Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Clancy Gray. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Clancy Gray. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 12 listopada 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Początkowo przyjemna, acz podejrzana atmosfera roztaczana na siłę przez napakowanego gościa szybko obróciła się przeciw jemu samemu. Pomimo noża wbitego w stół, który manifestował siłę i absolutną władzę w tym obiekcie czułem, że jeszcze mogę z tej sytuacji wyjść cało. Fazę ciekawskich spojrzeń i niezrozumiałych pomruków przeszliśmy po kilku minutach ciszy, kiedy to oglądałem wszystkie ściany pomieszczenia, jakie tylko mogłem.
Kubki weszły w użytek i alkohol został rozlany. Trzy pierwsze były jedynie rozgrzewką przed prawdziwym terminatorem wśród alkoholi, który zawitał na naszym piknikowym kocyku później. Do tego czasu jednak byłem sprawdzany zarówno pod względami umysłowymi, jak i fizycznymi. Jako o te pierwsze nie miałem zmartwień, tak te drugie dzisiaj nie dawały mi żadnej gwarancji posłuszeństwa. Jak mawiała babcia, której nigdy nie miałem - co za dużo, to nie zdrowo, co w moim wypadku odnosiło się do alkoholu serwowanego mi na okrągło od ponad dwunastu godzin z wyjątkiem przerwy na sen. Pomijając fakt, iż sam w sobie był obrzydliwy i niczym niepodobny do mojej ulubionej whisky, potrafił zawrócić w głowie lepiej niż nie jedna pani o lekkich obyczajach. Z czasem więc świat zaczął wirować szybko i niespodziewanie, co odczuwałem jak jazdę na naprawdę szybkiej karuzeli, po czym gwałtownie zatrzymywał się, a w polu mojego widzenia znajdował się jedynie - nie wiedzieć czemu czerwony i lepki - stół, dwa kubki i butelka alkoholu, której ilość nigdy nie malała. W takich chwilach rozmowa ustawała, a w mojej głowie pojawiała się muzyka zbliżona do fal oceanu odbijających się od skał raz za razem, komponujących przedstawienie, które tylko mi dane było usłyszeć. Potem wracałem na kolejny łyk - sam już nie wiem czego, bo wszystko zaczęło smakować jak zwrócony obiad - odpowiadałem na jakieś pytania od rzeczy i wracałem do swojej opery, do której dołączały kolejne instrumenty.
Za którymś razem po uniesieniu powiek nie byłem tam, gdzie ostatnio, głowa płatała mi figle, które naprawdę mi się podobały. Siedziałem w teatrze, obserwując jakieś przedstawienie, które dobiegało końca. Dwóch mężczyzn w schludnych frakach przytrzymywało podobnego do nich samych, słaniającego się na nogach faceta pod pachami, podczas kiedy trzeci - znacznie większy i masywniejszy - zadawał mu kolejne ciosy. Miejsce z dala od sceny nie pozwalało mi słyszeć dokładnie słów przez nich wypowiadanych, ale nie miało to znaczenia, bo przedstawienie i tak radowało moje zmęczone oczy. Bity i bijący wymieniali mało istotne zdania - sens przedstawienia i tak nie był mi znany, po cóż więc mi puste słowa - aż w końcu ten pierwszy spojrzał prosto na mnie. Nie zrozumiałem wtedy, czy była to część przedstawienia, czy ciekawość aktora wobec publiczności wstrzymującej dech w piersiach przy najważniejszej scenie, ale nie miałem na to wiele czasu. Bijący - tak go na razie nazwijmy - podążył za spojrzeniem swojej ofiary i również utkwił swój wzrok w mojej, nic nieznaczącej dla tego przedstawienia osobie. Bijący puścił plującego krwią - zapewne sztuczną - kolegę i zszedł ze sceny, podnosząc po drodze jakiś rekwizyt. Ów rekwizytem okazał się nóż, lśniący, długi i zaostrzony na końcu, który świsnął tuż obok mojego ucha i wbił się w drewno pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym mojej prawej ręki. W tej całej finezji dobrze granej roli bandziora nie uchwyciłem słów, jakie do mnie mówił. Zapewne wyjaśnił całą fabułę kilkugodzinnej sztuki w jednym zdaniu, używając do tego metafory nasuwającej na myśl pytania natury egzystencjalnej lub czymś w tym rodzaju. Następstwem mojej ignorancji dla słów mówionych było kilkukrotne szturchnięcie mnie w ramię przez aktora, co zaczęło wzbudzać moje podejrzenia na temat całej sztuki. Byłem jednak na tyle zmęczony, że ciało samo zarządziło stan kryzysowy i w trybie natychmiastowym rozkazało moim oczom ponowne zamknięcie się.
Wracając do świadomości ze snu, którego do końca i tak nie zapamiętałem, spodziewałem się swojego wygodnego łóżka i biletów z teatru na stoliku nocnym, które w końcu mógłbym przeczytać i dowiedzieć się, na jakim to przedstawieniu byłem. Jak bardzo byłem w błędzie, zdałem sobie sprawę po pętli silnie zaciśniętej raz jeszcze na moich nadgarstkach za oparciem krzesła, na którym siedziałem. Najpierw dotarły do mnie podstawowe informacje - nie jestem w domu, jest mi zimno, piecze mnie gardło i coś tu śmierdzi. Potem wróciła pamięć długotrwała, czyli wiadomości o tym całym syfie, który miał obecnie miejsce na zewnątrz. I w końcu najważniejsze, choć nie najlepsze - informacje o teraźniejszości, to znaczy o tym bunkrze, Rosjanach, Kiasie.
– Jak się spało, śpiąca królewno? – głos Kiasa naśmiewał się ze mnie, podczas gdy ktoś okładał podeszwą moje krzesło.
Z głośnym westchnieniem wymierzony został ostatni, najpotężniejszy cios w przód mebla, pomiędzy moimi kolanami. Skutkiem tego runąłem na ziemię i w końcu zmusiłem się do spojrzenia na ten ohydny świat, obecnie ograniczonego do szarych, bunkrowych ścian, nóg stołu i podłogi nierównomiernie usłanej błotem.
– Cholera, nie miało być tak mocno, wybacz.
Po tych przeprosinach wyplutych z siebie jakby na siłę Kias zaczął przesuwać się na swoim krześle w moją stronę. Chwila minęła, zanim przesuwając się za pomocą siły swoich bioder, facet dotarł chociaż do moich stóp. Nadal, leżąc na plecach, poniżony, zdający sobie sprawę z tego, co się działo i co najgorsze bez możliwości do wypowiedzi czekałem, aż mój towarzysz wpadnie na jakiś genialny plan wyciągnięcia nas stąd, dopóki jesteśmy jeszcze żywi, a nasze wątroby nie złożą wniosku o rezygnację z tej posady.
– Dobra, zostawili nóż, postaram się wyciągnąć go z tego przeklętego stołu – zdawał na głos raport ze swoich przemyśleń i działań, jakie podejmował przez cały czas, kiedy wyciągał nóż, kiedy ten sam nóż potoczył się pod najdalszą ścianę tego pomieszczenia, kiedy znów posuwał się powoli po ten nóż i kiedy kopał go w moją stronę z nadzieją, że nie wbije się w moją rękę.
Moje nietypowe szczęście zadziałało i oberwałem jedynie rękojeścią narzędzia, które teraz miałem podnieść i uwolnić się z tej kompromitującej pozycji. Przechyliłem się na lewy bok i podążając za wskazówkami obserwującego moje plecy Kiasa, znalazłem, złapałem i obróciłem nóż tak, bym mógł oswobodzić swoje dłonie. Przecinanie grubej liny niewielkimi ruchami trwało, więc posłuchałem za ten czas wywodów mojego niezastąpionego przyjaciela do picia.
Zaczął od narzekania, wspominał o jakiejś kobiecie, która urwie mu głowę za taką długą nieobecność i o jego psie, który na rozkaz ogryzie wszystkie moje kości. W końcu domyślił się, że niewiele pamiętam z kilku, może nawet kilkunastu godzin swojego życia i zaczął opowiadać historię, którą na długo zapamiętam. Pomijając szczegóły, okazało się, że mały piknik z udziałem mnie i Rosyjskiego kolegi skończył się prywatnym przedstawieniem dla zalanego w trupa mnie, w którym obrywał nie kto inny jak Kias, który zamiast wezwać kogoś do pomocy, dał się złapać jak ostatni dureń. Pomijając fakt, że sam trzeźwością nie grzeszył, chciał dobrze, ale wyszło jak zawsze. Obecnie piknikowi przyjaciele zmierzali do jakiegoś miejsca, które ponoć im wskazałem z obietnicą o ukrytych zapasach i broni, a my czołgaliśmy się we własnej krwi i wymiocinach jak robaki najgorszego rzędu. Czyż nie mogło być lepiej?
Oswobodziłem swoje dłonie i nogi, nie mogłem jednak szybko podnieść się z parteru. Oparłem się o ścianę obok Kiasa i odpoczywałem, próbując zignorować podchodzące mi do gardła kolejne fale wymiotów oraz niezatrzymującą się karuzelę w mojej głowie. Wyrozumiały teraz facet obok mnie zaczął naśmiewać się z rzeczy, które robiłem, ale których kompletnie nie pamiętam i nie jestem pewien, czy faktycznie miały miejsce. Mając dość słuchania o swoim upokorzeniu, wziąłem się za powrót do pozycji wyprostowanej, jak na człowieka przystało. Opierając się o ścianę, zwróciłem swój wzrok na stół, cały pokryty fioletowym, zaschniętym czymś, co prawdopodobnie kiedyś było alkoholem. Dojrzałem dwa wgłębienia, w których musiał tkwić nóż oraz szkło zsunięte na jedną stronę, z dala od pijących. Nie próbowałem sobie nawet wyobrażać, jak do tego wszystkiego doszło, więc wziąłem się za przecinanie lin krępujących Kiasa. Czasu na myślenie o tej przygodzie mi nie zabraknie, za to Kiasowi przez kobietę z jego narzekań może.

