poniedziałek, 26 lutego 2018

Od Kiary cd. Reker'a

Facet nic więcej nie zdążył powiedzieć ani nic więcej zrobić, gdy wkroczyli szpiedzy którzy natychmiast obezwładnili tych pierdolonych skurwieli i zboczeńców! Szkoda mi było tylko małego, który musiał przeżyć znowu ból gdy włożył mu ten skurwiel dwa palce w pupę, która na pewno od ich gwałtów była bardzo poraniona w środku i na pewno jakieś krwiaki i też inne rany tam były. Kias uderzył tego co trzymał owego chłopca, uderzył w jego kar z tak wielką siłą, że nie wiedziałam czy nasz pedofil i gwałciciel jeszcze żyje, ale widząc jak jakoś ziapie, poczułam ulgę, bo chciałam by zdechł w prawdziwych męczarniach na torturach. Skurwiel miał cierpieć i miał mieć bolesną śmierć najbardziej jak to tylko było możliwe. Szpiedzy szybko uśpili te cholery, a Reker uspokoił jakoś zdziwioną dwójkę tych "normalnych" magazynierów, którzy nie mieli z tą sprawą nic wspólnego. Byli w ogromnym szoku gdy zobaczyli tych chłopców ale raczej domyślili się co zaszło i zapewne byli w duchu wściekli na siebie iż nie posprawdzali lepiej tych pudeł. Było tutaj strasznie zimno a a wnioskując po ich wychudzeniu to na pewno nic nie dostawali. Powoli gdy bardziej przyglądałam się chłopcom powoli zaczęłam ich kojarzyć... Ich rodzice podawali niedawno mi zdjęcia z zaapytaniem czy ich nie widziałam. Ponoć nie wrócili ze szkoły i słuch po nich zaginął. Rodzice chłopców byli bardzo przejęci i obwiniali się że mogli po nich przyjść oraz myśl że mogły ich dopaść zombie albo inne cholery z handlarzy ludźmi. Szukali ich wszędzie i nawet były poszukiwania ich lecz ich nikt nie znalazł... Teraz wiedzieliśmy dlaczego... Byli ciągle pod naszymi nosami niemalże lecz Ci skurwiele ich porwali i ukryli tych biednych chłopców i się nad nimi znęcali! Jeszcze kurwa się cieszyli że te biedaki cierpią! Podeszłam szybko do tych biedaków którzy kulili się i płakali bojąc się najmniejszego dotyku obcych zwłaszcza w pokrzywdzonych najbardziej miejscach. Szpiedzy podali mi koce i uznali że lepiej się nie wtrącać więc ja tylko okryłam tych biedaków by już tak nie marzli i ich delikatnie przytuliłam. Miałam ciut łatwiej gdyż byłam kobietą i nie miałam pewnej męskiej częście tak więc dla nich byłam niegroźna co też zapewne myślały ich małe główki.
- Już dobrze.... Nic wam już nie zrobią - szeptałam do nich starając się ich jakoś uspokoić. Widząc jak Reker udaje się ze szpiegami którzy trzymali więźniów nieprzytomnych nagle podeszła do mnie o dziwo kobieta szpieg i pomogła mi zabrać małych dna zamknięty medyczny gdzie tylko było kilka łóżek. Dałyśmy im jedzenie i piecie, ciepłe ubrania oraz delikatnie i bez pośpiechu pomogłyśmybim to włożyć gdyż sami by nie dali rady a poza tym bylo tam zakrwawieni i podarci... Powiadomiono ich rodziców ponoć więc tylko nam było czekać na nich by wyjaśnić całą sprawę. Dostali kroplówki i wąsy tlenowe po czym okryłam ich grubymi kołdrami i kocykami by mogli się wreszcze bardziej zagrzać no i dostali po misiu którego mocno przytulili i zasnęli wycieńczeni emocjami lecz głównie to strachem. Eric też się zjawił chcąc zobaczyć biedaków i zapewne szpiedzy go poinformowali a Reker zapewne czekał by katować tych skurwieli.... Rodzice zjawili się ekspresowo lecz eric na szczęście ich powstrzymał by nie tak gwałtownie witali się z dziećmi a ja powiedziałam o tym ci ich spotkało czym byli przerażeni ale i wściekli że to spotkało ich biedne dzieci. Cała czwórka była blada nieco z twarzy więc nakazano im usiąść a następnie objaśniłam im jakich ruchów mają nie robić oraz gdzie nie mogą ich dotykać rodziciele.

