niedziela, 27 maja 2018

Od Detlefa do Alice "(Nie)zbrodnia i kara"


Wszystko było pokryte mgłą i rozmyte, a pomimo tego, że Słońce nie świeciło, to jedno miejsce było zdecydowanie wyraźne. Zbiornik wodny otoczony wodną parą. Było ciemno, za ciemno, a z każdym krokiem gdy zbliżałem się do jezioro mgła coraz bardziej się rozstępowała. Gdy już byłem kilka kroków przed wodą potknąłem się. Oparłem się szybko ramionami o zimną jak lód ziemię, a głowę zatrzymałem dosłownie kilka centymetrów nad wodą.
To co zobaczyłem w moim odbiciu dosłownie zmroziło mi krew w żyłach. Był to mężczyzna z krótko obciętymi włosami w eleganckim, grafitowym garniturze. Z otartą do czerwoności szyją, zakrwawionymi oczami i moją twarzą...
Odsunąłem się od wody jak oparzony i zacząłem głęboko oddychać. Wdech i wydech, każdy następny potężniejszy od poprzedniego. Jeszcze raz przysunąłem się do jeziora. Tym razem poruszałem się powoli i ostrożnie, jakbym był psem i czaił się na upolowanie jeża. Jednak, gdy odbicie powinno się już zacząć pojawiać to nic takiego się nie stało.
- Przypał, co nie? - powiedział aksamitny, niebiański głos za mną.
Odwróciłem się i blask rozchodzący się ze źródła dźwięku zmusił mnie do zamknięcia oczu.
- Spoko, wiedziałem, że Cię oślepię. Po prostu chciałem zrobić na Tobie wrażenie.
Czując jak światło zmniejsza swoje natężenie zacząłem powoli otwierać oczy. Ujrzałem gościa w białym garniturze z długimi, siwymi włosami oraz taką samą brodą. On też miał moją twarz.
- Kim jesteś? - spytałem mając na twarzy wyraz zdziwienia.
- No oczywiście, nikt Mnie bez tego nie poznaje. - dotyka się w krtań i odchrząka gardłowo. - Ty musisz być Detlef. Czekałem na Ciebie. - powiedział głosem Morgana Freemana. - Chore, co nie? Najpierw utożsamiają Mnie z jakimś człowiekiem z głową zwierzęcia, potem ze starym dziadkiem, a na Morganie Freemanie kończąc. - pstryka palcami i pozbywa się długich włosów, brody i zostaje mu gładko ogolona, moja twarz z krótkimi włosami. - Tak lepiej, strasznie ciepło w tej brodzie, a te włosy są bardzo niepraktyczne.
Mrugam oczami i chyba już zdaję sobie sprawę z tego kogo spotkałem.
- Skoro jesteś wszechwiedzący - zacząłem. - to do kogo należała twarz w wodnym odbiciu?
- To pytanie, na które już znasz odpowiedź Detlefie. - szybko popatrzył na swój biały zegarek. - Poza tym jesteś na tyle łebski, że na pewno wykminisz, jak do tego doszło. Czas na mnie. - uniósł ręce do nieba i zamknął oczy.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. - powiedziałem.
- Ja to wiem. - przyznał z uśmiechem na twarzy.
Rozległ się wszechogarniający blask, a ja się obudziłem. Co za poszyty sen. Nigdy więcej.
Byłem pod ścianą, a całe ciało miałem związane liną. Jeszcze nie otworzyłem do końca oczu, ponieważ instynkt mi podpowiadał, że skoro jeszcze żyłem to nie byłem sam w pomieszczeniu. Czułem wilgoć na skórze, czyli to oznacza, że jestem pod ziemią. Niedobrze. Następnie otworzyłem oczy na tyle, abym mógł coś przez nie wiedzieć, a potencjalni oprawy by tego nie dostrzegli. Ruszałem głową mikroskopijnymi ruchami i rozglądałem się po pokoju. Były w nim szafki, drewniany stół i ktoś siedzący na jego krawędzi. Była to drobna osoba, która sylwetką przypominała kobietę. Postanowiłem to rozegrać najbardziej absurdalnie, jak tylko mogłem.
Otworzyłem usta i ziewnąłem. Następnie przeciągnąłem się jak związany kot i gdy ujrzałem, że druga osoba w pomieszczeniu się mną zainteresowała powiedziałem:
- Freulein (Panienko), niezła jesteś. Puknąłbym Cię.
Parsknęła, a ja kontynuowałem:
- No co? Związałaś mnie, a ja wiem do czego to zmierza, Po co czekać.
Kobieta wstała, zbliżyła się do mnie, kucnęła i powiedziała zdecydowanie nie-kobiecym głosem:
- Nazywam się Alice i jestem mężczyzną.
- Was?! - krzyknąłem, a z góry zaczęły dobiegać dźwięki postukiwania i warczenia.
Oboje popatrzyliśmy w tym kierunku, a Alice tylko rzucił do mnie:
- Zaraz wrócę, postaraj się niczego głupiego nie zrobić, Demonie.
- Ja i tak wiem, że jesteś kobietą! Nie musisz tego przede mną ukrywać! - moje słowa odprowadziły go, gdy biegł po schodach na górę.
Teraz na podłodze miotałem się jak dżdżownica i szukałem czegoś, co mogłoby przeciąć te cholerne liny. Stół! Z jednej strony jest zniszczony i ma nieregularnie kształty. Teraz jak wąż prześlizgnąłem się do stołu i odwróciłem się do niego plecami, aby po zgięciu całego ciała kopnąć go związanymi nogami. To musiało komicznie wyglądać i pewnie gdyby ktoś to kamerował i gdyby jeszcze YouTube istniał to pewnie byłoby to na osi na czasie, ale udało mi się w końcu przewrócić stół.
- Scheiße! - krzyknąłem gdy część spadła mi na głowę. Będzie po tym siniak.
Szybko zacząłem piłować liny na swoich plecach, które wiązały mi ręce. Gdy już oswobodziłem ręce reszta nie była już żadnym problemem. Po tym jak wstałem i mogłem rozprostować kości zacząłem szukać jakiejś broni. W pokoju były tylko słoiki z przetworami w szafce, zatem wziąłem je. Może to nie jest ani Helga, Rita, Ingrid i Erika, ale cios w tył głowy powinien ogłuszyć człowieka.
Jak kozica, czyli szybko, lecz nie za głośno wszedłem po schodach na górę. Alice stał przy oknie i celował do potencjalnych napastników z kuszy. Niestety rumor, jaki wywołały zombie zagłuszył jednego, który przekradły się z drugiej strony domu i zmierzały teraz w kierunku Alice'a. Wziąłem zamach i wymierzyłem w kierunku osoby, która mnie porwała, ale potem ogarnąłem, że bez niego nie dowiem się gdzie są moje dziewczyny. Zmieniłem cel i rzuciłem w głowę zbłąkanego zombie, który podkradał się do mężczyzny od tyłu.
Pocisk trafił swój cel, umarlak upadł, walnął głową w podłogę, a słoik robił się koło niego zostawiając kałużę rozmazanych powidł. Alice odwrócił się gwałtownie, lecz ujrzał tylko mnie i leżącego za nim umarlaka.
- Nazywam się Detlef i nie musisz mi dziękować. A teraz, gdzie jest moja broń?