Kias? Lubię to opowiadanie, no i w końcu coś powyżej 500 słów.

czwartek, 8 listopada 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Dzierżąc w prawej dłoni butelkę w dwudziestu pięciu procentach wypełnioną trunkiem jako broń oraz notes w drugiej przylgnąłem do ściany tak, jak nakazał mój nie do końca trzeźwy towarzysz. Pomimo ilości alkoholu, jaką w siebie wlał poprzedniego wieczoru, dość szybko stanął na nogi, żeby uciec. Ten nagły ruch odbił się na nim dość szybko, bo zanim cokolwiek zrobiłem, zsuwał się już w dół ściany. Nie nadawał się do rozmowy, a co dopiero walki.
Panowie na zewnątrz musieli usłyszeć jakiś szmer, bo ich głosy zamilkły. Chwilę ciszy przed burzą spędziłem na  gapieniu się wprost w jarzeniówkę z przyczepionego do sufitu światła nad moją głową. Łomot drzwi otwieranych kopniakiem zmusił mnie do szybkiego wyciągnięcia z umysłu jednego z planów wydostania się z podobnej sytuacji żywym. Moje plany nie uwzględniały jednak ulanego towarzysza ani ludzi, z którymi nie można się dogadać. Postanowiłem improwizować, kiedy do pomieszczenia weszło więcej osób. Uniosłem ręce do góry i wystąpiłem zza rogu, wprost na zgraję dorosłych facetów, uzbrojonych w broń bojową. Kias próbował przytrzymać mnie za nogę w ostatnim porywie energii, choć było już za późno.
Trzy lufy zwróciły się w moją stronę w jednym momencie, a ich właściciele ostrzegli kogoś na zewnątrz o mojej obecności. Do środka wkroczył facet wyższy od reszty, bez broni, o ostrych rysach twarzy, zaciśniętych ustach i przenikliwym spojrzeniu. Emanowało od niego władczością i tą dobrze znaną mi energią człowieka u władzy. Często taką samą atmosferę szacunku wytwarzał mój ojciec, niezależnie od tego, co robił. Zapadło milczenie, kiedy wymieniałem się spojrzeniami z bossem paczki. Jego uwagę rozpraszały rzeczy w moich dłoniach, a konkretnie alkohol.
Cóż mogłem zrobić w sytuacji, w której banda wściekłych Rosjan mierzy do mnie z broni większej od ich własnych rąk, a ich groźny przywódca gapi się na mój alkohol? Pociągnąłem łyka z butelki pod baczną obserwacją wszystkich w pomieszczeniu, po czym wyciągnąłem ją w stronę faceta stojącego naprzeciw mnie. Chętnie przejął prezent i opróżnił jego zawartość, śmiejąc się przy tym, jak dziecko, które dostało pod choinkę wymarzoną zabawkę. Facet poklepał mnie po ramieniu, wydał kilka komend swoim towarzyszom i ruszył prosto do Kiasa. Przykucnął przy nim, odsłaniając moim oczom nóż myśliwski zaczepiony za nogawką. Nieznajomy zaciągnął się powietrzem wydychanym przez siedzącego i ponownie zaśmiał się pod nosem. Do naszego miejsca spożywania napojów procentowych wdarł się inny, uzbrojony Rosjan z kolejnymi dwiema flaszkami.
Kolejne komendy musiały znaczyć coś w stylu "zostaw" i "pilnuj go, na wypadek, gdyby się obudził", bo posłuszny jak pies mężczyzna zostawił trunek na stole i ruszył do pomieszczenia, gdzie odpoczywał Kias. Mi zaś gestem dłoni zostało wskazane krzesło. Siadając, obok mnie pojawił się kolejny Rosjan, ten jednak zostawił nam kubki i wrócił na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.
W myślach prosiłem Kiasa o ocknięcie się i uratowanie mnie z tej pijackiej zabawy, co brzmiało równie realnie, jak miś koala ujeżdżający tęczowego jednorożca.


Kias? Wedle życzenia - pijemy.

poniedziałek, 29 października 2018

Od Clancy'ego cd. (fabularnie sprzed wojny)

~3 grudnia 2019 roku~
O 1.59 samochód zatrzymał się z sędziwym westchnięciem na poboczu. Dwie osoby opuściły pojazd i zatrzymały się przed nim. Po chwili milczenia zbliżyli się do siebie i wymienili kilka gorących pocałunków. Osoba z długimi włosami odeszła w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechali, zostawiając drugą samą na długie godziny.
Śnieg padał pomimo wszystko.
~~~
Przypadkowa osoba tak opisałaby to całe zdarzenie. Tak ważny moment w życiu jednego człowieka dla innego zmieści się w dwóch zdaniach.
Owszem, wybrałem się na przejażdżkę po okolicy w jedną z najzimniejszych, grudniowych nocy. Dokładnie minutę przed drugą zatrzymałem się na jednym z punktów widokowych rozmieszczonych wzdłuż drogi w przekonaniu, iż z właśnie tej perspektywy widok powinien być najlepszy.
Owszem, nie odwiozłem spotkanej wcześniej dziewczyny do miasta. Sama nie mogła zdecydować, czy właściwie chce tam wracać, czy nie, więc wybrałem za nią. W efekcie twierdzę, że była to słuszna decyzja i zyskałem tym jej wdzięczność.
Nie, nigdy nie zapadło milczenie. Nieznajoma z jakiegoś powodu w każdej chwili czuła się przy mnie na tyle komfortowo, by wyznać mi kolejny, mało ciekawy fakt ze swojego życia. Nie odpowiadałem, ale słuchałem i w razie pytania rzucałem żart albo potakiwałem jak grzeczny pies. Myślami byłem w alternatywnym świecie, w którym nie zabrałem na przejażdżkę nowym Chevroletem przypadkowo spotkanej nieznajomej, a wróciłem do domu, sparzyłem język gorącą kawą i przespałem kilka godzin do świtu w swoim łóżku. Wizja była przyjemna, jednak nie tak pociągająca, jak rzeczywistość, w której wsłuchiwałem się, jak to pies dziewczyny połknął żabę, a potem zwrócił ją w całości na wycieraczkę.
Owszem, opuściliśmy ogrzane auto na rzecz mrozu i całkowitego braku widoczności, co jak potem się okazało nie było do końca prawdą. Widzieliśmy miasto w oddali, a sam widok wart był tej półtoragodzinnej jazdy i wsłuchiwania się w świąteczne melodie płynące z radia. Majaczące w oddali zarysy budynków wyższych i niższych, światła w pewnych miejscach palące się bez przerwy, w innych w ogóle - wszystko to wydawało się takie małe z tej odległości. Każda droga i każdy pojazd poruszający się w tym labiryncie z tej perspektywy znaczyły tyle, co mrówki biegające pomiędzy stopami. Moja ciemnowłosa towarzyszka kończyła opowiadać kolejną historię z dawno nieżyjącym już psem w roli głównej, podczas kiedy ja oparłem się o stary płot oddzielający nas od przepaści.
– Pożyczyłabyś moje auto, gdybym w tej chwili razem z tym płotem ześlizgnął się w dół?
– Szczerze? – podeszła bliżej i zerknęła w dół. Chwilę oceniała sytuację, po czym odparła tym samym, spokojnym tonem, którym opowiadała o martwym psie – Tak. Masz bardzo ładne auto i małe szanse na przeżycie po takim upadku. No i zostawiłeś w środku klucze. – Posłała mi uśmiech i zwróciła swój wzrok na miasto, w którym życie toczyło się tak samo, jak wczoraj i tak samo, jak będzie toczyć się jutro. 
Moje dzisiaj było inne, inne od zeszłorocznego dzisiaj i inne od przyszłorocznego dzisiaj. Zmieniłem tegoroczne dzisiaj, całując nieznajomą, zmieniłem je na wiele innych, mniej ciekawych sposobów tak samo, jak dziewczyna zmieniła moje jutro, mówiąc mi, że umiera. Powiedziała to z uśmiechem, do końca nie pozwalając wszechobecnej w jej sercu pustce przejąć kontroli nad tym, jak postrzega ją ktoś stojący tuż przed nią. Oczy, jak i twarz pozostały pełne życia, energiczne i gotowe do działania, podczas gdy dusza topiła się w żółci, która wypływała z jej wnętrza.
Opierając się o trzeszczący płot, obserwowałem oddalającą się sylwetkę, dopóki całkiem nie zlała się w jedność z mrokiem. Miasto żyło swoim codziennym życiem. Mrówki wypełniały swoje obowiązki, gwiazdy zdobiły nocne niebo. Śnieg padał pomimo wszystko.

wtorek, 23 października 2018

Od Clancy'ego (event)

