd. Colina

Zaczęłam powoli i dokładnie opowiadać Colinowi mój koszmar. Im dalej brnęłam w tę historię, tym jego mina rzedła coraz bardziej. Nie wiem, co bardziej go przeraziło – to, co opowiadałam czy to, w jakim stanie byłam. Prawdę powiedziawszy, nie czułam się najlepiej. Co ja gadam, w ogóle się nie czułam! Ten koszmar był okropny... Bo tak realistyczny.
Colin pocałował mnie namiętnie. Czułam, jak czule gładzi mnie po plecach, przez co mogłam się choć trochę uspokoić. Faktycznie, tak było. Opadliśmy delikatnie na materac. Nie mogąc się opanować, zjechałam dłonią na jego krocze. Czułam, jak pod dotykiem mojej dłoni jego przyjaciel twardnieje. Uśmiechnęłam się leciutko.

- Nie chcę cię opuszczać. Tu mi jest tak dobrze – dodałam po chwili.
- Mówisz skarbie? - powiedział, ściągając ze mnie bluzkę. - Stęskniłem się za tobą – dodał i ucałował moje piersi, usiłując rozpiąć mi stanik.

Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nagle w pokoju nie pojawił się niespodziewany gość. Ronan, pies mojego kochanego, opierał się przednimi łapami o łóżko. Szybko okryłam się fartuchem lekarskim. I słusznie, bo za chwilę do naszego małego pokoiku szpitalnego wparował kolejny nieproszony gość, czyli Jason. Zaklęłam cicho pod nosem. Widziałam po Colinie, że ma ochotę wymierzyć mu policzek, ale powstrzymałam go czym prędzej, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chwilę później dostałam wezwanie do innego pacjenta. Ubrałam szybko bluzkę i wyszłam, nie mając nawet czasu na to, by pożegnać się z moim ukochanym.

Pięć dni później

Wszystko było więc jasno określone i ustalone. Stevenson powiedział, że chłopaki na swoją kilkudniową misję na terenach Śmierci mają wziąć lekarza. Mieliśmy przejść ponad pięćdziesiąt kilometrów, żeby odebrać skrzynie z nową bronią palną i świeżo wyprodukowaną amunicję. Może znajdę coś dla siebie, pomyślałam na marginesie. Koledzy z oddziału Colina bez wahania wskazali mnie jako tego medyka, który pójdzie z nimi, a ja bez żadnego oporu się zgodziłam. Cóż, chociaż tak mogłam im pomóc. I być bliżej mojego lubego, żeby mieć na niego oko. I, oczywiście, gdyby się coś stało, bez żadnego problemu mogłam im pomóc.

- Jesteś pewna, że chcesz z nami pójść? - zapytał, spoglądając mi prosto w oczy.
- Colin, przecież nic mi nie grozi – odparłam i pakowałam do plecaka resztę medykamentów, które mogłyby się nam przydać, zabezpieczając je dobrze. - Przecież będziesz mnie bronił. Czego mam się niby bać? - dodałam z uroczym uśmiechem. Widziałam, jak mięknie, co odrobinkę mnie rozbawiło.
- No dobrze – uległ, choć widać było, że ciągle się martwi. - Ale obiecaj mi, że będziesz ciągle ze mną... Dobrze? - zapytał niepewnie, chwytając mnie za dłonie.
- Oczywiście skarbie – odpowiedziałam i ucałowałam go czule. - Nie martw się. Zabieram ze sobą moje bronie oraz noże. Poradzę sobie – pocałowałam go znów i pogładziłam czule jego policzek.
- No dobrze, niech ci będzie – zaśmiał się cicho i ruszył szykować swoje rzeczy.