<Alice? Wybacz, że musiałaś jeszcze dłużej czekać.>


piątek, 25 maja 2018

Od Reker'a cd. Echo

- Wiesz, chyba nie przepadam za chemią... Jedyne co pamiętam z gimnazjum to pierwiastki - mruknąłem cicho pod nosem oddając jej tą całą chemię organiczną, z której raczej niczego bym nie zrozumiał - Może zdecydujesz się na inne tytuły? - dopowiedziałem przeglądając inny regał gdzie znajdowały się głównie książki fantastyczne. Nie zastanawiając się zbyt długo wyjąłem z zapadliska poniszczonych ksiąg, lekturę o tytule "Zwiadowcy" Johna Flanagana. Okładka była już bardzo wyblakła, a strony nieco pogniecione, lecz tusz pozostały na zżółkniętych kartkach, na szczęście nadal był bardzo widoczny.
- Podziękuję - fuknęła spoglądając na mnie z małą wrogością - Poradziłbyś sobie bez oczu? - zapytała nagle co bardzo, ale to bardzo mnie zdziwiło. W końcu, nie codziennie ludzie zadają komuś takie dziwne pytania. W szkole wojskowej mieliśmy różne praktyki do zrobienia, jedną z nich właśnie było chodzenie z zawiązanymi oczami, aby wyćwiczyć słuch, lecz wątpię, żeby Echo, która straciła pamięć zaczęła się tym interesować.
- Nigdy się nad tym zbytnio nie zastanawiałem - stwierdziłem zgodnie z prawdą zaczynając przyglądać się jej z większą uwagą - Mam nadzieję, że nic nie planujesz... - westchnąłem krzywiąc się z lekka na myśl, iż dziewucha mogłaby mi albo sobie wyrządzić jakąś krzywdę.
- Ja? Nieeee -  zrobiła winę niewiniątka zagłębiając się w wybraną przez siebie literaturę. Wiedząc, że ta rozmowa nie ma już najmniejszego sensu, usiadłem niedaleko niej spoglądając na swoje brudne od błota buty. Wiele się ostatnio zmieniło. Nadal nie mogłem pojąć jak zmarła osoba mogła od tak sobie ożyć. Przecież to takie nielogiczne i obce dla naszego świata... O co w tym wszystkim chodzi? - zapytałem sam siebie w myślach przygryzając delikatnie opuszkę palca. Siedzieliśmy wraz z dziewczyną, w grobowej ciszy przez niecałe dwadzieścia minut, aż tu nagle do moich uszu doszedł charakterystyczny dźwięk trzaśnięcia drzwiami.
- Kurwa - zakląłem pod nosem na tyle cicho, aby osoba, która pojawiła się w budynku nie miała szans mnie usłyszeć - Echo musimy się zmywać - dorzuciłem przybliżając się do jasnowłosej, która zasyczała na mnie niczym agresywny kot - Nie wygłupiaj się... - szepnąłem jej na ucho z nadzieją, iż zapewne nasz wróg, nas tutaj nie znajdzie.
- Nigdzie nie idę - oznajmiła szybko zwiewając przede mną niczym dzika gazela. Zanim się obejrzałem nie było już po niej śladu. Książki od chemii i innych dziadostw wzięła o dziwo ze sobą... Całe życie z wariatami - pomyślałem poruszając się po cichu na przód, lecz kiedy obok mojej głowy przebiegł nabój wystrzelony najprawdopodobniej z glocka 19, zrezygnowałem z pościgu, starannie ukrywając się za jedną z osłon.
- Wyłaź szczurze! - usłyszałem krzyk Niemca, który najwidoczniej nie miał dzisiaj dobrego humoru - Możemy zrobić to na spokojnie, no chyba, że chcesz się bawić w kotka i myszkę żołnierzyku - zaśmiał się człapiąc w stronę wschodu niczym ociężały słoń. Cholera Echo gdzie ty znowu polazłaś? 

<Echo? Do nogi xd>

środa, 23 maja 2018

Powrót

Administracja wróciła i ma się po wyjeździe bardzo dobrze, co oznacza, że wracamy już do normalnego działania :) Miłej reszty dnia!

wtorek, 22 maja 2018

Od Lisbeth do Darlene

Dość chłodny poranek przywitał Lis tego dnia ale dziewczynie to nie przeszkadzało.  Uwielbiała taką pogodę, mgłe pokrywającą pola opuszczonych budynków i ciszę która jeszcze nie zdradzała przyszłych wydażeń nadchodzącego dnia. Drobne kamienie i kawałki pokruszonych płytek skrzypiały pod jej butami, kiedy przemierzała tunele metra. Stacja "Sopel" nie zbudziła się jeszcze do "życia". Chociaż tutaj i tak w jego szczytowej  formie było stosunkowo mało. Schowała dłonie w kieszenie czarnej bluzy i weszła po schodach na górę, podpierając się metalowej barierki wykrzywionej przez życie. Skrzywiła się z bólu, rana na nodze doskwierała jej, a ponieważ zasoby bandaży wyraźnie się uszczupliły musiała iść do ruin szpitala. Możliwe, że uda jej się coś tam jeszcze znaleźć. Poprawiła plecak wraz z karabinem i ruszyła przed siebie. Zerknęła zachowawczo na mapę chociaż dobrze znała drogę. Słońce powoli rozświetlało coraz to większe połacia betonu,  gdzieniegdzie widać było drobne rośliny budzące się do życia. "Stary, popękany świat. Wygląda  jakby miał miliony lat, a tak na prawdę ludzkość była względnie młoda zanim stała się tragedia."
Dziewczyna stąpała ostrożnie drogą wzdłuż budynków.  Błądziła wzrokiem od jednej ciemnej wyrwy po oknie do drugiej. Niby znała dobrze te okolice ale nie można było sobie odpuszczać ostrożności. Ludzie przez lekceważenie takich drobnych rzeczy umierają. A głupio by było umrzeć z powodu lekkomyślności. Lis zaczęła się zastawiać, czy w sumie lepiej umrzeć z jakiegoś głupiego powodu.  Czy lepiej, żyć w świecie nie zdolnym do życia. W którym nie czeka na Ciebie żadna przyszłość, żadna nadzieja, a marzenia nie ważne jakie, wszystkie są nie realne.
Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku słysząc drobny szelest. Powiodła wzrokiem za dźwiękiem i jej oczom ukazał się bury, dość sporych rozmiarów pies. Spojrzał na nią brązowymi ślepiami i postawił oklapłe uszy do góry. Dziewczyna odruchowo chwyciła za broń którą miała przewieszoną na grubym parcianym pasie. Pies jednak się nie ruszył, ani też nie wykazywał oznaków agresji. Raczej liczył na to, że dziewczyna podzieli się z nim czymś do jedzenia.
- Precz kudłaczu. - Warknęła w jego stronę. Nie przepadała za psami, a już na pewno nie chciała żeby jakiś się za nią włóczył i zabierał jej racje żywnościowe. Zwierzak stał tak jeszcze może z kilka sekund i odszedł kołysząc ogonem na boki.
Lis ruszyła więc w dalszą drogę, po jakimś kwadransie marszu jej oczom ukazał się wielki, rozpadający się budynek. Gdy znalazła się już pod nim weszła przez wyrwane z zawiasów drzwi do środka. Wciągnęła powietrze w płuca, zapach lekkiej stęchlizny zmieszany z kurzem zakręcił ją w nosie. Ruszyła wolno długim korytarzem zawalonym gruzem i kawałkami odpadającej ze ścian farby. Przez dziury zamiast szyb okien zaglądały coraz śmielej promienia porannego słońca, oświetlając kłębu kurzu unoszące się w pomieszczeniu. Zielony bluszcz leniwie oplatał budynek od zewnątrz, pobudzony do życia przez wiosnę zaciskał się na ramach okien i ścianach jak długie palce. Wbijał się w tynk i beton, który pękał i ustępował z biegiem czasu naturze. Pod butami chrupały drobne kamyki jednak dziewczyna starała się wydawać jak najmniej odgłosów. Zaglądała po drodze do drewnianych regałów jednak nic w nich nie nalazła prócz starych, potarganych papierów czy pustych butelek i puszek po piwie.  Zaglądała od pomieszczenia do pomieszczenia w poszukiwaniu jakiś bandaży czy czegokolwiek na odkażane ran. W końcu trafiła na pomieszczenie schowane na samym końcu korytarza, gdzieś za pokoikiem w którym zapewne urzędowały kiedyś pielęgniarki na przerwach. Otworzyła jedną z dolnych szafek i powiodła wzrokiem po opakowaniach. Jakieś opaski uciskowe... rękawiczki jednorazowe... o gaza i bandaż elastyczny. "Jak to możliwe, że się w ogóle tutaj jeszcze uchował?" Zgarnęła co uważała za przydatne i wpakowała do plecaka. Nagle usłyszała jakiś dziwny odgłos i to raczej nie był świst wiatru. Ktoś szedł korytarzem.