< Reker? Eric? ;3 rodzice są żołnierzami jak coś xdd  >

piątek, 23 lutego 2018

Od Kiasa cd. Sary

Nie wiedziałem co się dzieje... Nagły huk, jakiś krzyk, a potem ból w klatce piersiowej w okolicach serca. Jedyne co zdążyłem zobaczyć przed całkowitym zamknięciem oczy to strzykawka wbita w moją klatkę piersiową z nieznaną mi substancją, której koloru na pierwszy rzut oka nie dało się określić. Chcą mnie zabić? - przeszło mi przez myśl, lecz moje obawy rozpłynęły się wraz z poprawą oddechu. Oni mi tylko pomogli? Nie możliwe! Jeszcze tak niedawno wypili ze mnie ponad litr krwi, a teraz uratowali mi życie przed zejściem na tamten świat? Dziwne to wszystko... Czując znaczną poprawę swojego stanu, na nowo otworzyłem swoje oczęta zaczynając rozglądać się po niezmienionym w żadnym stopniu pomieszczeniu. Wsłuchując się w odgłos strzelających pod wpływem ognia drewienek w piecu kaflowym, zacząłem wpatrywać się również w mężczyznę, którego miałem okazję już poznać. Doktorek wytarł mnie ostrożnie, po czym nie wykonując żadnych ostrych ruchów przebrał mnie w suchą koszulę, w której odczuwałem nieco więcej zimna, ale nie zamierzałem na to narzekać. Później nawiązała się jakaś rozmowa między nim, a moją siostrą, lecz z powodu przytkanych uszu dużo z niej nie wywnioskowałem. Czułem się nadal nieco osłabiony więc próbowałem ponownie nieco się przespać, ale przeszkodził mi w tym głośny huk spowodowanym wejściem naszego ojca! Wielkimi oczami popatrzyłem na zdenerwowanego blondyna, który nie ukrywał w żadnym stopniu wnerwienia spowodowanego obecną sytuacją. Tata dość rzadko się denerwował, gdyż zwykle, nawet gdyby się paliło i waliło, zachowywał anielski spokój. Teraz się zacznie - stwierdziłem przyglądając się jak jego klatka piersiowa opada i podnosi się w równym rytmie nadawanym przez jego oddech.
- Mewrik ja was kiedyś zamorduję! - usłyszałem jego krzyk po raz pierwszy od odzyskania oddechu. Nie rozumiałem zbytnio skąd zna imię tego lekarzunia, lecz zamiast to wyjaśniać wolał podbiec do mnie niczym formuła jeden i zobaczyć jak się ma mój obecny stan.
- Obiecanki cacanki - mruknął białokitlowiec krzyżując ręce na piersi. Cały czas obserwował ruchy przywódcy Duchów jakby chciał sprawdzić czy nie zamierza zrobić czegoś głupiego przez co pogorszyłoby mi się jeszcze bardziej niż wtedy.
- Co was napadło by porwać mi dzieci?! - wrzasnął ponownie, prosto w twarz mężczyzny, którego raczej nie ruszało to jak się zachowuje. Wszystko coraz bardziej wskazywało na to, iż ta dwójka skądś się znała, ale nie miała zamiaru się przed nami z tego spowiadać. Czując jak ręka Oliviera zaciska się nieco mocniej na moim ramieniu, z trudnością odsunąłem się od niego nieco bliżej łóżka siostry, gdyż wydawało mi się, że zaraz mi tą część ciała połamie.
- Gdybyś nie grzał dupy gdzie grzałeś, to byśmy to inaczej rozegrali, ale inne nasze listy do ciebie przez czyjąś pomoc nie docierały, więc musieliśmy zagrać nieco inaczej... A tak w ogóle kopę lat Olivier - wyjaśnił dziwnie się uśmiechając co bardzo, ale to bardzo mi się teraz nie spodobało. W mojej głowie wręcz kotłowało się od myśli, których nie byłem w stanie sobie logicznie poukładać. Skoro to byli niby znajomi to po cholerę nas porywali zamiast ruszyć swoje dupy do wieży gdzie udzielono by im potrzebnej pomocy? Dziwni ludzie... Na prawdę dziwni.