Rozejrzałam się po pokoju i uważnie przyjrzałam temu, co miałam spakowane. Musiałam zastanowić się, czy aby na pewno wszystko mam spakowane. Po krótkich oględzinach stwierdziłam, że wszystko jest gotowe. Podeszłam do stołu, na którym leżała moja broń. Remington był przygotowany do drogi, podobnie moja strzelba. Karabin snajperski schowałam do pokrowca, a strzelba czekała jeszcze na stole. Po chwili zwróciłam uwagi na mój zestaw noży i sztyletów. Zrobiłam szybką inspekcję i stwierdziłam, że wszystko jest ok, więc czym prędzej przypięłam etui z nimi do paska moich spodni. Rozejrzałam się po raz ostatni po pomieszczeniu i stwierdziłam, że wszystko jest gotowe. Zebrałam więc swoje rzeczy i ruszyłam na poszukiwanie reszty ekipy.
Wszyscy czekali na mnie pod bramą. Colin uśmiechnął się na mój widok, a ja skinęłam mu lekko głową. Gdy stanęłam obok niego, usłyszałam Jasona.

- Czy wszyscy wszystko mają? Wszyscy są gotowi? - zapytał, przelatując wzrokiem po zebranej drużynie.

Nikt się nie odezwał, więc Hayes uznał to za odpowiedź twierdzącą na swoje pytanie.

- Nikt nic? Żadnego słowa sprzeciwu? Dobrze więc, ruszajmy! - krzyknął i dał nam znak ręką do wymarszu.

Tak więc po chwili wyszliśmy z obozu. Przed nami było ponad pięćdziesięciu kilometrów marszu. Całkiem całkiem, pomyślałam, i dziarskim krokiem ruszyłam przed siebie. Colin dotrzymywał mi kroku, idąc po mojej prawej stronie.

Trzy dni później

Nasza misja powoli dobiegała końca. W zasadzie można by uznać, że już jest skończona. Udało się nam odebrać skrzynie z nową bronią i świeżo wyprodukowaną amunicją. Nawet znalazłam coś dla siebie. Colin śmiał się, że jestem jak typowa kobieta na zakupach. Popatrzyłam wtedy na niego wzrokiem mordercy i rzuciłam w niego bandażem, a po chwili oboje zaczęliśmy się śmiać. Oczywiście, cała transakcja nie obyła się bez problemów – panowie musieli kilka razy się pokłócić, nakrzyczeć na siebie i obrzucić wyzwiskami. Skłonna byłam wysnuć tezę, że mężczyźni muszą się nieźle pożreć, dać sobie po pyskach, a potem, jak gdyby nigdy nic, iść na piwo jak najlepsi kumple. Może trochę przesadzałam, ale bycie kobietą w takich czasach, w takich warunkach iw niemal wyłącznym otoczeniu mężczyzn, nie było łatwe. Ja jednak niezrażona dawałam sobie doskonale w tym wszystkim radę.
Gdy wszystkie sprawy były załatwione i omówione jak trzeba, mogliśmy w spokoju wyruszyć. Panowie nieśli skrzynie, bo jakoś musieliśmy to wszystko dotargać do obozu, a Colin niemal zamordował ich wzrokiem za to, że proponowali, bym i ja coś poniosła. Wywróciłam oczami na to wszystko i ruszyłam przed siebie. Mogłam im przecież pomóc, bo co to za problem?

Dzień później

Wymęczeni, ale zadowoleni z tego, co przynosimy do obozu, zbliżaliśmy się powolnym tempem do naszych ziem. Panowie co jakiś czas zmieniali się, żeby odciążyć tych, którzy nieśli skrzynie. Mimo protestów mojego ukochanego, także ja im w tym pomagałam. Nikomu nic nie dolegało podczas naszej podróży, więc jako lekarz nie miałam tam zajęcia. Niosąc te rzeczy mogłam chociaż w jakiś sposób się przydać.
Przede mną szli ci, którzy aktualnie nieśli skrzynie. Ja szłam pośrodku, razem z Colinem i Jasonem, a za nami szli ci, którzy byli „wolni”. Moi towarzysze, skupieni na sobie i pogrążeni w jakiejś rozmowie nie zarejestrowali tak, jak ja, że od prawej strony, cicho, bo w krzakach, zbliża się do nas mała grupa ludzi. Dostrzegłam, że trzymają w rękach jakąś broń, bez wątpienia palną. Od razu złapałam Hayesa i Aitkensa za łokcie.