~~~
Gdzie pustkowie przemawia,
a krzyk cię obawia,
ty chodzisz i drżysz,
tam żyje mała mysz.
~~~
Gdzie drzewo szeleści,
a ktoś krzyczy w boleści,
ty spokojnie już śpisz,
tam siedzi mała mysz.
~~~
Gdzie zmarli powstają,
a sny się spełniają,
ty oddechy swe mierzysz,
tam biega dziś mysz.
~~~
Gdzie powietrze dusi,
a czyjaś obecność kusi,
ty losy dwa ważysz,
tam walczy wciąż mysz.
~~~
Gdzie umarli jedzą żywych,
a żyjący krzywdzą innych,
ty me modły dziś usłysz,
lub zginie mała mysz.
~~~
Quest trzeci zaliczony :)

poniedziałek, 10 września 2018

Od Clancy'ego (event)

Na początku funkcjonowanie jako część obozu nie wydawało mi się czymś ciężkim - wstawanie rano, pomaganie przy drobnych pracach, okazjonalnie krótkie misje na zewnątrz obozu. Całe to wrażenie zmieniło się z dniem, w którym zostałem wyznaczony do misji odnalezienia grupy ocalałych. Tona roboty zalała mnie na długo przed samym wyruszeniem poza bezpieczny teren i odebrała godziny snu.
Poza studiowaniem map i wysłuchiwaniem zaleceń szefa operacji organizowane były spotkania, na których omawialiśmy najważniejsze kwestie. Moim zadaniem było wyznaczenie miejsc, w których najprawdopodobniej mogli znajdować się żywi ludzie i tras z dala od miejsc najliczniej chronionych przez umarłych. Dusza perfekcjonisty nakazywała mi na przemyślenie każdego szczegółu, co w efekcie końcowym dałoby idealny plan jednak czas działał na moją niekorzyść i każda kolejna część planu tworzona była na podstawie największego prawdopodobieństwa, bez uwzględniania zmiennych.
Kolejną czynnością pochłaniającą mój czas była przyspieszona nauka komunikacji za pomocą migów. Zapoznałem się z najważniejszymi gestami i powtarzałem je codziennie z różnymi osobami z grupy. Co ciekawe, osiemdziesiąt procent korepetytorów należało do płci pięknej.
Dzień wyprawy rozpoczął się wcześniej niż zwykle, co wraz z moim późnym zasypianiem doprowadziło do zmęczenia. Dwunastoosobowa załoga zebrała się punktualnie, dzięki czemu wyruszyliśmy bez żadnych opóźnień. Kierowaliśmy się na obrzeża miasta zgodnie z planem, trzymając się w grupie aż dotarliśmy do punktu, w którym pięć osób odłączało się i kierowało w przeciwną stronę. W ten sposób zwiększaliśmy szanse na powodzenie podczas poszukiwań jak i ewentualnej ucieczki.
Poszukiwania siódemki do której zaliczałem się ja okazały się bezowocne, toteż dołączyliśmy do pozostałej piątki o zachodzie słońca w nadziei, iż do końca dnia uda nam się chociaż wpaść na trop ocalałych. Odnalezienie prowizorycznego, acz pustego obozu było czystym przypadkiem. Za miejsce odpoczynku obraliśmy ten sam teren, który niewątpliwie wcześniej na noc albo dwie przywłaszczył sobie ktoś inny. Ogniska zasypane piachem, śmieci, ugnieciona trawa. Ktoś był tutaj jeszcze z rana, dokładnie wtedy, kiedy my wyruszaliśmy na tę wyprawę.
Przewidziałem nocne patrole, więc wszystko było już zaplanowane. Otrzymałem kilka słów pochwały, po czym zaprezentowałem wszystkie zmiany, warty, grupy i trasy względnie bezpieczne na nocne przechadzki. Wspomniałem też o tym, że zawsze jakiś zbłąkany trup może pojawić się na ich drodze, a w takiej sytuacji powinni usunąć bezszelestnie przeszkodę. Wyjątkiem były grupy spacerujących zombie, gdyż w przypadku napotkania ich jedna osoba powinna natychmiast udać się do obozu, gdy pozostała dwójka będzie obserwować sytuację.
Będąc mózgiem tego planu, siebie oczywiście dołączyłem do pierwszej grupy spacerujących, by potem spokojnie przespać resztę nocy. Rozbiliśmy obozowisko i od razu udaliśmy się na patrol. Towarzyszyła mi blondynka Cathy oraz najmłodszy z grupy, rudowłosy Eddie. Może byłem jakimś niesamowitym wynalazkiem ale sposób, w jaki wpatrywała się we mnie ta dwójka raczej mnie przerażał, niż dodawał skrzydeł.
Jak na trasę, której przejście normalnemu człowiekowi powinno zająć godzinę, poszło nam szybko i bez komplikacji. Ponownie nic nie dostarczyło mi wrażeń i spać poszedłem w złym nastroju. Poranek następnego dnia przyniósł od razu dużo zamieszania i roboty. Ktoś widział kilku ocalałych na spacerze, przez co cały obóz został wyrwany ze snu i zmuszony do działania. W szybkim marszu co kilka sekund przecierałem oczy i otwierałem je szerzej, żeby nie zasnąć w miejscu, którym aktualnie stałem.
W końcu znaleźliśmy się na obrzeżach miasta, niedaleko miejsca, w którym podobno widziano innych ocalałych. Facet z tamtej grupy przez całą drogę zapewniał nas, że to byli oni. Był tego pewien i myślał, że za odnalezienie ich otrzyma spory kawał zasług i podziękowań. Prawda była taka, że to moja strategia doprowadziła nas w tak krótkim czasie do ludzi, nie ważne czy tej grupy, czy innej.
Rozmyślanie przerwał mi szef operacji informujący mnie o moim następnym zadaniu. Polecenie brzmiało mniej więcej tak, że mam odnaleźć tamtych ocalałych i przekonać ich grupę o tym, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni. Pod rozkazy otrzymałem troje ludzi oraz czas do końca dnia.
Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem tak oburzonego i jednocześnie tak zdezorientowanego, dorosłego mężczyzny. Mięśniak od znalezienia ludzi zaliczał się do tej trójki, która od teraz bezwzględnie słuchała moich poleceń. Na początku ustaliliśmy obszar, w którym mogła znajdować się grupa. Nie powinno być to za daleko ani za blisko, jeśli tamta dwójka ludzi jedynie patrolowała okolicę.
~~~
Przechodziliśmy właśnie wąską szczeliną pomiędzy budynkiem, w którym kiedyś znajdował się supermarket a dawnym kościołem, kiedy przytknięto coś zimnego do moich skroni. Rozbrzmiał dźwięk odbezpieczanego pistoletu, na co cała trójka automatycznie zwróciła się w moją stronę. W geście kapitulacji uniosłem ręce do góry. Wyrwano mi notatnik, a reszcie rozkazano wyjść ze szczeliny, gdzie czekała już pokaźna grupka ludzi o znajomych twarzach. Jeden z mężczyzn stanął krok ode mnie i przyglądał się mojej twarzy przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy ujawnić komuś, że się znamy. Ostatecznie odszedł na słowo z szatynką, która wcześniej przystawiła mi broń do głowy. Trójka pod moim chwilowym dowodzeniem dość szybko zorientowała się, że wszystko przebiega - jak do tej pory - zgodnie z planem, toteż nie sprawiała kłopotów podczas marszu w nieznane z oczami przewiązanymi cuchnącymi szmatami.
Skradziony wzrok oddano mi na miejscu, dokładnie w jednym z namiotów w obozie. Dookoła roznosiła się nieprzyjemna woń gnijących zwłok, a chłodny wiatr przeszywał nawet wnętrze tego namiotu. Stałem przed obliczem dobrze znanego mi żołnierza, którego twarz na mój widok wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia. W oczekiwaniu na kogoś bardziej odpowiedniego do spokojniej rozmowy ze mną rozejrzałem się po przewiewnym namiocie. Nieaktualne mapy, z których sam kiedyś korzystałem, kartki posklejane krwią z zapiskami o pozostałych zapasach. Nie było tutaj niczego przydatnego, jednak to była tymczasowa siedziba mózgów tej grupy.
Grupy, do której nie tak dawno jeszcze należałem.
~~~
Przed rozpoczęciem dłuższej rozmowy upewniłem się, czy moi towarzysze traktowani są po ludzku oraz odebrałem swój notes. W kilku zdaniach wytłumaczyłem swoje nagłe zniknięcie i co dziwne - chyba mi uwierzyli. Nie mieli nic do stracenia, a z pewnością śniły im się koce i materace zamiast ziemi i piachu, którymi raczyli się do tej pory. Szybko przeszedłem do konkretów tłumacząc, dlaczego i po co tu jestem. Koce i materace wystarczyły, żeby osiemdziesiąt procent grupy, liczącej obecnie zaledwie dwadzieścia pięć osób zgodziło się na natychmiastowy wymarsz. To tak, jakby za trochę tkaniny zapomnieli mi zdrady, jakiej się dokonałem i udzielili mi rozgrzeszenia z najcięższych z ciężkich grzechów.

piątek, 31 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Gdyby przyszło ocenić moją trzeźwość komuś obcemu, w skali od jednego do dziesięciu pewnie dostałbym mocne dziewięć, chociaż sam czułem się ledwo na siedem. Dodatkowo otrzeźwiałem, widząc ledwo trzymającego się na własnych nogach Kiasa wychodzącego z bunkra. Z westchnieniem ruszyłem za przyjacielem i zatrzymałem go, nim odszedł dalej. Bełkotał coś o owcach, których nie miałem okazji ujrzeć. Założę się, że kilka dodatkowych procentów ukazałoby i mi magiczny świat, którym zachwycał się facet.
Mocno chwyciłem go za ramię o odwróciłem w swoją stronę. Nie był z tego faktu wcale zadowolony ale nie stawiał większego oporu kiedy odprowadzałem go z powrotem do bunkra. Musiałem chwycić go pod ramię i zawlec tam, zużywając swoje siły. Oficjalnie ma u mnie przysługę za uratowanie mu życia.
Po usadzeniu Kiasa na krześle zaobserwowałem kilka faz, przez które przeszedł, nim zaliczył totalnego zgona. Na początku szukał więcej alkoholu ale ani ja ani blondyn nie mieliśmy ochoty na tłumaczenie się komukolwiek, dlaczego obecny tu mężczyzna umarł będąc w naszym towarzystwie. Potem rozglądał się po bunkrze i wpatrywał się w nasze twarze, kiedy my opróżnialiśmy pozostałe butelki. Następnie przyszło tańczenie i śpiewanie, zdecydowanie najzabawniejsza i najciekawsza faza upojenia alkoholowego. Po chwili niezrozumiałego bełkotu z ust Kiasa zaczęły wydobywać się dziwnie znane słowa, a nawet zdania. Rozpoznałem w nich piosenkę z bajki i przyłączyłem się do koncertu. Stworzyliśmy zgrany duet, jednak nie znaliśmy więcej niż trzech linijek tekstu, więc zapętlaliśmy je w kółko i w kółko, dopóki blondyn nie rozproszył nas swoim śmiechem. Będąc pod wpływem napojów procentowych nie czujesz wstydu, toteż przeszliśmy do tańca. Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem ale wiem, że dobrze się bawiliśmy.
Pierwsze otrzeźwienie przyszło kilka godzin po tym, jak usnąłem w kącie bunkra. Światło jarzeniówek biło mnie po oczach i przysparzało bólu głowy, więc przykryłem się pierwszą szmatą z brzegu i wróciłem do snu. Potem ktoś przebudził mnie opierając się o mój bok ale z racji materiału na głowie nie wiedziałem, kim była ta osoba. Znów wróciłem do odpoczynku. Ostatecznie obudziłem się jakiś czas później obolały, spragniony, głodny i zmęczony, na dodatek z kimś ciężkim opierającym się na moim ramieniu.
Odrzuciłem szmatę, którą wcześniej sam się przykryłem i odkryłem, że ów gościem śpiącym u mego boku był Kias. Rozglądałem się za blondynem ale w tym pomieszczeniu go nie było. Większym problemem było teraz wydostanie się i odnalezienie czegokolwiek do picia. Odsunąłem od siebie faceta i oparłem go o ścianę, by nie wrócił na swoje miejsce z impetem. Opierając się o ścianę podniosłem się i ruszyłem na poszukiwania do innych pomieszczeń. Na moje szczęście szafki w jednym z nich ukrywały dwie butle wody, z czego jedną od razu wypiłem. Zaoszczędziłem drugi litr dla śpiącej królewny, której stan zapewne nie będzie lepszy od mojego.
Myśląc już o Kiasie postarałem się o przywrócenie pamięci z zeszłej nocy. Był to błąd. Wstydu nie czuje się będąc podczas imprezy ale po niej, co dopadło mnie z pełną mocą. Przypominając sobie kolejne fragmenty zabawy stawałem się coraz bardziej zażenowany jak i zawiedziony sobą. Zasiadłem przy stole i przekartkowałem notes, którego zawartość nie zmieniła się ani o jedną kropkę. W tym czasie królewna osunęła się na ziemię i otworzyła oczęta w poszukiwaniu złoczyńcy, który dopuścił się niegodnego czynu przeszkodzenia jej w odpoczynku.
"Dzień dobry, jak się spało?"

Kias? Ty druha we mnie maaasz~

piątek, 17 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Odpoczynek w nowym lokum trwał dokładnie trzynaście minut i od momentu przekroczenia progu wiedziałem, że trwać nie będzie długo. Oczekiwałem kogoś z przydziałem obowiązków albo czymś podobnym, jednak za drzwiami cierpliwie czekał nie kto inny, jak sam Kias. Z początku zastanawiałem się, czy nie będzie moją niańką z racji tego, że to on mnie tutaj przyprowadził. Szybko dowiedziałem się o prawdziwym powodzie tej wizyty i mówiąc szczerze - była to wiadomość prawie tak dobra jak ta o obozie. Zgodziłem się na wypad, zachowując pozory mało zainteresowanego, w środku jednak cieszyłem się na możliwość odpoczynku od bezustannego, intensywnego myślenia, jak przeżyć.
W drodze do miejsca, gdzie odbyć się miała cała impreza, dowiedziałem się, że dołączy do nas znajomy faceta, który przy okazji przemyci trochę alkoholu. Dwóch, nowych znajomych do szklanki jednego dnia. Czyż nie mogło być lepiej?
~~~
Podróż w milczeniu trwała kilkanaście minut, które dłużyły się niemiłosiernie. Okolica poza obozem nie różniła się niczym od całej reszty. Dużo budynków, a poza miastem jeszcze więcej niechcianych zarośli. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy nie jestem wyprowadzany w pole. Dookoła nie było widać żadnego konkretnego punktu, do którego podobno mieliśmy się już zbliżać. Wszystko nabrało większego sensu, kiedy obeszliśmy jeden z pagórków i z drugiej strony odnaleźliśmy drzwi.
Prowadziły one do dobrze ukrytego i co ważniejsze - odosobnionego bunkra. Całość dzieliła się na trzy pomieszczenia o identycznym odcieniu szarości betonowych ścian: jedno duże i dwa mniejsze. Co dość mnie zaskoczyło było tu kilka nadających się do użytku mebli, takich jak stół czy krzesła, jak i kilka rzeczy dostarczających rozrywki. Dawno nie widziałem rzutek, kalendarza czy stołu do pokera, toteż byłem dość pozytywnie zaskoczony.
Ledwo co weszliśmy, a drzwi uchyliły się ponownie. Do środka wkroczył jasnowłosy mężczyzna, którego wzrok w pierwszej chwili wylądował na mojej osobie. Moją uwagę przykuły jednak trzy, duże butelki, które trzymał w dłoniach. Dwie z nich zabarwione były na ciemny brąz, a jedna była przezroczysta. Czyżby to było to?
Nie dane było mi dywagować nad swoim szczęściem, gdyż facet odstawił trunki na stół, stanął naprzeciw mnie i wyciągnął dłoń w moim kierunku. Uścisnąłem ją, spoglądając w oczy dobrze umięśnionego faceta. Czekał chwilę na jakieś pierwsze słowa, ale ustąpił i sam przejął inicjatywę.
– Jestem Leon, dobry kumpel tego tam za tobą. Ty jesteś pewnie Clancy? – potaknąłem i przerwałem już i tak zbyt długi uścisk dłoni. – Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – przez ułamek sekundy wierzyłem w przypadek tego, jakich słów użył, po czym zdradził się śmiechem.
Z westchnięciem zwróciłem się w stronę Kiasa, który już dobrał się do jednego z trunków.  Dorwałem drugą butelkę z płynem o kolorze podobnym do whisky i zacząłem mocować się z nakrętką. Kiedy ta puściła do mego nosa od razu dostał się znajomy zapach. Pociągnąłem łyka pod czujnym okiem obu mężczyzn, których poważne wyrazy twarzy powoli zmieniały się na bardziej rozluźnione.