- Nic nie wiedziałem o waszych listach - przyznał otwarcie naciskając na drugie i trzecie słowo - Gdybyście do mnie przyszli to bym wam pomógł... Nie grzeję tam dupy, bo pomagam przetrwałym... - burknął jeszcze niezadowolony z jego słów, które brzmiały dość oskarżająco dla Stevensona, który ciągle przypatrywał się to mi to mojej siostrze jakby się bał, że zaraz przemienimy się w pył niczym jakieś wampiry ze starych książek.
- Tak sądzisz? - westchnął potrząsając głową na boki - Już wiele razy tego próbowaliśmy u innych i wiesz co? Po dupie dostaliśmy i zabito wielu naszych, którzy cierpieli jak nigdy. Nikt w tych czasach nie chce nikomu pomagać rozumiesz Olivier? NIKT - rzekł dobitnie odwracając się do nas plecami by móc spojrzeć na zabite dechami okno, do którego nie tak dawno chciałem się dostać by je jakoś otworzyć, ale teraz wiedziałem już, że to niemożliwe.
- Mewrik my pomagamy! To, że natrafiliście na takie, a nie inne obozy nie oznacza, iż każdy jest zły. Pewnie udaliście się do "innych"... Oni zwykle nie są pokojowo nastawieni dlatego zostaliście przez nich pokrzywdzeni. Chwała Bogu tylko na to, że nie trafiliście na Demony bądź Trupy, bo po tym tobyście wszyscy nie żyli - wyjaśnił na jednym wdechu zaciskając na kilka chwil ręce w pięści niczym małe dziecko próbujące postawić się rodzicom tylko dlatego, że nie dostało ulubionego cukierka.
- Nawet jeśli jest aż tak źle to dlaczego ty zerwałeś z nami kontakt? - mruknął głos dochodzący zza drzwi gdzie pojawił się chyba przywódca tego obozowiska, którego miałem już przyjemność zobaczyć wcześniej, lecz jego głos nadal był mi zupełnie obcy - Dlaczego? Znalazłeś sobie synalka i już nas nie potrzebowałeś prawda? Już nie pamiętasz ile dla siebie robiliśmy? - zasypywał go ogromną ilością pytań zbliżając się coraz to bardziej. No... Nieco się przestraszyłem jego zachowaniem, bo w końcu byłem bezbronny, a on mógł mnie zapierdolić w ułamku sekundy co było normalną reakcją dla tych złych pod wpływem emocji.
- Nie urwałem z wami kontaktu Louis - burknął wpatrując się w wysokiego bruneta, który raczej nie ucieszył się z takiej odpowiedzi - Nie moja wina, że rozdzielił nas wybuch bomby... Zawsze doceniałem to co robiliście dla mnie w sprawie mojego syna, ale to nie jest powód do kłótni. Szukałem was! Nigdy nie spisałem was na straty! Kiedy miałem tylko wolną chwilę, wsiadałem na konia i pod pretekstem wyjazdu do innego obozu szukałem jakiegoś tropu, który dałby radę mnie do was doprowadzić, lecz kiedy byłem już bardzo blisko, wszystko nagle popadało ponownie w ruinę. Pytałem innych czy was gdzieś nie widzieli, ale nikt nie przypominał sobie o takich ludziach - westchnął układając wszystkie zdania w sensowną całość. Przywódca naszych porywaczy spuścił wzrok i zaczął wpatrywać się w zimną podłogę zaczynając chyba porządnie myśleć nad tym wszystkim. Eh... Przecież mój ojciec chyba nigdy nie zostawiłby swoich ludzi na pastwę