- Panowie, halo – zatrzymałam ich niemal od razu.
- Co chcesz? - zapytał Jason, z lekka niezadowolony tym, co zrobiłam.
- O co chodzi? - zapytał mój ukochany.
- Tam, w krzakach – wskazałam ręką miejsce, w którym przed chwilą widziałam tych, którzy za nami podążali. - Grupa ludzi, może z siedem osób. Mają broń, bez wątpienia palną.
- Chyba sobie żartujesz... - szepnęli jednocześnie obaj.
- Czy ja wyglądam na taką, która żartuje sobie w ten sposób? - posłałam im wkurzone spojrzenie.

Jason niemal od razu na migi wydał rozkazy, aby wszyscy skryli się w zaroślach po drugiej stronie drogi. Wszyscy, prócz mnie, Hayesa i Colina schowali się. Czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Niedługo potem ku nam wyszła trójka po zęby uzbrojonych osób.

- Kim jesteście? - zapytał władczym tonem nasz dowódca.
- A czy to ważne? - odparł zadziornie jeden z przybyszy. - Jesteśmy sobie po prostu grupką, hmmm... Ludzi w potrzebie – zarechotał durnie.
- Czego chcecie? - odezwał się mój mężczyzna.
- Tego, co tam tak skrupulatnie chowacie. Śledzimy was, odkąd wyszliście z obozu Śmierci. I dobrze wiemy, co macie.
- Właśnie! – odezwał się ostatni. - Nowiutką broń i amunicję.
- Czyżby? - założyłam dłonie na piersiach. - Nic nie wiecie.
- Taka jesteś mądra paniusiu? - odparł jeden z nich, zbliżając się do mnie.
- Taki jesteś odważny, chłopcze? - zapytałam zadziornie, nie odsuwając się ani na krok.
- Chłopcze!? Słyszeliście, co ta zdzira do mnie powiedziała!? - odezwał się ten sam, co przed chwilą. Już wyciągał pistolet, jednak Colin zdążył go szybko unieszkodliwić – zastrzelił go.
- Zostawcie ją w spokoju! - krzyknął wściekły i niemal od razu rzucił się na kolejnego faceta, przygważdżając go do ziemi i dźgając go nożem.

Niemal od razu rozgorzała walka. Ci, którzy chowali się w krzakach, zaczęli do siebie strzelać, a ci, którzy byli na środku drogi, okładali się pięśćmi i wszystkim, co było możliwe. Ja starałam trzymać się z boku i oddawać celne strzały z mojego Remingtona.
Kiedy wydawało się, że cała sprawa jest zakończona, nasi przeciwnicy leżą martwi na ziemi, a nasza drużyna bez ubytków w członkach może ruszyć dalej, poczułam, jak ktoś zaciska mi łokieć na szyi.

- Tu jesteś, idiotko – syknął mi wściekle do ucha ten sam facet, który wcześniej zwyzywał mnie od zdzir.
- No i? - próbowałam się wyrwać, jednak był znacznie silniejszy ode mnie.
- To wszystko twoja wina! - uderzył mnie z całej siły w twarz, a ja poczułam jak skóra rozrywa się i po twarzy zaczynają mi spływać małe strumyczki krwi.
- Jasne – zaśmiałam się, spluwając na czerwono. - Sami jesteście sobie winni. Śledziliście nas, wiedząc, jaką grupą jesteście. Wdaliście się w walkę z nami wiedząc, że z góry jesteście skazani na porażkę. I ponieśliście ją sromotnie. Z własnej winy.
- Ty szmato! - krzyknął i wymierzył mi kolejny, solidny cios w twarz. Nie powiem, był mocny, a ja lekko się zachwiałam, upadając na ziemie kawałek od niego.
- No i co? Lżej ci teraz? - zapytałam z satysfakcją. - Lepiej ci, bo bijesz słabszego od siebie, w dodatku kobietę, damski bokserze? -
- Ty.... Ty... - zająknął się i rzucił się na mnie z wściekłością.

Nie spodziewał się jednak, że pod ubraniem chowam pistolet. Szybko go wyjęłam i wymierzyłam strzał. Niestety, dostał tylko w ramię. Zawył z bólu i skoczył do mnie, łapiąc mnie za szyję i dusząc.