Kias? Zaćmienie mózgu, nie mam pojęcia co pisać. :c

sobota, 11 sierpnia 2018

Od Clancy'ego (fabularnie sprzed wojny)

~2/3 grudnia 2019 roku~
Równo o 23.50 odezwał się ustawiony przeze mnie alarm w telefonie. Sięgnąłem po niego i na ślepo wyłączyłem, by powtórzyć ten sam proces pięć minut później. Tym razem zmusiłem się do otworzenia oczu i przypilnowania siebie, by ponownie nie zasnąć. Ciemność wokół zaczęła się zmniejszać wraz z tym, jak moje oczy się do niej przyzwyczajały. Dojrzałem zarysy mebli i swoich rzeczy pozostawionych tam poprzedniego wieczoru. W końcu zmusiłem się do opuszczenia łóżka i dotarcia pod okno dokładnie minutę przed północą. Co chwilę odblokowywałem telefon w oczekiwaniu na równą godzinę. Kiedy tylko ta zawitała na ekranie zerknąłem na zewnątrz. Warstwa śniegu pokrywała każdy centymetr ziemi, a kolejne płatki powoli spadały z nieba. Najlepiej było widać to w świetle latarni stojącej przy odśnieżonej ścieżce otaczającej dom.
Ubrałem się i bezszelestnie wyszedłem na zewnątrz. Chłodne powietrze przyjemnie otulało moje płuca pobudzając mnie do szybszego marszu. Kroczyłem dróżką wokół domu, aż dotarłem na tyły posiadłości. Kolejne lampy odsłaniały przede mną nieprzeniknioną ciemność, chociaż i bez nich doszedłbym tam, gdzie chciałem. Oprócz garażu z przodu domu posiadaliśmy także drugi, większy na tyłach. Tam też znajdował się drugi wyjazd oraz budka strażnika. Starszy facet przymykał oko na moje nocne wypady, co powtórzyło się także tym razem. Grzecznie otworzył bramę i pozdrowił mnie kiwnięciem głowy, kiedy opuszczałem dom w swoim nowym pojeździe.
Sprawiłem go sobie na ten dzień i byłem bardzo zadowolony z dokonanego zakupu. Co prawda przekroczył on budżet, jaki ustalił mój ojciec ale nie było to coś, czego nie mógłby przełknąć. Siedemdziesiąt tysięcy w tę czy we w tę nie zrobi mu różnicy, a ja mam chociaż jedną ładną zabaweczkę. Chevrolet Camaro z 1967 roku zrobiłby wrażenie na miejscowych, gdybym tylko wyjechał nim w samo południe, nie ledwo co po północy. W takich godzinach przeciętne szaraki grzały miejsca w swoich posłaniach, obarczeni zbyt wielkim strachem, by wędrować ulicami wielkiego miasta. Zdarzały się wyjątki, których odwaga doprawiana była zazwyczaj procentami i nie była do końca prawdziwa.
Choć z reguły nie byłem zgrywusem, teraz sprzyjało mi i dobre samopoczucie i zabawne pomysły na przestraszenie kilku włóczęgów. Krążyłem przypadkowymi ulicami nie przekraczając prędkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jaka byłaby przyjemność z jazdy tak pięknym autem, gdyby pędziło jak na złamanie karku i nie pozwalało na podziwianie swej urody?
Wycieraczki zmiatały płatki śniegu z szyby, nim zdążyły się rozpuścić i jeszcze bardziej ograniczyć moją widoczność. Po dwudziestu minutach podążania jasnymi ulicami miasta zdecydowałem się na jego opuszczenie. Chociaż całe życie nie wyjeżdżałem poza stan, w którym się urodziłem, a mój dom zmieniał się średnio raz na rok nigdy nie zawitałem do Nowego Jorku. Nie było to coś, nad czym mógłbym zapłakać, jednak sama myśl o tak wielkiej metropolii przyprawiała mnie o mdłości. Już to miasto było dla mnie za duże, a był to ledwie ułamek tego, co mógłbym zobaczyć tam.
Minąłem luksusową dzielnicę na której mieścił się mój obecny dom i podążyłem drogą wyrytą mi w pamięci tak dobrze, jak swoja własna data urodzenia. Uliczne latarnie w tej okolicy rozstawione były w większych odległościach od siebie, a pobocza obrastały łyse krzaki. Nie było tu też chodnika, który zaczynał się dopiero kawałek przed miastem. Idealne miejsce, by zgarnąć jakąś zbłąkaną duszyczkę i trochę sobie pożartować.
Jak urodziny to urodziny, już po kilku kilometrach minąłem jakąś niewiastę brnącą w tym zimnie w stronę miasta. Minąłem ją wsłuchując się w przyjemne odgłosy silnika, ujawniające się po dodaniu gazu. Odwróciła wzrok za odjeżdżającym pojazdem myśląc pewnie, jaki to pech, iż nie zmierza w przeciwnym kierunku. Spoglądałem w boczne lusterko jeszcze przez chwilę, dopóki postać całkiem nie zniknęła w ciemności. Ostrożnie zawróciłem pojazd i zatrzymałem się na poboczu. Pozostawiłem włączone światła i włączyłem telefon. Przeglądałem internet jakiś czas, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Dziewczyna w moim wieku, ubrana od stóp do głów na czarno wydała się wielce zaskoczona, kiedy pasujący do jej ubioru kolorem Chevrolet zatrzymał się tuż obok niej. Opuściłem lewą szybę, wcześniej zakładając na gołe dłonie skórzane rękawiczki.
– Może panią gdzieś podwieźć? – uśmiech z serii "najlepszych" sprzedał się od razu.
To w końcu moje urodziny.

C. D. N.

piątek, 10 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Laurencego

Kolejny dzień lata rozpoczął się dość przeciętnie w przeciwieństwie do tego, jak się zakończył. Jeszcze przed południem wyruszyłem do biblioteki, od której dzieliło mnie jedynie kilka kilometrów. Pośród swoich myśli cały czas przypominałem sobie o ukrytej broni, którą nosiłem za paskiem na wszelki wypadek. W końcu w każdej sekundzie mógł stanąć przede mną jakiś trup. Albo pięć. Stawiając krok za krokiem i niewiele interesując się otoczeniem, w dość krótkim czasie znalazłem się pod biblioteką.
Kilka następnych godzin spędziłem w samotności i ciszy, analizując mapy i zapamiętując wszystkie miejsca, o których istnieniu powinienem wiedzieć. Cały ten spacer z rana dobrze mi zrobił, co nie oznaczało jednak, bym był w stanie przesiedzieć pół dnia nad mapami, które po jakimś czasie zaczęły się mieszać przed moimi oczami. Zarządziłem sobie przerwę, podczas której przemierzałem bibliotekę w poszukiwaniu czegoś lub kogoś ciekawego.
Sensacja sama znalazła mnie, zanim jednak wszystko się zaczęło, przez pewien czas obserwowałem pewnego faceta. Niski brunet nic nie czytał, jedynie krążył między regałami z głową w chmurach, przesuwając palcami po okładkach książek. Jeśli szukał jakiegoś konkretnego tytułu, szło mu marnie, na dodatek poza budynkiem słychać było coraz więcej warkotów i pomruków tych łażących śmieci, którym w głowach jedynie żarcie.
Jedna z grup zgromadzona przy najbliższej ścianie zdecydowała się na jak najszybszą ewakuację. Troje młodych mężczyzn ruszyło do wyjścia, potrącając faceta w okularach i prawie taranując również i mnie. Udało mi się uskoczyć w stronę regału za mną, który zachwiał się niebezpiecznie. Ku mojemu szczęściu nic nie runęło mi na głowę, również nikt więcej nie próbował na mnie szarżować.
Kobieta o jasnej karnacji, ubrana od stóp do głów na czarno wyłoniła się zza regału, wyminęła leżącego na ziemi faceta, po czym niefortunnie stanęła na jego okularach. Rzuciła spojrzeniem w ich kierunku, po czym kontynuowała swój marsz, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Kiedy spada śnieg i wieje biały wiatr, samotny wilk umiera, ale stado przeżyje.
Nie musiałem powtarzać sobie tej sentencji drugi raz. Bardzo dobrze wiedziałem, co znaczy. Ruszyłem do powoli podnoszącego się z ziemi bruneta, a będąc już przy nim, przykucnąłem i odłożyłem swój notes. Coś wstrzymało mnie na chwilę, kiedy ujrzałem jego rozbiegany wzrok, usilnie próbujący skupić się na czymś przed nim. Z ciekawością czekałem na rozwój sytuacji, który nie nastąpił. Jedynie co otrzymałem to odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, czy bez okularów był aż tak nieporadny.
– Jest tu ktoś?
Zdusiłem w sobie śmiech i powróciłem do oryginalnego planu podniesienia mężczyzny z ziemi. Złapałem go pod ramię i wraz z pomocą regału za nami ustawiłem go do pionu. Schyliłem się jeszcze po okulary, których lewe szkiełko było pęknięte, a oprawka zniekształcona. Wyglądały marnie, jednak nadal były zdatne do użytku. Zwróciłem okulary właścicielowi i na szybko naskrobałem na czystej stronie w swoim notatniku "Masz jakąś broń?". Jak na zawołanie ktoś na zewnątrz zaczął oddawać pojedyncze strzały, przyciągając do siebie większą uwagę tych umarłych, którzy próbowali dostać się do nas.
– Mam to – sporych rozmiarów nóż myśliwski zaświecił przed moimi oczami. Powinien wystarczyć, jeśli potrafi się nim posługiwać.
Bez zbędnych słów udaliśmy się za resztą na zewnątrz, gdzie każdy rozchodził się w swoją stronę. Nie było to jednak tak łatwe - z każdej ulicy napływały coraz to większe grupki gnijących truposzy, za którymi ciągnął się niesamowity smród. Byliśmy ostatni w samym centrum niezbyt wesołego zajścia.
Cholera. Myśl.
Układając plan w głowie, sięgnąłem po podarowaną mi broń. Na szczęście nadal znajdowała się na swoim miejscu i to w jednym kawałku. Nie wiadomo, z jakiej racji towarzyszący mi facet wydawał się ufać mojemu osądowi i planowi, którego jeszcze nie miałem. Czekałem na okazję, zaciągając się dużymi haustami powietrza, a kiedy ta nastała wskazałem palcem miejsce, gdzie nie było praktycznie ani jednego trupa.
Ruszyliśmy.
Nabranie prędkości zajęło nam chwilę, potem tylko przyspieszaliśmy. Po drugiej stronie ulicy któryś z rozpadających się nieumarłych złapał za róg mojej koszuli, skutecznie zatrzymując mnie w niedogodnej pozycji pomiędzy ścianą budynku a kilkoma innymi zdechlakami. Nim zdążyłem wyciągnąć broń przed siebie, ręka trupa przyjęła solidnego kopa od bruneta i rozluźniła uścisk. Podziękowałem mu kiwnięciem głowy i znów zebrałem się do biegu.
Uciekaliśmy ramię w ramię tak długo, jak pozwalały nam na to siły. Oddychaliśmy szybko, serca kołatały nam w klatkach piersiowych, myśli odpływały, pot spływał po plecach, echo niosło nasze kroki w nieznanych kierunkach. Banda nieumarłych pozostała daleko w tyle. Udało się uciec, szczęście naprawdę dziś mi dopisywało.
Podczas ucieczki opuściliśmy teren miasta, co było dość sporym wyczynem. Wycieńczeni i spragnieni zatrzymaliśmy się w jednym z rozpadających się domków jednorodzinnych na obrzeżach miasta. Gdybym przechodził tędy  drugi raz - nie powiedziałbym, który to był dom. Każdy wyglądał identycznie z zewnątrz, jak i w środku. Nie znaleźliśmy nic pożytecznego, nie mieliśmy nic przy sobie, jakby świat zaczął się wczoraj.
Usiadłem przy stole w dawnej jadalni budynku. Pomieszczenie było małe, z jednym oknem naprzeciw mnie i wyblakłą, odchodzącą tapetą. Krzesło na którym usiadłem trzeszczało, jednak pomimo swojego tragicznego stanu nie zarwało się pod moim ciężarem. Notes odłożyłem na stół i skrzyżowałem na nim ręce, po czym opuściłem na nie głowę. Zastanawiałem się, co dalej zrobić z tym niezwykłym towarzyszem. Porzucić, wziąć ze sobą, a może zabić? Podłoga zaskrzypiała kiedy obiekt moich przemyśleń podszedł do krzesła naprzeciw mnie i usiadł na nim, zasłaniając światło zza okna.
– Porozmawiamy?