losu. Przecież to takie nielogiczne i nierealne! Zawsze miał dobre serce i chociaż Eric na samym początku powstawiania obozów klął na niego jak szewc to teraz są dobrymi przyjaciółmi, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Nie kłamiesz? - odezwał się w końcu odważając podnieść swoją głowę by spojrzeć mu prosto w oczy. Ojciec nie używając żadnych słów, pokiwał jedynie twierdząco głową posyłając mu łagodny uśmiech powodując tym samym rozluźnieniem całej sytuacji - Wiedziałem, że na starość zrobisz się nerwowy - zaśmiał się nagle opierając o ścianę z chytrym uśmieszkiem na co niebieskooki wywrócił jedynie oczami.
- Nie jestem nerwowy... Ja się po prostu martwię - stwierdził zostając przy swojej wersji - Zbierać się! Zabieram was do Duchów - dopowiedział jeszcze wracając wzrokiem do lekarzunia, który spojrzał na niego z ogromnym zdziwieniem, nie wiedząc czy to co słyszy może być prawdą.
- Mówisz serio? - zapytał dla upewnienia się spoglądając mu prosto w oczy.
- Tak mówię serio - uśmiechnął się przeciągając niczym rasowy kocur - Brać co chcecie i wyruszamy jeszcze dziś - oznajmił na co ci szybko opuścili pokój gdzie nas przetrzymywali by powiadomić innych o tym wspaniałym dniu, kiedy w końcu będą mogli zaznać spokoju i ciepła w lepszym miejscu niż to - Jak się czujecie? - zadał w końcu pytanie dla nas.
- Bywało lepiej - przyznałem podnosząc się do siadu co wcale takie łatwe nie było jak się wydawało - Skąd ich znasz? - dorzuciłem widząc, iż jesteśmy tutaj już sami.
- Z frontu... Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi chociaż należeliśmy niegdyś do dwóch innych drużyn - powiedział krótko pomagając mi stanąć na równe nogi, po czym ignorując chwilowo moją osobę wziął moją siostrę na ręce głaszcząc ją lekko po głowie jakby była małym dzieckiem mającym dopiero roczek.
- Tatoooo - wyjęczała niezadowolona z nowej fryzury, która zakryła jej oczy do takiego stopnia, iż nie mogła nic zobaczyć
- Tak ci ładniej - rzekł rozbawiony stawiając pierwszy krok w kierunku drzwi uważając na to bym i ja się za nim udał - Nie macie się czego bać... To dobrzy ludzie - dodał jeszcze znając chyba drogę powrotną na pamięć.
- Dopóki nie gryzą i nie piją naszej krwi - mruknąłem z niezadowoleniem pod swoim nosem - Ty nie zaznałeś ugryzienia wampira ojciec - pacnąłem go jak rozzłoszczone kocisko prosto w ramię na co przewrócił jedynie oczami starając wymazać sobie z pamięci moje słowa jakby były one czymś nie dopuszczalnym w naszych, chorych czasach.
- Nie dramatyzujcie - stwierdził wychodząc na dwór gdzie czekał już na nas znudzony Eric pilnujący Diabla by nie zwiał gdzieś do lasu, gdyż zapewne by go już tam nie znalazł - Musimy jeszcze nieco poczekać za moimi przyjaciółmi - powiadomił mężczyznę, który pokiwał jedynie na to głową. Rozglądając się nieco dookoła siebie znowu przypomniało mi się o tym, że mam na sobie tylko ten głupi strój wojskowy, który nawet w najmniejszym stopniu do mnie nie pasował. Chcąc odzyskać swoją "skradzioną" własność spojrzałem błagającym wzrokiem na ojca.
- Gdzie mój płaszcz? - spytałem krzyżując ręce na piersi robiąc minę obrażonego dziecka.