niedziela, 20 maja 2018

Nieobecność

W dniach od 21 maja do 23 maja, administratorka będzie poza domem, co oznacza, iż nie mogę wstawiać w tym czasie żadnych formularzy ani opowiadań wysyłanych na moją pocztę. Złapać mnie będzie można na czacie w godzinach wieczornych :)

sobota, 19 maja 2018

"Nie wolno się bać, strach zabija duszę, strach to mała śmierć..."

Imię i nazwisko| Lisbeth O'Hara
Ksywka| Lis
Wiek| 14.12.1996r (21 lat)
Płeć| Kobieta
Obóz| Trupy
Ranga| Rekrut
Aparycja| Niewysoka bo zaledwie 168cm wzrostu, waży 52kg w związku z tym jest dość drobną dziewczyną. Jednak wcale nie świadczy to o tym, że nie umie wykorzystać zalet swojego ciała. Lis jest bardzo szybka i zwinna. Włosy lekko za ramiona, bardzo jasne dlatego często chodzi w kapturze lub czapce żeby nie rzucać się w oczy. Ma jasne szare oczy i bladą cerę. Jej ciało pokrywa wiele blizn, każda uważana za pamiątkę.
Charakter| Lisbeth jest dość cichą osobą. Nigdy nie mówi za wiele co nie znaczy, że nie słucha. Jest bardzo uważna. Typowy introwertyk, woli spędzać czas sama błąkając się po okolicy w poszukiwaniu jedzenia
lub zdatnych przedmiotów. Od zawsze była uczona, że może liczyć tylko na siebie. Nie ufa nikomu, nie jest też osobą bezinteresowną. Doskonale zdaje sobie sprawę, że w tych czasach trzeba walczyć o na prawdę wszystko. Nie poznała jeszcze nikogo komu mogłaby ofiarować cokolwiek cennego. Większość osób, a właściwe to wszyscy postrzegają ją jako twardą i bezuczuciową postać. Lisbeth chce, żeby ludzie tak o niej myśleli
bo woli nie dopuszczać ich do swoich słabości. Bezwzględna i trzeźwo mysląca. Nie daje się nigdy porwać jakimkolwiek uczuciom. Czasami zastanawia się czy w ogóle je ma.
Historia| Wychowywała się tylko z ojcem, jej mama umarła kiedy była bardzo mała. Dziewczyna kiedy tylko podrosła zaczęła interesować się militariami. Ojciec zapisał ją na strzelnice i tak życie mijało w nieświadomości jak bardzo może jej się to przydać. Lisbeth chciała pójść na studia związane z lotnictwem. Jednak jej plany przerwała zbliżająca się wojna. Która zabrała jej nadzieję i rodzinę. Zawsze mówiła "będę latać, zobaczysz tato".
Rodzina| Wszyscy zginęli, to rozdział zamknięty w jej życiu i niech tak pozostanie.
Partner/ka| brak
Orientacja seksualna| hetero
Inne|
- przed katastrofą interesowała się strzelectwem i pobierała nauki w tej dziedzinie, chyba nie wiedziała jak bardzo jej się to teraz przyda przez co nie ma problemów z posługiwaniem się jakąkolwiek bronią palną
- zna tez podstawy samoobrony
- bardzo dobrze posługuje się bronią palną, a więc z takowej korzysta. znalazła wiele karabinów ale upodobała
sobie karabin snajperski SWD z którym się nie rozstaje, oprócz niego posiada też kilka noży i pistolet
- lubi noce i nocne niebo
- uzależniona od kawy i papierosów
- nie pije alkocholu
- zawsze marzyła by zostać pilotem odrzutowca
- zobaczysz ją ubraną w ciemne rzeczy, najczęściej jest to czarna bluza z kapturem i kurtka. Ciemne spodnie nie krępujące ruchów i buty za kostkę ala trapery.
Właściciel: Alex1444

piątek, 18 maja 2018

Koniec Eventu Kwiecień/Maj

Punkty
Alice - 610
Ruslan - 460 pkt

Od Eri cd Reker

Przedzierałam się pomiędzy regałami. Całe pomieszczenie wyglądało jakby wybuchła w nim bomba. Wszędzie leżały porozwalane książki, a regały były poprzewracane. Słyszałam, że Reker czołga się za mną jednak byłam od niego dużo szybsza i wkrótce mu uciekłam. Znalazłam się wsród niemalże nienaruszonych regałów. Wszystko zdawało się być tak normalne, jakgdyby wojna i zombie były tylko wymysłem czyjejś wyobraźni. Bez większego trudu wdrapałam się na jeden z regałów i usiadłam na jego szczycie. Było tu nawet wygodnie, a do tego widziałam sporą część pomieszczenia. Poza tym miałam książki, więc wkrótce wzięłam jedną z nich i zaczęłam czytać.
- Eri? - usłyszałam głos Rekera, który najwyraźniej nie miał pojęcia gdzie jestem. - Eri?!
Stał tuż obok półki na szczycie której siedziałam, więc wybrałam jedną z leżacych tu książek i rzuciłam w jego stronę z krótkim "łap". Ku mojemu zaskoczeniu, Reker zdążył zareagować zanim gruba książka w twardej okładce udeżyła go w twarz.
- Co ty tam w ogóle robisz? - spytał nieco, a może raczej bardzo zirytowany.
- Czytam - odpowiedziałam natychmiast.
To skłoniło mężczyznę do spojrzenia na książkę trzymaną w rękach.
- Chemia organiczna?!
- Jeśli ci się nie podoba, to mam tu też... "Chemię nieorganiczną"... "Biologię"... o, to Campbell, zabieram ją. "Nowoczesne kompendium fizyki"... - wymieniałam przekładając książki - znowu jakąś "Biologię"... "Chemię tom II", "Chemię tom III", "Chemię tom IV"... chyba ktoś nie oddał pierwszego... To tyle do wyboru. Na co się decydujesz? - spytałam wreszcie, otwierając "swojego" Campbella.