- Teraz zdechniesz. Wreszcie. A twój chłoptaś tylko będzie na to patrzył – rzekł z satysfakcją i coraz mocniej mnie dusił.
- Taki jesteś pewien? - wycharczałam i wbiłam mu jeden z moich noży prosto w miejsce pod uchem.
Popatrzył na mnie zdziwiony i rękami, którymi wcześniej mnie dusił, złapał się za szyję, próbując zatamować krwotok. Jednak ja wiedziałam, że nie da rady. Podniosłam się do pozycji siedzącej i próbowałam złapać oddech. Niemal natychmiast znalazł się przy mnie Colin.

- Skarbie, Miranda... - ukląkł przy mnie. - Jesteś ranna.
- Nic takiego, zwykłe pobicie – odparłam, uspokajając go i próbując się uśmiechnąć, jednak czułam jak bardzo boli mnie twarz. W tle usłyszałam tylko, jak któryś z chłopaków, używając pistoletu z tłumikiem, dobija ostatniego z tych, którzy nas napadli.
- Twoja twarz... Pobił cię! - zaprotestował mój ukochany. - Masz złamany nos.
- Wiem, wiem – odparłam cicho, dotykając jego policzka. - Nic mi nie będzie – dodałam i lekko go pocałowałam. - Kocham cię, głuptasie – zaśmiałam się cichutko.
- Martwię się o ciebie, Lwica – rzekł i oparł swoje czoło o moje. - Kocham cię, najdroższa – rzekł cicho, by po chwili pomóc mi wstać.

Od Eri cd Justice


Obserwowałam kitsune wylizującą kociaka z dość sporym niepokojem. Znajdował się zbyt blisko zębów Justice, która w końcu nie obiecała go nie zjadać… nawet na razie. Kot też początkowo był raczej sceptyczny, ale zwyczajnie nie był w stanie uciec. Przez kolejne kilkanaście minut obserwowałam lisicę zajmującą się kociakiem, od czasu do czasu zadając jej różne pytania, na które z oczywistych powodów nie otrzymywałam odpowiedzi, a jedynie coraz bardziej zirytowane spojrzenia. Na swoje szczęście przestałam je zadawać zanim to ja, nie kot, stałam się przekąską dla czarnej kitsune. W pewnym momencie Justice znów przyjęła ludzką formę, choć nie byłam pewna na ile świadomie pozostawiła swoje zęby w lisiej postaci.
- Jeśli chcesz go podtuczyć przed zjedzeniem to przyda mu się kilka szwów – skomentowała stan zdrowia zwierzaka.
- Ej! Wiem, że to mięso, a o mięso raczej trudno, ale go nie zjem.
- Więc daj mi znać, ja chętnie go zjem – tym razem to ja obdarzyłam ją podirytowanym spojrzeniem
- Nie – wzięłam kota na ręce.
Justice prychnęła, najwyraźniej uznając mnie za człowieka mającego spore problemy z głową. Co zresztą przecież nie było tak odległe od prawdy.
- Jak chcesz – odwróciła się i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć zmieniła się w lisa, błyskawicznie znikając w ciemności.
- Więc zostaliśmy sami – zwróciłam się do zwierzaka, który w odpowiedzi cicho miauknął. – Tak, tak, już wracamy i się tobą zajmiemy – kolejne ciche miauknięcie wydobyło się z kulki futra. Uznałam to za zgodę.
Pierwszy raz od dawna wróciłam przed wschodem słońca, jednak zamiast schować się w swoim namiocie wpakowałam się do namiotu jednego z obozowych lekarzy, budząc swojego szefa. Oczywiście był tym faktem tak zachwycony – zwłaszcza gdy powiedziałam, że chodzi o kota – że cudem udało mi się uniknąć buta rzuconego  moją stronę. Na szczęście drugiego zdążył założyć i był zbyt zaspany by chcieć go ściągnąć i również we mnie rzucić.  Ostatecznie jednak zgodził się zająć się kociakiem od razu (w końcu już nie spał, ale nie chciałam ryzykować przypominania mu tego). Na chwilę przed świtem trzymałam już w rękach kulkę zrobioną z bandaża pod którym rzekomo znajdował się kot. Albo raczej koci pyszczek i końcówka ogona.
Mijały dni, które zmieniały się w tygodnie, a zawartość bandaży w mojej kulce stopniowo spadała na korzyść zawartości kota. Sam kot zaś coraz częściej wyprowadzał swój bandaż na spacery po obozie, wracając do namiotu jedynie na noc. W końcu jednak jego stan polepszył się na tyle, że mogłam zająć się szukaniem mu domu, albo rozważyć wypuszczenie go. Dlatego wieczorami krążyłam po obozie, zaglądając do wszystkich namiotów po kolei i pytając, czy ktoś nie potrzebuje może kota. Jednak jak dotąd była nim zainteresowana tylko kitsune, która pomogła mi go uratować. Tyle że ona uważała kociaka za jedzenie.
- O mięso! – usłyszałam znajomy głos, a gdy podniosłam wzrok zobaczyłam równie znajomą sylwetkę czarnowłosej dziewczyny, trzymającej w dłoniach niewielką paczkę. – Cześć.
- Hej – odparłam, nie bardzo wiedząc co jeszcze mogłabym powiedzieć, zwłaszcza widząc zniesmaczenie na jej twarzy, gdy kociak podszedł do niej i zaczął ocierać się o nogi kitsune.
- Zostaw – zrobiła krok w bok, ale zwierzak natychmiast za nią podążył.
- Pamięta cię – uśmiechnęłam się lekko.
- Ja go też, miał być kolacją – obrzuciła kota oburzonym spojrzeniem. – Choć trochę urósł, więc teraz byłby lepszą kolacją.
Z tym zdaniem, chcąc nie chcąc musiałam się zgodzić. Powoli (albo raczej bardzo szybko) stawał się naprawdę dorodnym zwierzakiem. Ale nie był do jedzenia!