<Sara? :3 Gdzie płaszcz braciszka? xd>

Od Sary cd. Kiasa

Nie wiedziałam co się dzieje z moim bratem... Przed chwilą czuł się dobrze a teraz nagle się zaczął dusić i zbladł oraz był cały zlany potem! Przestraszona jakoś dostałam się do brata lecz nie umiałam mu pomóc. Przestraszona zaczęłam wzywać pomocy i waliź w drzwi a nasi porywacze mimo wszystko szybko się zjawili i widząc co się dzieje z moim bratem szybko zaczęli działać.
- Adrenalina szybko! - warknął lekarzunio którego już poznałam z bratem a jakiś inny podał mu szybko strzykawkę zapewne z ową substancją po czym lekarz wbił ją w serce brata i wstrzyknął dużą ilość. Przeraziłam się i myślałam że chcą mi go zabić! Jednak po chwili opuchlizna z szyi brata zaczęła schodzić a on zaczął głębiej nabierać powietrza i odruchowo kasłać.
- Skąd u niego taka reakcja ostra alergiczna? Coś Ty mu dał? - warknął inny do tego co był jeszcze niedawno u nas sam.
- Tylko tą cherbatę wzmacniającą nic więcej! - burknął niezadowolony oskarżony.
- Jak widać ma na to uczulenie i trzeba mu dawać zwykłą herbatę... Prawie zszedł na tamten świat! - warknął znowu i zaczął wycierać lekko brata ścierką i podał mu o dziwo tlen który był w jakiejś srebrnej butli.
- To go chociaż troszkę dotleni po tym... - westchnął inny i widać było po nim zmartwienie. Koedy drugi chciał coś dodać nagle usłyszałam czyjś bieg a po chwili zobaczyłam tego ich przywódce dość zdyszanego.
- Ci wyście powariowali?! Zabić ich chcecie czy jak? - warknął na nich wszystkich.
- To nie nasza wina więc nie drzyj japy! - odwarknął inny wściekle - Nie nasza wina że nie wiedzieliśmy że jeden z dzieciaków jest uczulony na wzmacniające zielsko! Ty siedzisz tylko na dupie i nic nie robisz więc w końcu się zamknij! - warknął jeszcze po czym się podniusł i uderzając go swoim barkiem w jego wyszedł wściekły oddalając się w nieznanym mi kierunku.
- Wracaj tu Frank! - wrzasnął wściekle przywódca przez co nieco zasłoniłam uszy.
- Daj mu spokój!  Niech ochłonie... Wiesz że jest mu ciężko - pouczył go znany mi już doktorek a widząc jego minę znowu się odezwał - Wiesz ile go kosztowało wszystko.... Wychowanie ciężko chorego syna w takih warunkach proste nie jest - dodał na co tamten w końcu odpuścił.
- Wiem że mu ciężko ale niech chociaż troszkę zważa na słowa - burknął - A z tą małą co? - spytał zwracajac tym razem na mnie większą uwagę, co mnie nieco przestraszyło a serce odruchowo szybciej mi zabiło.
- Nie wygląda jakby dostała alergii ale podam jej ma wszelki wypadek wapno - odparł spokojnie po czym zmienił bratu koszulkę na suchą, ówcześniej go wytarł i okrył go grubym kocem wojskowym.
- Rozumiem - rzekł tylko po czym zamykając drzwi tylko na klamke wyszedł. Spojrzałam znowu na brata i tego medyka martwiąc się losamo brata. Nie wiem ile czasu minęło ale na pewno z dwa dni a ojca nadal nie było... Zaczynałam powoli sądzić iż jesteśmy na takim zadupi iż nigdy nas nie znajdą...
- Przepraszam... - rzekł nagle medyk więc spojrzałam na niego uważnie lecz on ciągle zajmował się Kiasem - Nie wiedziałem że jest na to uczulony - dodał zaraz a ja nie za bardzo wiedziałam co powiedzieć więc tylko spojrzałam w pościel i nastała chwilowa cisza. Było tylko słychać płomienie dochodzące z pieca kaglowego który dawał nam potrzebne ciepło do przetrwania w tym zimnie nie licząc oczywiście ubrań czy też kocy.
- Ile nas jeszcze tak będziecie więzić? - spytałam nagle cicho na co on nie odpowiedział więc ciągnęłam dalej - O co wam w ogóle chodzi? - dodałam jeszcze na co on westchnął ciżko.
- Chcemy przeżyć tylko tyle... Tonący brzytwy się chwyta jak to mówią - rzekł sprzątając po swoich rzeczach - Nie chcemy nikogo ranić... Chcemy tylko przeżyć jak każdy z resztą - rzekł jeszcze po czym się podniusł i znowu dołożył do pieca parę drewienek.
- Zabijecie nas? - ciągnęłam dalej choć się bałam.
- Nie - rzekł krótko - Gdybyśmy chcieli was zabić to już dawno bylibyście marwi... Wszystko zależy od waszego ojca kiedy przybędzie - dodał czym się zdziwiłam.
- Czego chceciw od naszego ojca? - spytalam znowu.
- Pomocy... Z resztą niedługo się dowiecie - rzekł słysząc czyjś bieg - O wilku mowa - dodał, a po chwili drzwi do naszego pokoju otworzyły się z hukiem, a w nich stanął nasz zdyszany ojciec.
- Mewrik ja was zamorduję kiedyś! - rzekł źły po czym podbiegł do Kiasa szybko.
- Obiecanki cacanki - mruknął na to w ospowiedzi.
- Co was napadło by porywać mi dzieci?! - warknął sprawdzając solidnie stan Kiasa.
- Gdybyś nie grzał dupy gdzie grząłeś to byśmy to inaczej rozegrali ale inne nasze listy do Ciebie nie dotarły z czyjąś pomocą więc musieliśmy zagrać nieco inaczej a tak w ogóle kope lat Olivier - dodał jeszcze a mnie zamurowało! Oni się znali...

< Kias? ;3 ojciec cię nie odstąpi na krok xdd >

środa, 21 lutego 2018

Od Kiasa "Moja Apokalipsa"