Reker? pouczmy się o gałkach ocznych ;)

wtorek, 15 maja 2018

Od Alice'a - "Krok w przeszłość"

PIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIK
Nosz... Budzę się, gwałtownie wyrwana ze snu, w którym pływałam w morzu białej czekolady i siadam na łóżku, zdając sobie sprawę, że już 6 rano i rady nie ma - trzeba wstawać. Budzik wyłączam niezgrabnie po kilku sekundach, choć gdybym mogła, jestem pewna, że i wzrokiem dałoby radę, patrząc na mój poziom zirytowania. Mimo iż doskonale wiem, że jeśli teraz nie zwlekę się z łóżka, potem będę miała tylko pięć minut, aby ogarnąć trzysta rzeczy na raz i nie spóźnić się na autobus, siedzę i rozmyślam o Bóg wie czym. W większości o tym, że matura za pasem i wypadałoby się w końcu wziąć za naukę, coby przypału nie było i zdało się z jakimś w miarę przyzwoitym wynikiem. Zaraz jednak przypomina mi się, że mam 10 zaległych opowiadań do napisania. I wiersz. Ale to to akurat mniejsza z tym. Macham na to ręką i kuśtykam do łazienki, po ciemku oczywiście, bo komu by się chciało światło zapalać, jak to taaak daleeeko. Znam siebie na tyle dobrze, że doskonale wiem, że nie napiszę tych opowiadań kiedy będę miała czas i będę mogła, tylko kiedy terminy mnie zaczną gonić i już nie będzie zmiłuj. Kręcę głową i wracam do pokoju, zapominając, po co wyszłam. Mój wzrok natychmiast pada na moje łóżko, oczywiście niepościelone, bo wyczołgałam się z niego 10 minut temu, a nie należę do tych osób, które wstają razem ze słońcem i natychmiast mają wystarczająco siły, aby posprzątać, zrobić śniadanie, umyć samochód, zdać maturę, góry przenieść. Ja jestem, mówiąc kolokwialnie, z tych, co to za rano uważają godzinę 12 i wcześniej są po prostu dead. Dlatego też gdy moje oczy przyzwyczajają się do półmroku i zauważam zdezorientowaną postać siedzącą na mojej czarnej - jak moja dusza - kołdrze po turecku, od razu stwierdzam, że ewidentnie jest tu coś nie halo, za dużo wczoraj wypiłam, wciąż się nie obudziłam, ewentualnie jakimś dziwnym trafem mój duch wstał, a ciało zostało. Przyglądam się jednak bliżej, a choć mam juz podejrzenia co do gapiącej się na mnie spode łba osoby, zapalam światło, aby się przekonać. Alice, skubaniec jak żywy, siedzi międląc w dłoniach swoją kuszę i patrzy się na mnie jak na jakąś poczwarę, co to wypełzła z bagien i natychmiast wpadła pod tira. No, tu się dużo nie myli. Tak czy inaczej, natychmiast biorę głęboki wdech, aby powiedzieć to, co myślę... Jednak w ostatniej chwili powstrzymuję się. A raczej blokada w moim mózgu mnie powstrzymuje. Ostatecznie marszczę tylko brwi, prostuję się i z błędnym wzrokiem wychodzę, nie mówiąc ani słowa. Zanim wpadam na ścianę, zauważam jeszcze ostrzegawczo uniesiony palec wymyślonej przeze mnie postaci. Masując stłuczone czoło, opadam - wciąż w ciszy - na łóżko i nagle zdaję sobie sprawę, że nagłe pojawienie się kogoś, kto istnieje tylko w mojej głowie i ewentualnie na papierze, to nie mój jedyny problem - zza Alice'a wyłaniają się bowiem pyszczki tak dobrze znanych mi psów. Jak mogłoby być inaczej, skoro powstały w mojej wyobraźni? Cudownie. Jeszcze o ile nagłe pojawienie się Alice'a tylko mnie skonsternowało - w końcu jaki twórca postaci nigdy sobie nie wyobrażał, że jego twory żyją z nim normalnie - o tyle zobaczenie zdecydowanie namacalnych psów spowodowało całkowity reset mojego mózgu. O realności Alice'a także wkrótce się przekonałam, szczypiąc go z całej siły, jaką znalazłam w swoim 155 centymetrowym ciele, w szczupłą, bladą jak ściana rękę. Syknął tylko i wyrwał się, mierząc mnie oburzonym spojrzeniem czarnych oczu.
- Qu'est-ce que ç'est censé être?! - słyszę jego głos, który tak doskonale znam ze swojej wyobraźni. Natychmiast kusza zostaje wycelowana w moją pierś, a Alice usiłuje zejść z łóżka tak, aby nie zrzucić psów.
- Spokojna twoja rozczochrana... - mówię jak w transie, nie spuszczając z niego oczu. Oczywiście nie mam pojęcia, co powiedział, ale to już moja wina, było mu nie dopisywać, że w chwilach pełnych emocji zaczyna gadać po francusku lub hiszpańsku. Żeby to chociaż rosyjski był, to by się coś zrozumiało. - Wiesz ty w ogóle kim jesteś i co tu robisz?
Alice patrzy się na mnie jak na debila. W sumie nic dziwnego, polskiego też nie zna, jedynie ukraiński co nieco rozumie. Łapię się na tym, że powoli zaczynam oswajać się z tą sytuacją. Jest to dziwne, niewątpliwie, jednak posiadanie dużej wyobraźni jest znacznym plusem. W końcu nieraz już  przerabiałam takie sytuacje, tyle że wówczas się z Alice'em rozumieliśmy bez słów. Eh, trzeba spróbować po angielsku.
Alice lustruje wzrokiem moją piżamę, unosząc brwi. Wygładzam koszulkę bezwiędnie.