Justice? Może mięsa?

niedziela, 5 maja 2019

Od Rity cd. Rafaela (+18)


Tak bardzo go w tym momencie pragnęłam. I tak bardzo potrzebowałam. Mój człowiek... Mój wampir... Mój Rafael. Bez żadnego skrępowania rozprawiłam się z paskiem jego spodni. Nim się zorientował, przywiązałam nim jego dłonie do ramy łóżka. Chciałam mieć jakąś kontrolę nad nim i tym, co się będzie dziać.
Czułam, jak wije się pode mną, nie mogąc nawet mnie dotknąć. Ta słodka tortura trwała dłuższą chwilę, a ja mogłam się napawać widokiem tego, jak bardzo mnie chce. Schlebiało mi to i, nie powiem, cieszyło mnie to. Poczułam ogromną radość, bo wiedziałam, że będziemy mogli spędzić resztę życia ze sobą. Nikt tak bardzo mnie nie uszczęśliwiał, jak Amitachi. Kocham go ponad wszystko.
Nie mogąc się opanować, męczyłam. Czułam, jak jego kolega staje się coraz bardziej niecierpliwy. Ja sama coraz bardziej nie mogłam wytrzymać, jednak chciałam, by jeszcze chwilę pocierpieć. Przesunęłam paznokciami po jego nagim i cholernie dobrze umięśnionym torsie, zostawiając na nim czerwone ślady. Rafael jest mój i tylko mój. On należy do mnie, a ja do niego.
Po chwili osunęłam się na niego, zakańczając, póki co, te wszystkie tortury i pozwoliłam, by nasze ciała połączył się w jednym, doskonałym tańcu. Poczułam się tak błogo i cudownie, aż z moich ust wydał się jęk zadowolenia. Po chwili odwiązałam mu ręce, żeby to on mógł przejąć inicjatywę. Wtedy było już tylko lepiej...

**

Obudziłam się rano. Spałam krótko, ale byłam wypoczęta. Na samo wspomnienie tego, co działo się wczoraj wieczorem między mną, a Rafaelem, uśmiechnęłam się tylko. Było mi z nim tak dobrze, tak doskonale... Nie wyobrażałam sobie nikogo innego przy moim boku. Kochałam go bardzo.