Laurence?

niedziela, 5 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Chodzenie z głową w chmurach od zawsze było moją domeną, toteż i tym razem nie zawiodłem w tej kwestii. Złapanie się w sidła było świetnym pokazem moich słabych stron. Nie można na długo pozostawiać mnie bez atencji, chociaż bardzo to lubię. Podniosłem się z ziemi i otrzepałem dłonie z brudu. Chwilę obserwowałem w milczeniu Kiasa skupionego jedynie na swoim czworonożnym przyjacielu, rozmasowując obolały kark. Mężczyzna w końcu wyprostował się i spojrzał w moją stronę z nieco rozbawionym spojrzeniem.
Przez resztę wieczoru zaobserwowałem u mężczyzny znaczną poprawę humoru. Nie wiem, czy to psiak aż tak bardzo na niego wpłynął, czy kryło się za tym coś więcej, ale miałem do czynienia z nowym człowiekiem. Tarzaliśmy się razem w błocie, przytrzymując naszą kolację, próbowaliśmy każdego liścia, by wybrać odpowiednią mieszankę ziół na przyprawę i unikaliśmy szarż wielkiego psa. Niby robiliśmy te wszystkie, ważne rzeczy, ale i tak przed posiłkiem oboje masowaliśmy twarze obolałe z powodu sporej dawki śmiechu.
– No dobra, czas spróbować naszej kolacji. Gość pierwszy – wyciągnął w moją stronę patyk z nadzianym na nim kawałkiem mięsa. Opiekaliśmy je nad ogniem dość długo, więc nie powinno być już surowe. Coś jednak nie pasowało mi w tym posiłku i nie był to zapach trawy. – Jedz, nie umrzesz od tego.
W takim świecie głupio byłoby umrzeć od jakiegoś ptaka, na dodatek już nieżywego. Wizja tak głupiej śmierci w moim wykonaniu, to było coś. Doszedłem do wniosku, że z moim szczęściem pewnie kiedyś umrę od zakrztuszenia się własną śliną i zabrałem się za jedzenie. Nie był to najgorszy posiłek, jaki jadłem, lecz nie było to coś godnego zapamiętania. Było, minęło, lepsze to niż chodzenie z pustym żołądkiem.
Przez jasny umysł mojego towarzysza, który na daleki patrol zabrał ze sobą aż nic, noc przyszło nam spędzić na gałęziach drzew. Oczywiście w pierwszej kolejności ktoś musiał się tam wdrapać, podsadzić psa ważącego jakieś milion ton i samemu poradzić sobie dalej. Przynajmniej udało nam się znaleźć drzewo o tak gęstych i grubych konarach, że spadnięcie na ziemię praktycznie nie wchodziło w grę. Co nie znaczy, że nikt tego nie zrobił. Co też nie znaczy, że jak zawsze byłem to ja, ani broń Boże niewinny psiak.
Poranek zaczął się wrzaskiem poirytowanego Kiasa, który na dodatek okładał drzewo, jakby to była jego wina. Zignorowałem to, mocniej zacisnąłem dłonie na notatniku i wróciłem do drzemki. Kolejnym razem zbudziły mnie niepokojące odgłosy używanego noża. Spoglądając w dół, pomiędzy liśćmi zauważyłem nie kogo innego jak faceta wbijającego w pień największą broń z kolekcji wciąż na nowo, żłobiąc w korze korytarze dla robactwa. Westchnąwszy, naskrobałem w notatniku słowa "Świetnie, teraz każdy może za nami podążyć i urżnąć nam głowy we śnie.", wycelowałem dziennikiem w Kiasa, poczekałem, aż zatrzyma się w miejscu i oddałem celny rzut. Przeklął, ale i tak przeczytał, po czym zmarszczył brwi.
– Dobrze, że do wieczora będziemy w obozie – odparł, odrzucając mi notes i zerkając na psa ułożonego między gałęziami. Następnie oparł się plecami o drzewo i usiadł, wyciągając nóż znad głowy. Przyglądał się mu chwilę, obracał, wystawiał w stronę słońca i wzdychał. – Rusz się. I oddaj mi psa. Idziemy, pewnie już czekają.
~~~
– Najlepiej nie odzywaj się niepytany – i znów wrócił ten sam, nudny facet. Dokładnie taki, jakim go poznałem. Zaczął rozmyślać o powrocie i o tym, co będzie musiał powiedzieć szefowi, czy komuś tam. "Dobrze, że wcale się nie odzywam." – No tak – i tyle by było z rozmowy.
Przed południem na horyzoncie zamajaczyło miasto, a w południe umieraliśmy z powodu żaru bijącego z nieba. Długo przemierzaliśmy ulice Little Falls, pośród których Kias wydawał się rozluźniony. Znał teren na pamięć, miał wielkiego wilczura i stos noży. W sumie też czułbym się pewnie, będąc na jego miejscu, choć niestety nie byłem. Zastanawiałem się, jak wygląda życie w obozie. Czy jest tam jakaś rutyna? Jakie dostanę obowiązki?
Wieczorem dotarliśmy przed duży budynek - jak się potem dowiedziałem - ratusz. Podążyłem za moim towarzyszem przez zasieki i patrol, który dokładnie mnie przeszukał, cały czas zastanawiając się, jak duże szanse na przeżycie mam. W końcu, po co komu jakaś bezużyteczna niemowa? Na placu przed budynkiem mijaliśmy sporo ludzi oraz dzieci i co wcale mnie nie zdziwiło - każdy się na nas gapił. Przywykłem do tego już lata temu, więc teraz kompletnie ignorowałem te ciekawskie spojrzenia i dziwne poruszenia, kiedy przechodziliśmy niedaleko jakiejś grupki dyskusyjnej.
Wnętrze ratusza wyglądało na dobrze zachowane, podłogi zdobiły dywany, okna przede wszystkim tam były, na dodatek dało się przez nie cokolwiek zobaczyć. Na parterze kręciło się mniej ludzi niż na zewnątrz - zapewne przez dopisującą pogodę - a jeszcze wyżej nikt. Ostatnio tremę czułem kilka dni temu, kiedy jeszcze obchodził mnie dom z zaopatrzeniem dla grupy. Teraz był nieosiągalny, więc odpowiedzialność za pamiętanie gdzie był, praktycznie zniknęła. Miłym uczuciem było ponowne uczucie skupiającego się umysłu. Niemiła była jednak trema, której pozbyłem się kilka zakrętów przed drzwiami, do których doprowadził mnie Kias.
Głęboki wdech, rozluźnienie ramion, wyprostowanie pleców, strzelenie kośćmi w palcach. Byłem gotowy w więcej niż stu procentach na tę rozmowę. Nie ważne z kim przyszłoby mi się spotkać - szukałem obozu od tak dawna, że potknięcie się tuż przed linią mety brzmiało jak nieśmieszny żart. I nie było realne.

Kias? Będzie chlane.

czwartek, 19 lipca 2018

Od Clancy'ego cd. Lis "Dziwny jest ten świat"

– Stój bo zabiję – moje ręce powędrowały do góry na znak kapitulacji. W prawej dłoni, jak zawsze trzymałem notes wraz z długopisem. Niska postać, o damskim głosie, ubrana w czarne barwy mocniej zacisnęła dłonie na broni. Widziała, że jestem bezbronny. – Rzuć to – rozkazała, lecz nie posłuchałem jej. Staliśmy tak naprzeciw siebie jeszcze chwilę, po czym ostro dodała – Głuchy jesteś czy co?
Powolnymi ruchami sięgnąłem do długopisu i notesu, w którym zacząłem zapisywać zdanie. Nieznajoma była cierpliwa, chociaż nieufna. Broń nadal pozostawała wycelowana w moją stronę, co było co najmniej dziwnym uczuciem. "Nie jestem uzbrojony. Możesz opuścić broń?". Zwróciłem notes w jej kierunku, na co ta wypuściła wstrzymywane powietrze z płuc. Po chwili zdecydowała opuścić broń, która jednak w razie wypadku nadal mogła przestrzelić mi piętę. "Notes jest mi potrzebny do komunikacji".
– Idziemy stąd, teraz – wymknęliśmy się z budynku, po czym zaprowadziłem dziewczynę z dala od grupy. Jeśli do tej pory mnie nie zabiła, to potem tego też nie zrobi, a rozrywka brzmi jak coś, czego od dawna nie zaznałem.
Odeszliśmy spory kawałek w stronę miasta Waterboro, a będąc już prawie w nim zatrzymaliśmy się w jednym z domków jednorodzinnych. Odchodząca farba, skrzypiące podłogi, kilku niechcianych współlokatorów. W takich warunkach nocowałem już od dawna i nie były to najgorsze miejsca, w jakich było mi spać. Zawsze można w najgorszym deszczu spać gdzieś pod drzewem, bez żadnego koca i ciepłego prowiantu, prawda?
Dzień zakończył się oberwaniem chmury, ulewą i głośnymi grzmotami słyszanymi co jakiś czas. Przez tę pogodę noc przyszła szybciej, całą okolicę pokrywając czernią, przez którą nie dało się nic zobaczyć. Na szczęście oboje byliśmy na tyle inteligentnymi osobnikami, by jeszcze po drodze zebrać suche patyki, które potem posłużyły za rozpałkę.
Trzaski palącego się drewna i ciepło bijące od ognia przyciągnęły dziewczynę bliżej. Zdjęła kaptur i usiadła naprzeciw kominka, wzrok wbijając w tańczące płomienie. Zrobiłem to samo, notes odkładając pomiędzy nas, tworząc jakby niewidzialną ścianę, której ani ja, ani ona mogła przejść. Zastanawiałem się, czy grupa zauważyła moje zniknięcie i jeśli tak - czy coś z tym zrobiła. Jeśli nic, nie byłbym zdziwiony. Oddalanie się od miejsca postoju nocą taką jak ta, by znaleźć jednego, mało ważnego osobnika było czystą głupotą.