- Pytałam, czy wiesz co tu robisz i kim jesteś? - pytam ponownie, tym razem chłopak rozpromienia się i natychmiast przewraca oczami. Kusza dalej tkwi wycelowana we mnie.
- No nareszcie, znasz angielski to czemu gadasz do mnie po chińsku? Zrozumiałem piąte przez dziesiąte.
Skąd ja znam te teksty? Ah tak, przecież ja je wymyśliłam! Robię kwaśną minę i postanawiam, że nie pozostanę mu dłużna.
- Boże, wiedziałam, że jesteś uparty, ale że aż taki z ciebie dziki osioł, to pojęcia nie miałam. Pytanie ci zadałam, rada bym była, gdybyś raczył mi odpowiedzieć.
- Słucham? - z zadowoleniem zauważam, że Alice unosi brwi ze zdziwieniem. - Kim jesteś? Znamy się?
Oczywiście skubaniec dalej nie odpowiedział mi na moje pytanie. Jednak w tej samej chwili orientuję się, że zostało mi jakieś 10 minut, aby ogarnąć się i biec do szkoły. Dziwnie byłoby tłumaczyć, że spóźniłam się przez nagłe odwiedziny przyjaciela z równoległego świata. Oczywiście, ja go znałam, on mnie nie. I to kolejna przeszkoda.
- Tak do niczego nie dojdziemy. - burczę, kręcąc głową. - Muszę się spieszyć, więc pozwól, że zostaniesz tu do czasu, aż nie wrócę. Doskonale wiem, że potrafisz otwierać zamki spinkami i gdzie masz ukryte wytrychy. Znam cię, stary, wierz mi. Pogadamy jak wrócę. - i pobiegłam sprintem do łazienki. Już 5 minut później stoję gotowa, tłumacząc Alice'owi po angielsku, że wszystko mu wyjaśnię, jeśli mnie nie zastrzeli i nie zwieje, gdy mnie nie będzie. W końcu tylko tyle by mi jeszcze brakowało, żeby się to to pałętało po całym mieście, nie znając języka w dodatku. Zaraz przychodzi mi do głowy coś, co mnie mrozi.
A co jeśli oni przynieśli razem ze sobą wirusa zombie?
Cudownie. Pozostaje mieć chyba tylko nadzieję, że nic takiego nie miało miejsca. Skoro jednak Spark, ruda suczka Alice'a, była zmutowana...
Potrząsam głową. Oby nie. Po prostu oby nie.
Już mam wyjść, kiedy znów mi coś jednak świta - no proszę, jednak czasami myślę... - w głowie. A może lepiej byłoby zabrać Alice'a do szkoły, aby mieć pewność, że nigdzie nie stranżoli? Psy zostałyby przed budynkiem, on sam musiałby zostawić broń tutaj, miałabym go na oku... Wyjście idealne. Z szerokim sztucznym uśmiechem wracam się więc do garderoby, dokąd zaciągnęłam mężczyznę siłą i nakazuję mu wyjście razem ze mną. O dziwo dość szybko się zgadza, aby zostawić broń, chyba coś mu podpowiada, że może mi ufać - hah, dobry żart... - albo po prostu jest mnie ciekawy. Cóż, teraz już nie siedzę w jego głowie. Docieram do szkoły normalnie, a przynajmniej na tyle, na ile można tak nazwać gniecenie się w autobusie z dwoma dużymi psami na prowizorycznych smyczach ze sznurka i wysokim, szczupłym facetem o androgenicznej urodzie i fryzurze przyciągającej wzrok chyba każdej jednej osoby. Przez całą drogę wbijam uporczywie wzrok w podłogę, mając nadzieję, że nikt mnie z nim nie powiąże, co oczywiście Alice rujnuje, paplając do mnie coś radośnie po hiszpańsku. Po 10 minutach katorgi już jestem pewna, że ta franca robi to specjalnie.
W szkole orientuję się, że to był jednak skok na głęboką wodę. Nie da się tak po prostu ukryć dziwacznego chłopaka w zwykłym liceum, w dodatku bez zwracania na siebie uwagi - czyli wpychanie do kosza na śmieci jego poćwiartowanych zwłok odpada w przedbiegach. Przynajmniej psy zostały na zewnątrz, uwiązane do stojaka na rowery. Alice zwraca uwagę, i to bardzo. na przerwach unikam go jak mogę, na lekcjach staram się skupić na czymś innym, poza nim. Gdy tylko się z nim widuję, od razu mnie o wszystko wypytuje, a ja, chcąc nie chcąc, odpowiadam, jednocześnie narzekając - już po polsku - że wcale nie tak go napisałam i to już po prostu czysta wredota rzeczy, które winny być martwe, a z nieznanego nikomu powodu nie są. Zamiast słuchać się autora, ten wyewoluował i sam sobie żyje, krnąbrnie zaprzeczając wszystkiemu, co o nim wymyśliłam. Wreszcie ośmiogodzinna katorga się kończy i powoli wracam do domu, nie zapominając o moich trzech towarzyszach. Krótko tłumaczę przy okazji gnojkowi, że choć teoretycznie jest ode mnie starszy - ha ha, nie. -  to ogólnie rzecz biorąc jest niejako moim dzieckiem i ma się mnie słuchać. Oczywiście bez jakichkolwiek skutków, widzę jednak, że o ile dotychczas Alice bardziej był osobą "mającą-nadzieję" niż wierzącą, to teraz zdaje się zastanawiać, czy skoro go stworzyłam, to nie jestem przypadkiem czymś w rodzaju boga. Chcę mu powiedzieć, że owszem, bogiem lenistwa i przekory, ale gryzę się w język, gdyż znając go mógłby to wziąć na serio. Docieramy w końcu do domu, gdzie Alice natychmiast rzuca się na swoją kuszę z taką miną, jakbym chciała mu ją zjeść, a rozradowane psy niemalże zabijają się na schodach. Wymęczona nimi do granic możliwości, staram się wymyślić jakikolwiek racjonalny powód, dla którego