Kiedy zostało ogłoszone oficjalne zakończenie wojny, nie miałem gdzie się podziać. Krążyłem ciemnymi ulicami Nowego Jorku z nadzieją, że strzeli we mnie piorun lub potrąci z łaskiej Bożej jakiś czołg, lecz te nie wydawały się mną zainteresowane. Paskudny świat - przeszło mi przez myśl gdy zakradałem się do rozpadającego się budynku, który służył mi jako schronienie w tych powojennych dniach. Nie miałem zbytnio co jeść, gdyż nastała fala głodu... Jedynie bogate szychy teraz miały szanse wyżywić swoją rodzinę i jakoś o siebie zadbać. Takie przeciętniaki jakim na nieszczęście byłem ja miały przesrane jak nigdy! Z westchnieniem przedarłem się przez rozpadające się schody do swojego pokoju gdzie opadając na ścianę zacząłem przypominać sobie czasy kiedy wszystko było jeszcze normalne. Miałem opiekuna, który był dla mnie jak ojciec, ciepły kąt, coś do żdżarcia, napicia się... Teraz już to nie wróci. Wszyscy zginęli i ostała się tylko głupia sierota jaką byłem od najmłodszych lat. Nie dość, iż ojciec się nade mną znęcał wraz z matką, która z uśmiechem patrzyła na moje męki to teraz jeszcze muszę marznąć jak jakiś durny pies przy budzie. Chyba już podczas wojny było lepiej... W tedy przynajmniej dało się ukraść jakąś konserwę tępym żołnierzom, którzy zbyt słabo pilnowali swojego prowiantu. Tia... Nie zawsze się udawało, ale jak nie łapą to mową zawsze szło się z nimi dogadać. Ja miałem informacje od rosyjskiego wroga, a oni mieli ukochane jedzonko, które po krótkiej rozmowie lądowało w moim brzuchu, który przestawał krzyczeć z głodu. Nagle z moich zamyśleń wyrwały mnie krzyki dobiegające spoza budynku. Nie przypominały mi one w żadnym stopniu te, które zwykle dopingowały walki uliczne dlatego zachęcony zamieszaniem od razu przypałętałem się w stronę okna. Przywarłem zainteresowany do jego framugi ustawiając się pod takim światłem by nikt nie mógł mnie przez nie zauważyć. Spojrzałem w dół, grupka dzieciaków mających na około szesnaście lat obrzucała salwami przekleństw przygarbionego człowieka stojącymi do nich plecami. Czekając na rozwój akcji, nieco bardziej wytężyłem swój wzrok, żeby przyjrzeć się nieco bardziej nieznajomej osobie, która nie wydawała się być zniechęcona krzykami niewychowanej młodzieży. Dziwny gościu - pomyślałem chcąc już odchodzić by nie patrzeć na tą głupią błazenadę, lecz w tejże chwili ofiara dzieciaków raczyła odwrócić się z głuchym charkotem ukazując swoją zieloną oraz wygnitom facjatę. Zdziwiony takim widokiem, odruchowo odskoczyłem do tyłu nie wiedząc z czym mam właściwie teraz do czynienia. Bachory uciekły ze strachu krzycząc na tyle głośno, iż mimo mojego mieszkania na szóstym piętrze doskonale usłyszałem ich piski. Zielonkawy najwidoczniej podniecony tym co dochodziło do jego uszu, rzucił się za nimi w pogoń nie odpuszczając im ani przez sekundę.
- Chyba nie jestem już tutaj taki bezpieczny - rzekłem sam do siebie rozglądając się czujnym wzrokiem po pomieszczeniu czy i mi nie zagraża podobne dziadostwo. Nie zauważając jeszcze niczego groźnego, schwyciłem za plecak, do którego wpakowałem na sam spód gruby koc oraz bandaże z lekami przeciwbólowymi. Wiedząc, że raczej to mi nie wystarczy, spojrzałem kontem oka na butelkę wypitej do połowy wody - Eh... Przyda się. Nie wiadomo kiedy znajdę następną - przyznałem przed samym sobą wkładając ją do swojej torby. Następnie do bagażu wrzuciłem jeszcze szczegółową mapa Nowego Jorku, starą, ale dobrą zapalniczkę i latarkę. W kieszeniach spodni nadal targałem gdzieś nóż, a jego pobratymcy do rzucania grzecznie czekali przypięci do mojego paska, który przysłonięty został ciemnym płaszczem. Zawsze go na sobie nosiłem... Był pamiątką po Charlim, czyli moim gangowym ojcu, na którego i tak połowa naszych wołała po prostu "Pluto". Dostałem go od niego na dziewiętnaste urodziny, lecz ten pomimo wielu lat noszenia nie wypłowiał nawet w najmniejszym stopniu. Jeśli chodzi natomiast o broń palną to nie stosowałem jej w ogóle... Umiałem strzelać, ale wolałem zabijać swoich wrogów po cichu tak by się tego nie spodziewali i cierpieli jeszcze bardziej podczas podrzynania gardła. Zdając sobie sprawę, że to już wszystko, zapiąłem szczelnie swój plecak, przerzucając go przez prawe ramię. Cieniami niczym czarny kot wyślizgnąłem się na zewnątrz budynku gdzie nadal nie odstępując od tej techniki zacząłem przemieszczać się w stronę centrum z nadzieją, że znajdę tam kogoś kto wyjaśni mi tą dziwną sytuację. Im byłem bliżej swojego celu tym więcej mijałem tych dziwnych potworów rodem z komiksów o końcu świata. Wchodziłem właśnie w kolejną ciemną uliczkę, gdy nagle przede