– Czemu ze mną poszedłeś? – w końcu zadała pierwsze z pytań, które kołatało się w jej głowie. Mogę założyć się, że to dopiero pierwsze z wielu, które ustawiła w kolejności "ważne", nie wspominając o "mniej ważnych" i "nie ważnych".
Sięgnąłem po notes, wróciłem na stronę, na której wcześniej prosiłem o zdjęciu mnie z muszki, po czym napisałem "czemu mnie nie zabiłaś?".
– Nic by mi to nie dało. Ktoś z twoich usłyszałby wystrzał i musiałabym uciekać – podciągnęła kolano pod brodę i oparła się, odwracając wzrok z powrotem w stronę ognia.
To była logiczna odpowiedź, choć może kryło się za tym coś więcej? Gdybym to ja miał zadecydować czy strzelić do jednego z ocalałych postąpiłbym tak samo, nie konieczne żeby pozostać ukrytym, ale by nie mieć czyjejś krwi na rękach. "Tamta grupa była duża i wolna. We dwoje możemy przemieszczać się szybciej".
– Teraz mam ci ufać? – jej wzrok zmierzył się z moim kiedy prychnęła na mnie z pogardą. "Już to zrobiłaś". Odchrząknęła, po czym nastała jedna z tych niesamowitych, niezręcznych ciszy. Czekałem na kolejne pytania, obserwując jak dziewczyna wyciąga ręce bliżej ognia i pociera je. – Czemu nie mówisz?
Czemu nie mówię, tak bardzo mogłem się tego spodziewać. Pytanie, które obowiązkowo zadaje każdy, kto przebywa ze mną dłużej niż pięć minut. Wszystkim sprzedaję proste "nie mam nic ciekawego do powiedzenia", co nie do końca jest prawdą. Tym razem pomyślałem dwukrotnie i dwukrotnie kreśliłem w notatniku, nim napisałem satysfakcjonującą mnie odpowiedź. "To długa historia" nie wyjawiało ani chęci opowiadania, ani nie mówiło wprost o tym, że jestem debilem, którego edukacja zatrzymała się na dodawaniu.
– Dokąd zmierzaliście? – po odpuszczeniu pytań na mój temat rozmowa potoczyła się o wiele szybciej, niż mogło się nam wydawać.
Opowiedziałem jej o obozach, a ona wyjawiła mi, że jest ich więcej. Po czasie dodała też, że wie, gdzie się znajdują. Nie robiłem sobie nadziei, że może zabrać mnie tam tak po prostu. Kiedy oboje zdecydowaliśmy o tym, że sen mógłby się nam przydać dawno było już po burzy, a z zewnątrz dochodziło nas cykanie świerszczy. Zasnąłem opierając się plecami o ciepłe cegły kominka i prawym ramieniem o zimną ścianę, z której tynk całą noc sypał mi się na twarz.
Wraz z rankiem przyszło nowe oblicze dziewczyny, której imienia jeszcze nie znałem. Na dzień dobry dostałem swoim własnym notesem w twarz, a jakby tego było mało zostałem zganiony za długą drzemkę. Obolały, głodny i ogólnie nie w humorze podniosłem się z podłogi strzepując tynk ze swoich ubrań. Koszula, która do tej pory pozostawała względnie czysta przebarwiła się na szaro, włosy kompletnie odmówiły kooperacji stając się małą kupką nieszczęścia, a buty nie zdążyły wyschnąć od środka. Idealnie.
"Jakie mamy plany pani bezimienna? Mów na mnie Clancy".

Lis? Pan Notes do zadań specjalnych, zgłaszam gotowość do akcji.

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Pierwszym uczuciem, jakiego doznałem po wstępnym przebudzeniu, był ból całych pleców aż do karku oraz skroni. Wywnioskowałem, że długi czas w niewygodnej pozycji przysporzył mi tego pierwszego bólu, drugi zaś wywołany został substancją podaną mi przez napastnika. Miałem zamiar złapać się za głowę, lecz coś skutecznie powstrzymywało mnie od jakiegokolwiek ruchu dłońmi. Liny, cóż za klasyk. Chwila wiercenia się utwierdziła mnie w przekonaniu, iż nie miałem do czynienia z byle kim. W końcu byle kto nie potrafi wiązać liny tak, by syn byłego doradcy prezydenta po wielu godzinach kursów z samoobrony nie potrafił się z nich wyplątać. Nogi oplątane zostały nieco lżej, co pozwoliło mi na zmianę swojej pozycji tak, by nic nie wbijało mi się ani w plecy, ani cztery litery.
Zdecydowałem się na oszczędzanie reszty energii i rozejrzenie się po miejscu, w którym wylądowałem. Była to niewielka jaskinia porastająca mchem, prawdopodobnie nieco pod ziemią, gdyż temperatura była tu znacznie niższa niż na dworze. Z wejścia naprzeciw mnie wpadało światło, które odbijało się od skał i jak na złość - trafiało prosto w moją twarz. Podjąłem kolejną próbę przemieszczenia się do cienia, choć promienie były ciepłe i przyjemne. Zaprzestałem wraz z momentem, kiedy moich uszu dobiegł dźwięk z zewnątrz. Szelest liści i chrzęst łamanych gałęzi nasunął mi na myśl pewien las, niedaleko miasteczka w którym zatrzymaliśmy się na noc. Nie dane było mi zastanawiać się nad tym długo, gdyż wysoka postać weszła do jaskini, schylając przy tym nieco głowę.
– Może dzisiaj będziesz bardziej rozmowny? – jedyną odpowiedzią na słowa faceta była cisza. Utkwił wzrok w mojej twarzy, na co odwdzięczyłem się tym samym. Po chwili, kiedy zrozumiał, że odpowiedź nie nastąpi sięgnął do wewnętrznej kieszeni długiego, czarnego płaszcza. Wydobył z niej mój zużyty notes, a po chwili także długopis. – Może poczytamy pamiętnik księżniczki? – uśmiechnąłem się w myślach, jednak moja twarz pozostała niezmienna.
Wpatrywałem się w ruchy błękitnookiego, którego wyraz twarzy zmieniał się z zadziornego uśmieszku w grymas niezadowolenia z każą przerzucaną stroną notesu. Kilka minut zajęło mu dodanie dwa do dwóch, po czym obrzucił mnie rozgniewanym spojrzeniem. Kroki faceta odbijały się echem w jaskini, kiedy podchodził do mnie i kucał, by uwolnić moje dłonie. Kiedy już to zrobił rozmasowałem nadgarstki i wyciągnąłem dłoń, by odebrać od niego swoją własność. Wręczył mi notes mamrocząc coś pod nosem, po czym wrócił do pozycji stojącej.
– Nie gadasz, ciekawe. Ucięli ci język? – zastanawiałem się chwilę nad pokazaniem mu swojego języka, zrezygnowałem jednak i na nowej stronie napisałem "nie", po czym zwróciłem ją w kierunku poirytowanego sytuacją faceta. – Dobra, gadaj kim jesteś – na chwilę zrzucił groźny wyraz twarzy by przemyśleć co powiedział.
Za ten czas naskrobałem "Clancy" i odwróciłem w jego stronę. Zamyślił się na chwilę, co wywołało gęsią skórkę na moich rękach. Nieźle wystraszyłem się, że rozpozna we mnie tego Clancy'ego, syna doradcy prezydenta, kogoś, za kogo życie można brać pieniądze - albo co bardziej sensowne w obecnej sytuacji - potrzebne do przeżycia materiały. Odsunął jednak natłok myśli i wrócił do zadawania pytań.
– Co robiłeś na terenie obozu? – pytanie zbiło mnie z tropu. Obozu? Tego obozu, którego od dobrych kilku miesięcy poszukiwałem wraz z tą grupą, która została w mieście? – Nie wiesz nic o obozie? – prawdopodobnie teraz oboje zastanawialiśmy się, czy nie lepiej byłoby rozstać się w tym momencie i zapomnieć o wszystkim, co miało miejsce pomiędzy nami. "Szukałem jakiegoś obozu. To ten obóz?". – Jest kilka obozów. O tym też nie wiedziałeś. Koniec tych pogaduszek, zabieram cię tam. Nie mam zamiaru nieść cię kolejny dzień, więc grzecznie pójdziesz ze mną i nie będziesz próbował żadnych sztuczek, jasne? – "A ty nie będziesz przystawiał mi noża do gardła, kopał w cztery litery i usypiał jakimś gównem". – To się jeszcze zobaczy – zaśmiał się pod nosem, jakby cała sytuacja była jednym, wielkim żartem.
~~~
Obserwowanie mojego tymczasowego kompana było czasochłonnym zajęciem. Przez pierwszą godzinę nie działo się nic ciekawego. Szliśmy na tyle szybko, na ile pozwalał leśny teren i nasłuchiwaliśmy odgłosów przyrody. Potem zaczął mnie ponaglać, co było dość ciekawe. Było mu spieszno. Do kogoś? Do czegoś? Nie wiedziałem, lecz moje obserwacje dopiero się zaczęły. Po pewnym czasie odkryłem spory worek zwisający na jego pasku, który przy większym ruchu brzęczał, jakby w środku znajdowało się wiele metalowych przedmiotów. Kolejne minuty później wyraz twarzy faceta zmienił się z głęboko myślącego na dość neutralny. Myślał, że ma wróbla w garści, choć ja wiedziałem, że to jedynie gołąb na dachu. "Może ty się przedstawisz?" podstawiłem mu notes pod nos, by w ogóle go zauważył.
– Kias. Więcej nie trzeba ci wiedzieć – odparł, jakby rozmowa ze mną sprawiała mu jakąś przyjemność. Właściwie jakby mówienie do mnie sprawiało mu przyjemność, bo rozmową nazwać tego nie można.
W jednej chwili oboje zwolniliśmy kroku i zatrzymaliśmy się. Coś szło za nami, nogami włócząc po ziemi. Równie dobrze mógł być to jakiś zombie, jak i zwierzę. Zerknąłem na Kiasa, który w ręce trzymał już pokaźnych rozmiarów nóż.