        Dzień dobry skarbie – powiedziałam na głos i obróciłam się w jego stronę myśląc, że jeszcze śpi.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy miejsce obok mnie znalazłam puste. Pogładziłam ręką pościel. Była zimna. Musiał wstać znacznie wcześniej, niż ja, pomyślałam, okrywając się kołdrą. Rozejrzałam się po pokoju z myślą, że jest tu jeszcze. Nie było go jednak. Cholera, powiedziałam do siebie w myślach i wstałam. Zrzuciłam moje okrycie na podłogę i zaczęłam się ubierać. Muszę go poszukać, pomyślałam. Nagle poczułam lekkie ssanie w żołądku. Że też głód musiał odezwać się teraz... Westchnęłam cicho i z myślą, że odnajdę gdzieś mojego skarba oraz, że muszę się pożywić, wyszłam z pokoju.
Przechadzałam się po korytarzach, uważnie rozglądając się w poszukiwaniu Rafaela. Szukałam go i szukałam, jednak nigdzie nie mogłam go znaleźć. Dziwne, pomyślałam, kierując się w kolejny z korytarzy bazy Aniołów. Zastanawiałam się, o której godzinie wstał i ulotnił się z pokoju. No i gdzie on się teraz właściwie podziewał? Skoro nigdzie nie mogłam go znaleźć, a widywani po drodze ludzie mówili, że nikogo takiego nie widzieli... Wtedy uderzyła mnie jedna myśl – coś musiało się stać. Byłam tego tak pewna, jak nigdy. Coś się stało... I miałam dziwne przeczucie, że to nic dobrego.
Ruszyłam szybko w kierunku pokoiku, gdzie trzymałam krew... Jakoś musiałam się żywić, a nie chciałam, by nieproszeni ludzie widzieli, co robię i jak się karmię. Dlatego wszystkie moje zapasy trzymałam w ukryciu. Otwierając lodówkę, chwyciłam dwie butelki z zapasów i odstawiłam je na bok. Następnie wyjęłam trzecią i szybciutko ją opróżniłam. Od razu poczułam się lepiej. Nieprzyjemne uczucie ssania zniknęło, a ja jakby nabrałam sił do życia. Z nową energią chwyciłam dwa pozostałe pojemniczki z krwią, które oddam Rafaelowi, gdy tylko go znajdę, i znów ruszyłam na poszukiwania mojego ukochanego.
Chodząc po korytarzach dalej zastanawiałam się, gdzie on może być. Szukałam go w każdym miejscu, które przyszło mi do głowy tak na pierwszą myśl. Jenak w żadnym z tych miejsc go nie było. Nagle uderzyła mnie myśl... Gdzieś z tyłu głowy, coś jak cichutki szepcik, usłyszałam głos Rafaela... Rita, weź mi pomóż, mówiła moja podświadomość. Teraz byłam już przekonana, że coś się stało. Ruszyłam przed siebie, a nogi same mnie niosły. Jakby moje ciało wiedziało, gdzie on jest...
Weszłam w jakiś wąski, zapomniany korytarzyk, schowany gdzieś na tyłach budynku. Było tu kilka drzwi, więc sprawdzałam każe z nich po kolei. Większość była zamknięta i nie dało się ich otworzyć. Zaklęłam cicho po niemiecku i ruszyłam do ostatnich drzwi. O dziwo, były otwarte. Weszłam do środka. Choć było ciemno, moje wampirze zmysły pomogły mi w orientacji. Zamknęłam drzwi i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Wtedy go dostrzegłam – schowany między regałami. Siedział skulony z głową wciśniętą między kolana i cały się trząsł. Natychmiast do niego podbiegłam.