Alice, Saruman i Spark mieliby się tu w ogóle znaleźć. Alice niby słucha, co mam mu do powiedzenia, ale mam wrażenie, że łapie to jednym uchem, a drugim wypuszcza, nie wierząc w to, że to ja go wymyśliłam, ani że Saruman nie do końca był jego pomysłem na imię dla psa, a raczej ja miałam na "Władcę Pierścieni" fioła. Nagle jednak przypomina mi się, że wczoraj w nocy, kiedy dostałam napadu weny, nabazgrałam coś, gdzie opisałam jak Alice dostaje się na równoległy świat - zwany u mnie E-1 - czyli ten normalny, mój. Co gdyby... Po prostu to powtórzyć? Oczywiście nie miałam pojęcia, czy to właśnie to było powodem niespodziewanych odwiedzin, ale co zaszkodzi spróbować? Ostatecznie dzielę się tym pomysłem z jak zwykle sceptycznym Alice'em, powołując się na fakt, że ja go wydałam na ten świat, to mogę i na tamten, jednak najwyraźniej mój groźny wzrok i ton nie robią na mężczyźnie wrażenia, co gorsza wydaje się być rozbawiony. Zmuszam się, aby odłożyć poduszkę, którą zamierzałam go udusić i biorę kilka głębokich oddechów. Następnie bez słowa łapię laptop i zasiadam na podłodze, oparta o ścianę. Alice'a ignoruję.
Po godzinie mam sklecony plan opowiadania, w którym to Alice znajduje portal, który może go przenieść na jego świat. Przez chwilę przez myśl mi przechodzi, że jeśli to się uda, powinnam go może raczej przenieść gdzieś, gdzie nie szwendają się zombie i nie trzeba walczyć o życie każdego dnia, jednak w gruncie rzeczy, taki był mój wybór, aby on tam żył i, jakby nie było, dopóki go oficjalnie nie uśmiercę nie ma bata, by zginął. Tą myśl zachowuję jednak dla siebie, a Alice'a informuję z kamienną miną, że już niedługo zniknie z tego świata, więc powinien zastanowić się nad ostatnim posiłkiem. Ze zdziwieniem, ale i zadowoleniem dostrzegam, że najwyraźniej mężczyzna doskonale zna mój humor i przełyka sarkazm bez jednego mrugnięcia. Gdy jeszcze dodaje, że musiałabym ja mu coś przyrządzić, bo on nawet wodę przypali, uśmiecham się pod nosem i odwracam laptopa, aby pokazać mu gotowe opowiadanie. Jeszcze tylko pozostaje zaakceptowanie go przez Alice'a i wysłanie. Wtedy, mam nadzieję, wszystko wróci do normy. Przebiega czarnymi oczami po linijkach tekstu, gdzie nie gdzie nanosząc poprawki - bo przecież dokładny opis jego włosów jest niezbędny - poprawia moją interpunkcję i z aprobatą kiwa głową, dodając cicho, iż wiedział, że jeśli piszę po angielsku tak kiepsko, jak mówię, to nici z naprawy sytuacji. Zmuszam się, aby go nie walnąć w łeb i odbieram mu laptopa. Przez dłuższą chwilę siedzimy w ciszy, zanim ostatecznie żegnamy się, wciąż przypuszczalnie nie do końca ogarniając, co się wokół nas dzieje i dlaczego. Po raz ostatni głaszczę psy - bądźmy szczerzy, to ich będzie mi najbardziej brakować, nie tej chudej, wrednej francy, co do której byłam pewna, że nieco inaczej go wymyśliłam, biorąc pod uwagę fakt, że miał być piosenkarzem... - następnie zawieszam palec nad klawiszem, który przeniesie Alice'a i jego psy do jego rzeczywistości (jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli) lub wywróci nas na nice (jeśli wszechświat postawi na swoim i się wszystko...ekhm...skopie.).
Razem z Alice'em odliczamy od dziesięciu w dół, niczym przy starcie rakiety. Przy trójce jestem już przekonana, że ta siermięga czegoś zapomniała lub zaraz stchórzy, biorąc pod uwagę jego wyraz twarzy. Jest już jednak za późno, gdyż ostatnie trzy cyfry wypalam tak szybko, że brzmi to jak kichnięcie, i zanim ciemota zdąża się odezwać, klikam guzik. Przez chwilę nic się nie dzieje, po czym nagle wokół nas rozgrywa się coś na kształt trójwymiarowej historii, która przepływa wokół nas, przenika się i kształtuje. Obserwujemy to z niemałym szokiem, kiedy nagle tuż przed Alice'em otwiera się coś na kształt wściekle pomarańczowego portalu, a gdy ten odskakuje, wstęga historii pcha go od tyłu z taką siłą, że mężczyzna wpada do teleportera razem ze zdumionymi psami i tylko cichnące "Sacreeebleuuu..." daje się jeszcze słyszeć, zanim nie następuje implozja historii i portal zamyka się, wypluwając na drewnianą podłogę coś w rodzaju papierka od gumy do żucia. Marszcząc brwi podnoszę to i rozwijam, spodziewając się na wpół przeżutej gumy, jednak znajduję tylko zapisaną kaligraficznym pismem Alice'a notatkę, przypuszczalnie po francusku.
Siadam ciężko na kanapie. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Tylko metaliczny blask papierka od gumy do żucia upewnia mnie w przekonaniu, że nie walnęłam się w głowę i (chyba) jeszcze nie muszę stawiać się w psychiatryku. Otwieram laptopa. Opowiadanie wstawione, naprawdę je napisałam. Jeszcze raz patrzę na papierek w mojej dłoni. Kręcę głową i wracam do mojej sypialni.
To był szalony dzień.