Kias? Ratuj sytuację, to ty jesteś facetem z bronią w tym duecie ( ಠ ͜ʖಠ)

wtorek, 17 lipca 2018

Od Clancy'ego do Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Miasteczko na wschodzie stanu Nowy Jork powitaliśmy trzeciego dnia lata. Mimo tego, że był to dopiero początek upalnie zapowiadającej się pory roku, powietrze zdążyło już ocieplić się o kilka stopni. Spora grupa ludzi, bo dokładnie dwadzieścia trzy osoby maszerowała jedną z bocznych ulic miasta Saratoga Springs. Druga połowa prowadzona przez Albana – jednego z najbardziej doświadczonych żołnierzy – obrała okrężną, lecz bardziej bezpieczną drogę. Do spotkania miało dojść następnego dnia w Gleens Falls. Maszerując wystarczająco szybko, obie grupy powinny dotrzeć na miejsce w tym samym czasie.
Powinny.
Całe mijane zło traktowaliśmy, jakby nie było w tym nic złego. Teraz, trzy lata od wybuchu bomby atomowej wszystko było inne. Widok domków jednorodzinnych w opłakanym stanie był ostatnią rzeczą, o którą ktokolwiek by się przejmował. Tak i moje myśli krążyły wokół czegoś zupełnie innego. Wokół zwodniczego przeczucia, że ktoś nas obserwuje, na nowo dającego o sobie znać, co skutkowało rozglądaniem się i wypatrywaniem czegoś nieznanego. Swoją rutynę powtarzałem wciąż na nowo, rozglądając się na prawo, lewo i za siebie. Za każdym razem w moje serce wbijała się kolejna niewidzialna szpilka zawodu. Tak rozpaczliwie potrzebowałem sensacji, że byłbym w stanie za nią zapłacić... gdybym miał czym. W tym wypadku wolałem rozglądać się niczym niespełna rozumu dorosły, niż oddać się swoim myślom. Był piękny, ciepły dzień w stanie Nowy Jork. W końcu byliśmy na tyle blisko celu, by móc oddać się marzeniom o pożywnym posiłku i kawałku materacu. Oto wszystko, czego do szczęścia potrzeba dzisiejszemu człowiekowi. W porównaniu z rzeczywistością z 2020 roku jest to praktycznie nic.
Mężczyzna ubrany w czarną koszulkę, podkreślającą jego umięśnioną sylwetkę zrównał się ze mną. Marsz w milczeniu trwał dość długo, nim żołnierz przemówił. Zdążyliśmy za ten czas minąć jedno skrzyżowanie i dojść do kolejnego. Ulica o niewiadomej nazwie kończyła się kilka metrów przed nami, następnie mieliśmy skręcić w lewo i najbliższe prawo.
– Pamiętasz drogę? – było to pytanie kontrolne, na które odpowiedź przygotowana została już dawno temu. Uniosłem notes, wcześniej trzymany w lewej ręce swobodnie opuszczonej wzdłuż mojego ciała. Na kartce starannie zapisałem jedno słowo. "Tak". Żołnierz odszedł, by nie rozpraszać mnie w swojej misji. Musiałem pamiętać, tylko tyle ode mnie oczekiwano. Wiadomość, którą trzymałem w swoim umyśle, była zbyt cenna, by zapisać ją w byle notesie i przy pierwszej lepszej okazji oddać ją jakiejś uzbrojonej grupie. Mogliśmy zbyt wiele stracić. Jedzenie, broń, inne materiały. Wszystko bezpiecznie ukryte w jednym z rozpadających się domków rodzinnych.
Czyż nie mogło być lepiej?
~~~
Pod koniec dnia zatrzymaliśmy się w największym domu w okolicy, z zamiarem przenocowania w nim i wyruszenia o świcie. Zostało nam kilka kilometrów do punktu spotkania, których przejście nie powinno zająć nam zbyt długo, ani odebrać nam resztek sił, którymi aktualnie dysponujemy. Tygodnie wędrówki na każdym odbijają się inaczej. Widziałem to już wcześniej. Tak samo, jak długie miesiące spędzone w betonowych czterech ścianach odbierały ludziom resztki godności i rozumu, tak robiło to zmęczenie, głód i przeświadczenie, że lepiej nie będzie.
Jako pierwszy wartownik na straży pozostać przytomny miałem do godziny trzeciej albo do czasu, kiedy przyjdzie zmienić mnie ktoś inny. W wypadku, gdybym zasypiał natychmiastowo miałem udać się do budynku i powiadomić o tym innego strażnika znajdującego się z drugiej strony domu. Strażnicze role zawsze wypadały na mnie, gdyż oprócz tego nadawałem się jedynie do ustalania odpowiednich dróg, którymi udało nam się bezpiecznie dotrzeć aż tutaj. Cóż za wdzięczność.
Tak więc po raz kolejny pozostawiono mnie sam na sam ze swoimi myślami oraz księżycem wyglądającym zza dachów innych budynków. Przysiadłem na drewnianej podłodze przy drzwiach wejściowych, opierając głowę na dłoniach, a łokcie na kolanach. Notes z długopisem zaczepionym na jego górnej krawędzi położyłem obok, by w tej pozycji pozostać prawie pół godziny, po których nuda dopadła mnie z impetem większym niż pędzący pociąg. Podniosłem się i momentalnie tego pożałowałem.
Coś płaskiego uderzyło mnie w tył głowy, wydając przy tym metaliczny dźwięk. Uderzenie było na tyle silne, by powalić mnie i zamroczyć na kilka sekund, nim podjąłem się walki z przeciwnikiem. Zanim podniosłem się, ten sam przedmiot którym dostałem upadł na ziemię wytwarzając przy tym sporo hałasu.
Napastnik ubrany na czarno wyciągnął coś zza pleców, udało mi się zobaczyć w tym nóż tylko dzięki światłu odbijanemu przez księżyc. Znajdowałem się w sytuacji krytycznej. Bez czegokolwiek do obrony, z jedynie nikłą nadzieją, że hałas obudził kogoś w środku. Pierwsze zamachnięcie się nożem w moim kierunku ominąłem krokiem w tył, drugie zasłoniłem prawą ręką. Zignorowałem ból, skupiając się na dalszej obronie. Po kolejnym wyminiętym ataku pchnąłem rywala w tył, dając sobie tym samym czas na ucieczkę. Przeskoczyłem przez barierki i wylądowałem na trawie z drugiej strony, jednocześnie zerkając na zbierającego się do pościgu przeciwnika. Pędem ruszyłem przed siebie, mając w planie obiec dom bokiem i ostrzec strażnika pilnującego tyłu. Plan dobry, wykonanie już nie. Tuż przed rogiem coś ciężkiego rzuciło się na mnie, powalając mnie na ziemię. Zostałem przygwożdżony kolanem wbijającym się w moje plecy i dłonią przytrzymującą mnie za szyję.
– Spróbuj się odezwać, a nie zawaham się z użyciem mojego noża – napastnik mówił szeptem, barwiąc swój głos szorstkością odpowiednią do obecnej sytuacji. Prawą rękę w której trzymał nóż oparł z prawej strony mojej głowy, co dało mi szansę na akcję. Wykorzystałem ją natychmiast - mój łokieć powędrował w jego kierunku, zaburzając jego równowagę, przez co prawie przywalił brodą w ziemię. Przewróciłem się na plecy, zrzucając rywala kawałek dalej. Na moje nieszczęście zdążył sięgnąć po nóż i jeszcze raz przygwoździć mnie do ziemi, tym razem z kawałkiem zimnego metalu przystawionym do szyi. – Nieźle, nieźle.

Kias?

niedziela, 15 lipca 2018

"Jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami"

Imię i nazwisko| Clancy Gray
Ksywka| Uciekinier to przezwisko nadane chłopakowi przez jednego z wojskowych, wywodzące się z wielokrotnego "szczęścia" w kontaktach ze zmutowanymi. Może za nim stać również fakt, że chłopak jest jedynym ocalałym ze swojej rodziny. Większość zna go z tego przezwiska, mniej z imienia, a tylko kilka osób z nazwiska.
Wiek| 23 lata, urodzony 3 dnia grudnia, 2001 roku.
Płeć| Mężczyzna.
Obóz| Śmierć.
Ranga| Orzeł.
Aparycja| Linia Grayów odznacza się kilkoma głównymi cechami wyglądu, przechodzącymi wraz z genami prawie z każdym pokoleniem. Są to gęste włosy, o odcieniu głębokiego brązu, ciemne oczy oraz skłonność do tycia. Clancy odziedziczył jednak większość genów matki, które nadały barwę jasnego błękitu jego tęczówkom, pozbawiły go zdolności do tycia i obdarowały go dużymi oczami oraz długimi rzęsami. Gdyby nie włosy Clancy'ego identyczne do ojcowskich można by pokusić się o teorię, w której to Lilian zdradza męża tuż po ślubie.
Młody Gray posiada sylwetkę typu I, co oznacza, że jest on wysokim i chudym osobnikiem, o długich kończynach. Wzrostem równym 190 centymetrów przewyższa wszystkich członków rodziny. Proporcje jego bioder i klatki piersiowej są rozłożone równomiernie, co daje mu pole do popisu pod względem ubioru. Najczęściej nosi szerokie kurtki i płaszcze, koszule z rękawami podwiniętymi do łokci i jasne spodnie.
Patrząc na pociągłą twarz chłopaka twoją uwagę przykują głównie duże oczy o przenikliwym spojrzeniu. Jeśli jesteś osobą niską, najpierw spojrzysz jednak na wydatne usta oraz mały, prosty nos. Karnacja Clancy'ego to typowo europejski, oliwkowy odcień. Opalanie idzie mu łatwo, toteż w miesiącach największych upałów opalenizna praktycznie z niego nie schodzi. Skóra chłopaka jest zadbana i nie ma na niej żadnych defektów, z wyjątkiem jednej blizny niewyjaśnionego pochodzenia ukrytej za jego lewym uchem.
Charakter| Clancy jest człowiekiem pełnym sprzeczności. Wychowany na poważnego i odpowiedzialnego mężczyznę tak naprawdę nigdy nie miał okazji, by wykazać się tymi cechami. Całe życie spędził pod dachem rodziców, nie zaznając prawdziwego życia, ani nie mając okazji do popełniania błędów, jakie wiele ludzi popełniło. Oczekiwano od niego rozgarnięcia, kiedy sam nigdy nie orientował się w świecie dookoła. Miał być porządny, a za dzieciaka skakał po kałużach.
Brak rodziców był jednym z głównych czynników kształtujących jego charakter. W przeciwieństwie do swoich rówieśników nigdy nie wyjeżdżał za granice miast, w których aktualnie mieszkał, wiecznie uwięziony w metropolijnej klatce. Nie przepadał za domową atmosferą, toteż często wędrował ulicami miast ze słuchawkami w uszach. Z czasem postępującym naprzód Clancy zaczął odcinać się od ludzi, milczeć w towarzystwie, a nawet go unikać. Zwyczajnie uważał, iż nie ma nic ciekawego w tym otoczeniu, więc nie tracił na nie czasu. Swoje wolne chwile wolał poświęcać na rzeczy, na których bardziej mu zależało. Mógłby być to chociaż tennis, który służył mu jako forma aktywnego wypoczynku.