        Rafael, skarbie... - uklękłam przy nim i chwyciłam go za ręce. 
        Rikita, najdroższa... - podniósł na mnie zmęczone oczy, pełne bólu. 
        Co się stało? - zapytałam wystraszona, czując, jak ściska moje dłonie. - Skąd się tu wziąłeś? Gdy się obudziłam, nie było cię w naszym łóżku...
        Musiałem wyjść. Potrzebowałem się przejść. 
        Kochanie, widzę, co się dzieje... Cały się trzęsiesz, masz zmęczone oczy, jesteś smutny. Powiedz, co się dzieje... - szeptałam, gładząc czule kciukami jego wierzchy dłoni. 
        Nie chcę nikogo skrzywdzić. Boję się, tak bardzo się boję... - popatrzył mi w oczy i zamilkł. 
        Kochanie, najdroższy... - przysunęłam się do niego i przytuliłam go mocno. Ten wczepił się we mnie, jakbym za chwilę miała go zostawić. - Co się dzieje?
        Boję się siebie... Boję się tego łaknienia... 
        Ukochany... - wyszeptałam czując, jak po moich policzkach płyną łzy. Przytuliłam go jeszcze mocniej, żeby mógł czuć się bezpieczny. - Nie masz się czego obawiać. Jesteś dobrym człowiekiem i silnym, porządnym mężczyzną, na pewno dasz sobie radę – powiedziałam, żeby jakoś podnieść go na duchu. - To, że jesteś młodym wampirem nie znaczy, że będziesz gorszy.
        Boję się, że kogoś skrzywdzę, że komuś sprawię smutek... - wyszeptał w moje włosy, których w pośpiechu nie zdążyłam związać. - Boję się, że skrzywdzę ciebie, kochana... 
        Rafi, nic takiego się nie stanie... - wyszeptałam, lekko pociągając nosem. - Jesteś dobrym człowiekiem i wiem, że poradzisz sobie z tym, co ci się przydarzyło. Dasz sobie radę z tym, że jesteś wampirem. Pokonasz wszystkie przeciwności. Jestem przy tobie, pomogę cię. Zawsze będę przy tobie. Zawsze będę cię wspierać. 
        Czy ty płaczesz? - zapytał, prostując się jak struna i chwytając mnie za ramiona tak, bym mogła na niego patrzeć. 
        Nie, ani trochę – skłamałam wiedząc, jakie strumienie spływają po mojej twarzy. 
        Właśnie widzę... - westchnął cicho, rozcierając mi odrętwiałe ramiona. - O co chodzi, ukochana? 
        Bo... Bo... - zaczęłam się jąkać.
        Mów, bez obaw – uśmiechnął się łagodnie, chwytając mnie za dłonie. 
        To wszystko moja wina! - powiedziałam i wybuchnęłam płaczem. 
        Ale co, o co chodzi? - zapytał zdziwiony. 
        To wszystko, co ci się przytrafiło. Moja wina, że walczyłeś z nami i zostałeś tak ciężko ranny. Moja wina, że prawie umarłeś. Moja wina, że cię przemieniłam – wyrzucałam sowa z ust jak pociski z karabinu. - Boisz się siebie... A wszystko przeze mnie... Zniszczyłam ci życie – powiedziałam i popatrzyłam na niego oczami pełnymi łez. 
        Skarbie, myszko moja najdroższa... - powiedział z ogromnym bólem w głosie i chwycił moją twarz w dłonie. – Nic nie jest twoja winą. Sam chciałem walczyć. Zrobiłem to dla ciebie, bo chciałem ci pomóc, chciałem chronić miejsce, w którym na co dzień przebywasz. Zostałem ranny, bo byłem nieuważny. Nie spodziewałem się, że tamten wilk mnie zaatakuje – mówił stanowczo. - A prawda jest taka, że gdyby nie ty, już dawno bym nie żył. Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, by mnie ocalić. I cholernie ci za to dziękuję, najdroższa. Nie obwiniaj się, bo to nie twoja wina. Sam cię o to prosiłem – uśmiechnął się, gładząc moje policzki. 
        Ale... Boisz się siebie... - próbowałam zaprotestować, lecz przerwał mi. 
        Najbardziej boję się tego, że cię zostawię. Nic innego się dla mnie nie liczy, prócz ciebie. Jesteś dla mnie najważniejsza, jesteś całym moim światem. Kocham cię, Rita i nigdy nie opuszczę – powiedział łagodnie i pocałował mnie czule.
        Raf... - zdążyłam jedynie powiedzieć i odwzajemniłam pocałunek z całą siłą uczuć, jakie do niego żywiłam. - Kocham cię najbardziej na świecie, jesteś dla mnie wszystkim... Nie chcę, byś czuł się tak, jak teraz... 
        Z twoją pomocą i obecnością wszystko staje się łatwiejsze i lepsze – powiedział, śmiejąc się cicho, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. - O, widzisz, już się uśmiechasz! - zawołał uradowany i znów mnie pocałował. 
        Nieprawda – zaprotestowałam, jednak po chwili zaczęłam się uśmiechać. 
        Wiem, że przy tobie dam radę. Dzięki tobie wszystko się ułoży. Dla ciebie dam radę. Kocham cię, skarbie – rzekł i znów mnie pocałował. 
        Ja ciebie także, Rafael – odpowiedziałam, uspokojona już nieco i oddałam pocałunek.