mną pojawiła się jedna z tych pokrak. Była to dość niewysoka kobieta, lecz gdy tylko rzuciła się na mnie z zębami by tylko mnie pożreć, od razu kopnąłem to coś w brzuch jednak bestia się nie poddała tylko ponownie na mnie natarła chcąc sobie urządzić ze mnie jakiś pieprzony podwieczorek. Tak się bawić nie będziemy - stwierdziłem chwytając za nóż, który pomógł mi rozwalić jej głowę. Krew trysnęła jak wściekła oblewając mury znajdujące się dookoła z nas. Nie byłem bezpieczny... Jeśli to coś było kiedyś człowiekiem to byłem w czarnej dupie! Miasto = Ludzie = Potwory = Śmierć. Idąc właśnie takim tokiem rozumowania, wspiąłem się niczym alpinista po najbliższej ścianie budynku i parkurem zacząłem wynosić się z tego przeklętego miejsca. Ciągle słyszałem charczenie, krzyki, płacz, a nawet jakieś prośby rzucane gdzieś w stronę Boga. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, nie teraz jeśli sam potrzebowałem cholernej pomocy. Rodziny nie miałem więc nie musiałem się o nikogo takiego martwić... Pędziłem rozpędzony jak F16 na jakieś zadupia gdzie nikt nie miałby szans mnie dosięgnąć. Owszem, zaczynałem się robić ponownie dzisiejszego dnia głodnawy, lecz świadomość, że to zielone coś mogłoby mnie dopaść napędzało mnie niczym wyścigówkę chcącą wygrać wyścig. Jeszcze trochę Kias! Dasz radę - pocieszałem się w myślach pokonując kolejny kilkunastometrowy dystans. Kiedy w końcu po jakiś trzech godzinach stwierdziłem, że jestem bezpieczny, odetchnąłem z ulgom wycierając kilka kropel potu z czoła. Zwolniłem, zaczynając przechadzać się jednym z lasów, który wyrósł przede mną jak z podziemi. Nie wiedziałem gdzie jestem, co robię i dlaczego tak postąpiłem. Znowu tchórzę? Znowu uciekam zostawiając innych na pastwę losu? Nie! Ja do kurwy nędzy ratuję swoje życie, które znowu zawisło na włosku. Spragniony wziąłem do ręki spakowaną butelkę wody, z której upiłem połowę cieczy. Zostało jak zwykle niewiele... Do tego jeszcze głód uderzający bez przerwy w mój żołądek. Niby mijałem krzaki malin i borówek, ale po tej cholernej atomówce nawet nie chciałem ich tknąć - Prędzej zdechnę niż się tym będę truć - mruknąłem na głos idąc dalej w zaparte. Nim się obejrzałem zapadła ciemna noc... Nie mogłem krążyć po głuszy w tej porze, ponieważ pogubiłbym się jeszcze bardziej. Z westchnieniem powłóczyłem nogami do najbliżej jaskini, która dzięki Bogu była pusta. Układając się w jej najgłębszym kącie by nikt nie miał prawa mnie zauważyć, zasnąłem z wtuloną głową w plecak, który odruchowo ścisnąłem swoimi rękami w obawie, że podczas snu mógłby mnie ktoś okraść.
***********
Nad ranem obudził mnie odgłos łamanych gałązek. Szybko otworzyłem swe oczy rozglądając się dookoła niczym przestraszone zwierze znajdujące się w legowisku swojego łowcy. Przyciągając swój dobytek do piersi, schowałem się w cieniu zrównując swój oddech z powolnymi uderzaniami serca. Jeśli chciałem jeszcze dychać, musiałem siedzieć cicho z nadzieją, że ten trep gdzieś sobie pójdzie. Nieznany mi mężczyzna bardzo sprawnie przeczesywał teren lasu sprawdzając niemal każdy napotkany na swojej drodze krzak. Czyżby mnie szukał? Niemożliwe... Ostatnie dokumenty jakie wskazywały na to, że kiedykolwiek się urodziłem poszły z dymem jakieś dwa może trzy tygodnie temu. Nerwowo ciągle obserwowałem faceta, który z każdym krokiem był coraz bliżej mojej kryjówki, przymknąłem lekko swe oczęta z nadzieją, iż to pomoże mi w lepszym zamaskowaniu, lecz moje zdziwienie było ogromne gdy poczułem zimną stal blisko swojej szyi.
- Kim jesteś dzieciaku? - wysyczał lodowato w moją stronę z idealnym, amerykańskim akcentem.
- Staram się przeżyć? - burknąłem zgrywając pana odważnego, który się niczego nie boi.
- Co ty nie powiesz - przewrócił oczami podnosząc mnie za pomocą jednego szarpnięcia za włosy. Korzystając z okazji, że jest teraz mniej skupiony, kopnąłem go w krocze zaczynając zwiewać w kierunku bliżej sobie nie określonym. Nie męczyłem się... Po prostu gnałem ile miałem sił w nogach by ten wariat w końcu mnie zostawił. Jak na moje nieszczęście niedługo po przebiegnięciu dystansu stu metrów trafiło mi się na jakiegoś wysokiego blondyna, który był w paczce wraz z tamtym staruchem. Skuli mnie i zadawali masę pytań w tym też czy jestem ugryziony, ale ja tylko patrzyłem w ziemię modląc się w duszy, po to by nie umrzeć. Jednak jakoś to tak wyszło, że zdołaliśmy się pogodzić... Założyliśmy mały obóz, który z dnia na dzień zaczął się rozrastać. Zombie stały się już dla mnie codziennością, niosły śmierć wielu istotom żyjącym na tej planecie, skąd i teraz wzięła się nazwa obozu, w którym żyję do dziś.