Chłopak ambitny, jednak niezdecydowany na to, co chce robić w życiu. Z jednej strony ojciec napierający, by poszedł w jego ślady, oraz z drugiej chęć wyrwania się spod czyichś skrzydeł. Nawet w przeddzień swoich dwudziestych urodzin nie wiedział, gdzie tak naprawdę w życiu chce zajść. Zadecydował o tym trzeciego grudnia 2021 roku. Z samego rana miał odwiedzić swojego ojca i oświadczyć mu, iż wyprowadza się i zaczyna samodzielne życie. Jak potem się okazało, nie miał szansy na odmianę swojego życia, a nawet pożegnanie z ojcem.
Przez lata, które Clancy przetrwał otoczony gronem obcych, chłopak utworzył wokół swojej osoby niewidzialną skorupkę. Schował się w niej bezpiecznie, patrząc na wszystko jakby z daleka, ignorując wścibskie nosy nieznajomych próbujące przebić się przez nią, by wybrać ze środka to, co zostało. Nie ma wrogów ani przyjaciół i - szczerze - ani jednych, ani drugich nie potrzebuje. Samotność stała się chlebem powszednim, czymś, co przestało mu przeszkadzać już dawno temu.
Gdyby przyszło mu samemu określić siebie, na pewno użyłby słów takich jak: pragmatyk i dyplomata. Nie raz wykazał się tymi cechami podczas wędrówki ku Nowemu Jorku z grupą ludzi skaczącą sobie do gardeł, próbując kierować ich jak najdalej od wszelkich niebezpieczeństw, by samemu przeżyć. Instynkt samozachowawczy w tym osobniku jest dość mocny. Przeżył już tyle, dlaczego więc miałby dać się zjeść jakiemuś mało inteligentnemu, człekopodobnemu stworowi? W razie konieczności poświęciłby coś, co nie należy do niego, by samemu przeżyć. Nie jest jednak na tyle bezduszny, by wydać czyjeś życie. Takie zachowanie uważa za karygodne, niegodne człowieczeństwa.
Nigdy nie wiadomo, kogo Clancy mógłby określić jako potencjalnego przyjaciela. Do tej pory takie miana w jego głowie otrzymało kilka osób, znacznie różniących się od siebie. Chłopak lubi przeprowadzać małe testy osobowości, wystawiając potencjalnych przyjaciół na różne sytuacje, niezagrażające niczyjemu życiu. Można powiedzieć, że zbiera plusowe i minusowe reakcje, po czym sumuje to i decyduje, czy ta osoba nadawałaby się na jego przyjaciela, gdyby spotkali się wcześniej. Wymyślił tę małą zabawę z powodu braku zajęcia i ogólnej nudy towarzyszącej spokojnym spacerkom po Nowojorskich przedmieściach.
Historia| Clancy Gray urodził się dziewiętnaście lat przed rozpoczęciem trzeciej Wojny Światowej w stanie Nowy Jork. Jest synem doradcy prezydenta, a gdyby nie wybuch bomby atomowej w 2021 roku aspirowałby na stanowiska państwowe. Jako jedynak już od najmłodszych lat starał się za dwóch. Dobre oceny, nienaganny wygląd, poprawne zachowanie, odpowiednie towarzystwo. Dzieciństwo zniknęło tak szybko, jak się zaczęło. Dni mijały na nauce z nieznajomymi, uprawianiu kosztownych sportów i wędrowaniu po ogromnych rezydencjach, zmieniających się szybciej niż pory roku. Rodzice nie poświęcali mu wiele uwagi, nie znał ich i tak pozostało. Jako uczeń prywatnych szkół zaliczany był do tych "popularnych", trzymających się w swoich "elitarnych" grupach, aczkolwiek nigdy nie czuł, by tam pasował.
Trzeciego grudnia 2021 roku, dokładnie minutę po północy chłopak wstał ze swojego łóżka, by zawędrować do okna na drugim końcu pokoju. Świętował tak urodziny od kilku lat: wstając przed północą, oglądając gwiazdy i rozmyślając o nadchodzących dwunastu miesiącach. Tym razem było podobnie: snuł plany na przyszłość, marzył, obwiniał rodziców o wiele niedogodności, jakim czoło musiał stawiać do tej pory. Rozsiadłszy się na fotelu, ustawionym przez chłopaka naprzeciw okna, zaczął odpływać, znużony przez nieruchomy obraz przed jego oczami. Zbudzony został przez nagłe trzaśnięcie drzwiami, ostre światło lamp i głośne polecenia wydawane przez nieznajomego faceta. Miał jak najszybciej ubrać się i wyjść na zewnątrz, by zostać przetransportowanym w bezpieczne miejsce. W pośpiechu zarzucił na siebie kurtkę, zmienił spodnie i zszedł na parter, po którym krzątali się ludzie o nieznajomych twarzach. W tłumie dojrzał czuprynę ojca, do którego powędrował po wyjaśnienia. Facet, ułożywszy swoje dłonie na ramionach syna, spojrzał mu w oczy i wypowiedział do niego ostatnie słowa, w których powiadomił go o bombie atomowej, następnie rozkazując mu uciekać.
Ucieczka zaplanowana została co do minuty: każdy kilometr pokonany samochodem, każda sekunda spędzona w prywatnym samolocie, każdy przystanek do "bezpiecznego miejsca", o którym wiadomości ujawniane były zdawkowo. Wiedza Clancy'ego opierała się na tym, iż jest to miejsce za granicą, gdzie spotka się z rodzicami oraz innymi ważnymi osobistościami, wraz z ich rodzinami. Rzeczywistość okazała się bardziej brutalna, o czym chłopak przekonał się, będąc na miejscu. Niewielu dotarło za granicę, a jeszcze mniej z nich znalazło się na tyle blisko schronu, by przeżyć. Tygodnie spędzone pod ziemią w otoczeniu nieznanych ludzi, w oczekiwaniu na jakiekolwiek wiadomości z powierzchni dłużyły się bardziej, niż najnudniejsze lekcje w prywatnych liceach. Oczekiwanie wielu doprowadziło do obłędu, skutecznie zmniejszając liczebność ocalałych.
Pierwsze wiadomości dotyczyły kompletnego zniszczenia wielu miast, śmierci milionów, braku podstawowego zaopatrzenia. Z czasem ludzie zaczęli wychodzić na powierzchnię, zbierać się w grupy i próbować radzić sobie w zaistniałej sytuacji. Clancy trzymał się z grupą ze schronu kilka miesięcy, podczas których udało im się dotrzeć na dawne przedmieścia Nowego Jorku. Grupa rozpadła się po ataku niezidentyfikowanych istot, później nazywanych "zombie". Wraz ze wzrastającą świadomością o niebezpieczeństwach czających się w opuszczonych budynkach czy ciemnych zaułkach ludzie zaczęli zbierać się w większe ugrupowania, tak zwane "obozy", które stały się celem nowej grupy, z którą wędrował Clancy. Składała się ona z kilku wojskowych i kiedyś ważnych osobistości, w obecnej sytuacji całkiem bezużytecznych cywili walczących o przeżycie.
Clancy wsławił się w swoich kręgach niebywałym opanowaniem oraz inteligencją. Na swój sposób przewodniczył grupie, proponując najbardziej dogodne rozwiązania dotyczące wędrówki. Takim sposobem minęły kolejne miesiące, podczas których grupa straciła dwie osoby przekonane o tym, iż osobno będzie im lepiej, a zyskała wiele innych pragnących tego samego - odnalezienia względnie bezpiecznego miejsca, obozu.
Rodzina|
John Gray † – John, ojciec Clancy'ego urodził się 1973 roku, szóstego dnia czerwca. Był jedynakiem, a jako dziecko stracił oboje rodziców. Ambicję odziedziczoną po dziadku ukazywał od najmłodszych lat, kończąc wszystkie klasy z wyróżnieniami oraz później zdobywając doktorat z prawa. Karierę rozpoczął w firmie swojego ojca, z czasem zmieniając branżę na politykę. Lilian pojawiła się w dwudziestym czwartym roku jego życia. Zaręczyli i pobrali się dwa lata później, a przez ten czas awansował na coraz wyższe stanowiska. Ojcem został mając lat dwadzieścia siedem. Doradcą głowy państwa został stosunkowo niedawno, bo w 2020 roku. Jako polityk nigdy nie miał czasu dla rodziny, rzadko widywano go w domu. Zmarł mając czterdzieści osiem lat, prawdopodobnie nie zdążył ewakuować się z miasta.
Lilian Gray † – Najstarsza z trojga rodzeństwa, urodzona w 1978 roku w środkowej Europie. Życie przed ślubem i porodem nie różni się niczym od historii zwykłego Kowalskiego z tym, że jej rodzina przeprowadziła się na inny kontynent, kiedy sama miała dwa lata. Jej rodzice zmarli niedługo przed wybuchem wojny, ojciec na drobnokomórkowego raka płuc, a matka z powodu udaru. Zarówno przed jak i po rozpoczęciu wojny Lilian była kardiochirurgiem. Tak samo jak mąż w domu bywała rzadko, od święta. Kiedy jednak pojawiała się na dłużej atmosfera w domu stawała się lżejsza. Zmarła mając czterdzieści trzy lata, prawdopodobnie nie zdążyła ewakuować się z miasta.
Partner/ka| Brak.
Orientacja seksualna| Heteroseksualna.
Inne|
- Clancy nigdy nie był rozmowny, co nasiliło się jeszcze bardziej podczas tygodni spędzonych w bunkrze. Z czasem przestał w ogóle się odzywać, a swoje słowa zapisywać w notesie, który zawsze ma przy sobie. Jego milczenie trwa już trzeci rok i nic nie wskazuje na to, by miało się szybko to zmienić.
- W rodzinie chłopaka występuje rzadka choroba genetyczna, zwana śmiertelną bezsennością rodzinną. Zmarli na nią ojciec i ciotka Johna Graya. Jego choroba ominęła, aczkolwiek nadal jest jej nosicielem. Znaczy to, że u Clancy'ego istnieje statystycznie 50% ryzyka odziedziczenia i rozwoju choroby. Pierwsze objawy tej śmiertelnej choroby pojawiają się zwykle między 3. a 6. dekadą życia. Zaczyna się od narastających problemów ze snem, ataków paniki i fobii. Brak snu powoduje, że u chorego z czasem występują halucynacje. W końcu przychodzi taki moment, że chory nie śpi już w ogóle i w ciągu kilku – kilkudziesięciu miesięcy umiera w strasznych męczarniach. Przed śmiercią przestaje też chodzić i mówić, ma poważne zaburzenia pamięci, aż wreszcie całkowicie traci kontakt z rzeczywistością. W przypadku śmiertelnej bezsenności rodzinnej nie pomagają nawet najsilniejsze leki nasenne.
- W czasach przedwojennych ulubionym trunkiem Clancy'ego była whisky, co właściwie się nie zmieniło. Przemianę przeszła jednak częstotliwość spożywania przez niego ów napoju alkoholowego. W obecnej sytuacji rzadkością jest zwykły alkohol, whisky jest wręcz niespotykana.
- Tennis, pośród innych czynności, przy których Clancy spędzał godziny, zdecydowanie wciągał go najbardziej. Trenowany od szesnastego roku życia niemal każdego dnia, był jego ulubionym sportem. Chłopak na korcie miał więcej wrogów niż jego ojciec w świecie polityki. Domyślić można się więc łatwo, że był w tym dość dobry.
Właściciel: Anonim