Od Alice'a - "Śmigus Dyngus"

O tym, że dzisiaj jest ważny dzień wiedziałem już od tygodnia. Jako iż wiecznie każdemu w mojej rodzinie udawało się mnie jakimś cudem zaskoczyć, tym razem postanowiłem, że nie będę jedynym siermięgą, który nigdy o niczym nie wie i już tydzień temu napisałem sobie z dziesięć kartek-przypominajek, które porozwieszałem w całym domu, również w tak beznadziejnych miejscach jak na framudze drzwi wyjściowych czy obroży Spark. Byłem przygotowany. Aż w końcu nadszedł ten dzień...
Oczywiście, jak to ja, spałem wówczas.
Usłyszałem tylko przez sen lekki szmer, świadczący o tym, że ktoś uchylił drzwi wejściowe i powoli, po cichu, zbliża się do pokoju, w którym w najlepsze chrapałem. Dotarł do mnie także cichy dźwięk dzwonka, gdy Spark uniosła rudy łeb, a Saruman zamiótł ogonem ziemię. Po chwili usłyszałem mlaskanie - ktoś, kto przyszedł mnie napaść rzucił coś psom, aby odwrócić ich uwagę od siebie. Leżałem dalej, to zanurzając się w śnie, to pływając po granicach świadomości. Podłoga zaskrzypiała lekko, gdy podchodząca do mnie osoba zatrzymała się obok łóżka. Usłyszałem świst pompy przy pistolecie na wodę. Usłyszałem, jak osoba ta bierze oddech, aby coś powiedzieć lub krzyknąć. Usłyszałem, jak moje psy łaszą się do nieznajomego po więcej smakołyków.
Dalej spałem.
A gdy tylko zrozumiałem, że osoba ta właśnie chce nacisnąć spust, zrezygnowałem z udawania martwego i wziąłem się do roboty. Natychmiast odgarnąłem koc, unosząc dwie wypełnione ciepłą wodą spluwy i z szerokim uśmiechem godnym diabła, gdy człowiek się spieszy, wydarłem się:
- Bataille d'eau! - po czym natychmiast strzeliłem w nieznajomego, zdając sobie po chwili sprawę, że nie tylko nie jest nieznajomy, ale i w dodatku jest kobietą. Nawiedził mnie nie kto inny, jak Irina, z zieloną plastikową rybą wypełnioną wodą aż po korek w rękach. Na biało-czarnych oczach miała przezroczyste gogle, a szkarłatne włosy skrywał czepek pływacki. Nie byle jaki, bo biały w różowe pręgi. Drąc się, jakby nas ze skóry obdzierano, polewaliśmy się wodą dopóty, dopóki nie przerwały nam szczekające wniebogłosy psy, także przemoczone, jakby właśnie wyszły z głębin morza. Odgarniając mokre włosy z oczu, z szerokim uśmiechem dałem Rosjance znać, że zabrakło mi tchu i musimy zrobić przerwę. Niby kiwnęła głową, ale zaraz dostałem jeszcze jeden krótki strzał wąskim strumieniem prosto w pierś, więc przewróciłem oczami i wyżąłem czarne włosy, tworząc niemałą kałużę na podłodze. Bogu dzięki, że zrezygnowałem z dywanu w sypialni. Rozradowane psy skakały po nas, domagając się pieszczot i nanosząc mokrą sierść na każdą nawierzchnię, na jaką się dało, a sądząc po stanie pokoju przed i po ataku Iriny, również i tam, gdzie nie było takiej możliwości. Ogólnie rzecz biorąc można to było podsumować tak - 10 minut zabawy, a następnie pół godziny sprzątania. Lub godzina, jeśli ten czerwony skubaniec jak zwykle zwinie się, zanim zdążę ją poprosić o pomoc.
Uporaliśmy się z tym jednak dość szybko. Nadchodziła wiosna, a wraz z nią więcej chęci do działania u mnie, gdyż zimno skutecznie nie pozwalało zająć mi się niczym innym, jak tylko usadowić się w fotelu z kocem i książką - i kopać obowiązki. Teraz, kiedy temperatura rzadko kiedy będzie spadała poniżej zera, powinienem nieco odżyć. Z tą myślą w głowie i z szerokim uśmiechem na twarzy, postanowiliśmy zgodnie z Iriną, że tak piękny dzień nie może się zmarnować, szczególnie iż został nam jeszcze spory baniak deszczówki, nie nadającej się do picia, ale do oblania kogoś od stóp do głów jak najbardziej. Omówiliśmy pokrótce nasz diabelski plan, uzbroiłem się w słomkowy kapelusz i moje dwa pistolety (Irina wolała pozostać przy swoim wieśniackim pstrągu czy innym tuńczyku), po czym ruszyliśmy na łowy. Tym razem to ja przewodziłem akcji, gdyż tylko mnie znany był nasz cel, co do którego jednak Irina ochoczo się zgodziła, słysząc mój obrazowy opis. Nie było trudno znaleźć naszą ofiarę. Albo raczej przyszłą ofiarę. Lub niedoszłą, gdyż w każdej chwili cel mógł się zorientować, że śledzą go dwa czubki, jeden w biało-różowym czepku i goglach spawalniczych, a drugi w nieco zjedzonym przez mole i inne robactwo kapeluszu słomkowym. Przeszliśmy za nim spory kawał drogi, niczym James Bond przemykając zaułkami i nie dając się wykryć. Obok mnie Irina skradała się ze swoją rybią spluwą i miną fachowca, który doskonale wie co robi i dawała mi jakieś szpiegowskie znaki, co do których miałem właściwie pewność, że wymyślone zostały przez nią dokładnie przed sekundą.
Szpiegowaliśmy dalej.
Nasz cel dalej nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności.
Pewnie w sumie nie sądził, że ktokolwiek mógłby wpaść na tak durny pomysł, gdy wokół pełno zgnilaków i odwilż za pasem.
Oczywiście, jeśli chodzi o głupie pomysły nigdy się mnie nie docenia. To chyba dobrze, biorąc pod uwagę, że w związku z tym najwyraźniej nie wyglądam na aż tak durnego, jaki się okazuję po dłuższej znajomości.
Przystanęliśmy, ponieważ i nasz cel się zatrzymał.
Unieśliśmy pistolety. Znaczy, ja uniosłem. Irina wycelowała rybę w potylicę naszej ofiary.
Ofiary... Którą był nie kto inny jak...
DETLEF.
Parę razy miałem już z nim styczność i o ile go znałem, wiedziałem, że oblanie go wodą z pistoletu to najgorszy możliwy pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że powinienem raczej szukać możliwości przeżycia, a nie rychłej, bolesnej śmierci. Jednak równie zaskakujące było, że on jako pierwszy przyszedł mi do głowy, kiedy razem z Iriną zastanawialiśmy się, kogo zaskoczyć i unikać później do końca życia w obawie o rewanż.
Cóż, teraz już było jednak za późno, aby zrezygnować. Za późno, aby się poddać. Spojrzeliśmy sobie z Iriną w oczy - widać u niej było tą samą determinację podszytą strachem co u mnie, jakbyśmy co najmniej prosto na śmierć szli - po czym kiwnęliśmy sobie głową i przypieczętowaliśmy swój los.
Byliśmy górą, dopóki nie skończyła nam się amunicja. Gdy zabrakło wody, zabrakło i nas. Zanim Detlef zdążył sięgnąć po prawdziwą broń, Irina i ja już stranżalaliśmy w podskokach, licząc, że może szczęście się do nas uśmiechnie i Detlef poślizgnie się na pstrągu porzuconym przez Rosjankę, coby móc szybciej uciekać.
Niemalże czuliśmy jego oddech na karku, gorącą wściekłość Niemca, ostudzoną nieco przez zimną deszczówkę, kule świstające wokół nas.
Czuliśmy także radość.
Co tu dużo mówić. Było warto!