Po chwili mój ukochany wampir tulił mnie do siebie, a ja zaczęłam się uspokajać. Wiedziałam, że poradzi sobie z lękami, jakie go dręczą. W końcu to Rafael Amitachi. Czułam, że i z niego uchodzą wszystkie negatywne emocje, a cały strach odchodzi w niepamięć.
Po kilkunastu minutach ciszy i tulenia się puściłam go. Sięgając za siebie, podałam mu dwie butelki z krwią, które zabrałam ze swojego składziku specjalnie dla niego.

        Co to? - zapytał jednocześnie zaciekawiony i zdziwiony, biorąc do ręki oba opakowania.
        Posiłek. Wypij, potrzebujesz tego bardziej, niż ja – odparłam, całując go leciutko w policzek. 
        Rita... To twoje prywatne zapasy. I nie, nie potrzebuję tego bardziej, niż ty. Oboje potrzebujemy tego tak samo – zaparł się i chciał oddać mi butelki, ja jedna pokręciłam przecząco głową.
        Nie, ukochany. Jesteś ledwo po przemianie, musisz pić – odparłam. - Ja już dzisiaj się karmiłam. A mi z twojego powodu nie ubędzie – posłałam mu delikatny uśmiech. 
        Dziękuję ci, Rikita, jesteś niezastąpiona – powiedział i pocałował mnie słodko, a potem opróżnił duszkiem obie buteleczki.
        I jak? - zapytałam, patrząc na niego zaciekawiona. 
        Doskonała – odparł, oblizując wargi. - I ty mówiłaś, że ja mam świetny gust – popatrzył na mnie znacząco i puścił mi oczko. 
        Och, nie bądź taki – zaśmiałam się i złapałam go za rękę, wstając.

Udaliśmy się do mojej kwatery. Musiałam odpocząć. Płacz wypruł ze mnie wszelki pokłady sił. Weszliśmy do środka. Padłam na łóżko i chwyciłam książkę, którą zaczęłam czytać jakiś czas temu. Rafael siadł przy mnie i lekko mnie ku sobie pociągnął, bym mogła oprzeć się o niego. Wtuliłam się w niego zadowolona i zaczęłam czytać.
Po dwóch godzinach odłożyłam książkę i odchyliłam głowę, by na niego popatrzeć.

        Co? - zapytał, całując mnie słodko i obejmując czule. 
        Nic, kochanie – uśmiechnęłam się. - Podobała ci się książka?
        O tak, była zdecydowanie dobra! - odparł entuzjastycznie. - Ten detektyw jest genialny! 
        Wiedziałam, że ci się spodoba! - zaśmiałam się cicho. - Słuchaj, mam pomysł – dodałam po chwili, siadając naprzeciw niego. - Wybierzmy się na polowanie. Jest noc, więc to idealna pora, by znaleźć jakieś zwierzęta  wzmocnić się.
        Ale kochanie, jesteś tego pewna? - zapytał z obawą w głosie. 
        Tak, jestem tego pewna – odparłam i ucałowałam go czule. - Potrzebujesz nabrać sił jako młody wampir. Krew leśnych zwierząt będzie łatwym łupem. 
        Dobrze skarbie – kiwnął głową, uśmiechnął się i ucałował mnie znów.

Po tej krótkiej rozmowie wstaliśmy i zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy na naszą wyprawę. Była już noc, więc ułatwiało to tylko naszą małą misję. Wyszliśmy z pokoju, by potem udać się w kierunku bramy. Stamtąd droga w las była już łatwa. Wydostaliśmy się z obozu i ruszyliśmy w noc.



Raf? :3