piątek, 4 maja 2018

Od Erica cd. Brajana

- Synku nie smuć się - rzekłem widząc, że jest dzisiaj w nie najlepszym humorze. Może to przez to, iż zniszczyłem mu trochę jego kryjówkę? Przecież to nie moja wina, że zaspa śnieżna nie wytrzymała mojego ciężaru. Chcąc go jakoś pocieszyć przytuliłem do siebie jego drobne ciałko oraz pogłaskałem go delikatnie po głowie - Już dobrze maluchu - dopowiedziałem czując jak jego małe łapki zaciskają się na płaszczu na moich plecach. Bardzo go kochałem i żałowałem, iż przez tyle lat żyłem w nieświadomości posiadania takiego skarbu. Od wielu lat ciężko było mi znaleźć swoją druga połówkę, gdyż zwykle baby patrzyły tylko aby mnie wykorzystać... Pieniądze, narkotyki, papierosy... Eh... Przed wojną ten świat wyglądał podobnie, lecz da się zauważyć ogromne zmiany między ludźmi, zwierzętami czy też innymi aspektami przyrody.
- Nie oddawaj mnie - powiedział nagle młodszy co wyrwało mnie z chwilowych zamyśleń oraz bardzo zdziwiło, ponieważ nigdy nie wspomniałem mu o czymś takim. Jestem z typów ludzi co jeśli coś zrobią to nie odpuszczają tak łatwo jak co niektórzy. Zrobiłeś dziecko? Weź za nie odpowiedzialność i je należycie wychowaj, a nie uciekasz z podkulonym ogonem zostawiając je gdzieś na pewną śmierć.
- Nie oddam cię nigdy skarbie... Jesteś moim synkiem i mam na to liczne dowody - stwierdziłem bez wahania przyciskając go nieco mocniej do swojej piersi aby się tak nie bał. Czułem jak drży, ale po raz pierwszy od bardzo dawna nie byłem w stanie określić czy to przez strach czy też zimno, które nie miało miłosierdzia dla wszystkich istot żywych.
- Wszyscy mówią, że kłamię - zapłakał cicho - Mówią, że nie jestem twój... Jestem głupi... dostałem minusa na lekcji... Wszyscy się ze mnie śmieją i mnie obgadują... Nikt mnie nie lubi...- szlochał mi na ramieniu nie mając zamiaru puścić mojego płaszcza. Nie byłem w stanie się na niego gniewać, gdyż sam przeżyłem w szkole praktycznie to samo. Ciągłe śmiechy, zabieranie mi książek, zeszytów... Obgadywanie lub brak akceptacji zawsze był na porządku dziennym. Dopiero jak zaadoptowali mnie moi prawdziwi rodzice wszystko zaczęło z czasem ustawać. Tata zawsze mnie bronił i wspierał w trudnych decyzjach, które z czasem musiałem podjąć, ale nie zawsze mi to pomagało. Nie upadłem jedynie dlatego, że moim rodzicom na prawdę na mnie zależało. Nigdy nie pozwolili mi się zabić, głodzić, rezygnować z marzeń. Praktycznie ani razu mnie nie uderzyli ani nie zwyzywali do łez. Starałem się być człowiekiem rozumiejącym swe błędy więc zwykle gdy w domu działo się coś niedobrego, wiążąc ze sobą odpowiednie fakty brałem to wszystko na siebie. Kiedy mam własne dzieci teraz wiem, że muszę okazać im tyle miłości i dobroci co moi rodzice kiedyś mi. Gniew w takich sytuacjach nigdy nie pomoże... Jedyne co zadziała to tylko wyrozumiałość, wytrwałość i pomoc niesiona z dobrymi intencjami.
- Ciiii spokojnie.... Nie gniewam się na ciebie mały... Sam w twoim wieku łapałem dużo minusów na lekcjach. To nie twoja wina, że czegoś nie wiesz - wyszeptałem mu do ucha, głaszcząc go w tym samym czasie uspokajająco po plecach.
- Ty czegoś nie wiedziałeś? - zdziwił się przecierając sobie lekko oczy rękawem. Wiedząc, że da to mało, wyciągnąłem z kieszeni spodni chusteczkę, którą delikatnie pozbyłem się resztek jego łez.
- Tak, dopiero z czasem nabiera się do czegoś wprawy i się coś zapamiętuje. Doszedłeś później do klasy więc to nie twoja wina, że nie wiedziałeś jakiejś tam rzeczy- stwierdziłem czochrając go po głowie - Chodźmy... Zjemy jakiś obiadek - dopowiedziałem rozglądając się po małym pomieszczeniu w nadziei, iż znajdę stąd jakąś drogę wyjścia.
*******
Minął miesiąc... Brajan był w strasznym stanie psychicznym dlatego byłem zmuszony zapisać go do jakiegoś psychologa, żeby aż tak bardzo nie cierpiał. Na szczęście w mojej rodzinie jednego mamy więc nie musiałem się jakoś umawiać na godziny, ponieważ Reker ma praktycznie zawsze dla niego czas. Od pierwszej wizyty zaobserwowałem u niego dużą poprawę. Więcej się uśmiecha, śmieje... Jest go wszędzie pełno i w końcu jest radosny. Z tego co mi wiadomo to znalazł sobie nawet jakiś kolegów. Siedziałem z nim właśnie w moim gabinecie gdzie robiliśmy razem projekt na lekcje. Chodziło głównie o to aby na plakacie przedstawić wszystkie odznaczenia obozowe różnych obozów. Miałem ich dość dużo... Cóż... Kiedyś wycinaliśmy ich pełno z mundurów wroga, a przeważnie robili to snajperzy, żeby potwierdzić zabicie swojego celu.
- A to jest od Duchów... Złoty orzeł oznacza dowódcę drużyny - rzekłem podając mu naszywkę delikatnie do ręki aby nic się nie pogniotło.
- Ładna - rzekł zadowolony oglądając ją uważnie - Przykleić ją? - zapytał wskazując na ogromną kartkę gdzie wszystko rozplanowaliśmy.
- Tak - uśmiechnąłem się dając mu na to zgodę - Tak w ogóle to już wiesz kim chciałbyś być kiedy dorośniesz? Nie chce ci nic narzucać... Chcę, żeby był to twój wybór mały - odezwałem się po chwili przecierając lekko oko.

<Brajan? :3> 

Aktualizacja

Wysłanie powiadomień do osób zagrożonych ✔
Aktualizacja zakładki "wymiany" 
Dorobienie brakujących zdjęć postaci 
Aktualizacja zakładki "nieskończone opowiadania" 
Aktualizacja wieku założycieli (postarzenie o rok) 


Zbliżamy się wielkimi krokami do 3000 postów! Co wy na to, aby z tej okazji zrobić Q&A? 

wtorek, 1 maja 2018

Czystka Majowa

 Czystki 01.05.2018 - 01.06.2018

Aleine Squeria Midnight - 21.01.18 - Zagrożenie
Alice Chamberi - 29.03.18 (Event) - Ostrzeżenie 
Brajan Hones - 04.04.18 - Bezpieczny
Daisy Harris - 31.10.17 - Zagrożonie
Darlene Kanakaris - 02.03.18 - Ostrzeżenie 
Detlef Friedrich Zussman - 01.03.18 - Ostrzeżenie
Emma Frost - 20.04.18 - Bezpieczna
Eri Reyes - 29.03.18 (Event) - Ostrzeżenie
Eron Black - 15.01.18 - Zagrożenie
Jacqueline Grant - 01.09.17 - Zagrożenie

Kaya Warner - Zwolnienie

Kiara Blackfrey (Amitachi) - 18.04.18 - Bezpieczna

Leon Darvino - 13.04.18 - Bezpieczny

Madeleine Irving - Zwolnienie
Nick Walter - 29.03.18 (Event) - Ostrzeżenie
Roger Turner - 11.12.27 - Zagrożenie
Rosemary Hoops - 13.10.17 (Po zwolnieniu) - Ostrzeżenie
Ruslan Reznov - 20.04.18 - Bezpieczny
Samantha Anzai - 07.12.17 - Zagrożenie

Sara Stevenson - 06.04.18 - Bezpieczna
Tamara Blackfrey - 03.01.18 - Zagrożenie
Tija Amitachi - 11.01.18 - Zagrożenie
Vivienne Leslie - Zwolnienie
Will Turner - 24.01.18 - Zagrożenie 
Zagrożenia: 8
Ostrzeżenia: 5
Bezpieczni: 6 
Zwolnienia: 2
Czerwony - osoby, które bez potwierdzenia chęci do bloga i napisania opowiadania w wyznaczonym czasie wylatują.
Żółty - osoby muszące potwierdzić swoją chęć do bloga, mają nieco więcej czasu na napisanie opowiadania.
Zielony - osoby bezpieczne.
Niebieski - osoby będące nieobecne.
~Wszystkim zagrożonym i ostrzeżonym zostaną wysłane powiadomienia~

Podsumowanie Kwietnia

Liczba Postów: 17 ~Postaramy się w maju o więcej?
Trwa Event: KLIK
Nowi przetrwali: Brak.
Pora roku: Nadal trwa wiosna.
Nadchodzi: Czystka, odświeżenie kart.

Rozdanie Punktów
Brajan 45 pkt
Sara 45 pkt
Rafael 45 pkt
Leon 45 pkt
Emma 45 pkt
Ruslan 460 pkt