<Koniec>

wtorek, 20 lutego 2018

Urodziny

Może i faktycznie spóźniłam się z tą informacją, ale jak to się mówi... Lepiej późno niż wcale!
W Zimę urodziny obchodzą
Eri Reyes
Samantha Anzai
Madeleine Irving
Jacqueline Grant
Jeśli opiszecie swoje urodziny dostaniecie dodatkowe 100 pkt :)

sobota, 17 lutego 2018

Od Detlefa "Czas Terroru" (śmierć Blanki Alonzo)

W narkotykowym szale wleciałem do pokoju trzaskając drewnianymi drzwiami o ścianę. Wszystko było tak pięknie wyostrzone i pełne kolorów, lecz po chwili zaczęło blednąć i zdałem sobie sprawę, że muszę ponownie się zaciągnąć. Pech chciał, że resztę tego mocniejszego towaru - hybrydy Złotego i Szmaragdowego Pyłu, zostawiłem w tajnej skrytce w mojej kwaterze - grubej skarpecie schowanej za łóżkiem.
- Co ty kurwa robisz? - spytała spokojnie kobieta, która podniosła się nagle z łóżka. Jej brązowe loki oraz nastoletnia twarz od razu stały się znajome.
To Blanca Alonzo. Znałem ją tylko z widzenia, ale jej obraz utkwił w mojej głowie, więc jakby co wiedziałem o kim i w jakiej pozycji opowiadali swoje fantazje erotyczne inne Demony, z którymi miałem okazję stać na warcie. Tylko co ona robi w moim pokoju? Nieważne!
- Gdzie to kurwa jest? - pytałem sam siebie pod nosem, gdy pełzałem po podłodze w poszukiwaniu zaginionej skarpety. - Verdammt! - krzyczałem jak ranny łoś. - To już zaczyna przemijać!
- Słuchaj - wtrąciła spokojnie Blanca. - Nie wiem kim jesteś, ani z jakiej nory wypełzłeś, ale masz stąd wyjść.
Jej stoicki spokój zaczynał mnie denerwować. Wchodzi mi do pokoju, traktuje go jak swój i jeszcze nalega, żebym to ja wyszedł. Ciekawe, czy była tak spokojna, gdy bomby zaczęły spadać.
Na szczęście postanowiłem jej nie słuchać i dalej kontynuowałem moje poszukiwania skacząc po kwaterze. Przerzucałem i wywracałem dosłownie wszystko: ubrania, książki, szuflady z komody, łóżko, a po skarpecie nie było nawet śladu. Punktem kulminacyjnym stał się moment, gdy wywróciłem komodę. Wtedy zaczął się łamać stoicki spokój Blanki.
- Słuchaj. - zaczęła z zaciśniętymi zębami próbując udawać spokojną. - Nie wiem kim jesteś ale wasz wypierdalać, bo o wszystkim dowie się Evans. Po tym rzuci Cię psom na pożarcie, a ja będę z radością patrzeć na widok twoich zmasakrowanych zwłok.
- Stanik? - spytałem chwytając za rączkę przypadkowy stanik. - Pamiętam, że z Rose pieprzyliśmy się tylko u niej!
- Oddawaj to! - Blanka nie wytrzymała i rzuciła się na mnie chwytając za stanik. Oboje z nas szarpaliśmy za to ze wszystkich sił. Zaparłem się nogami o podłoże, aby nie dać sobie go wyrwać.
Blanca pomimo swojej szczupłej budowy okazała się bardzo silna. Po chwili próby sił zadałem sobie pytanie: Na chuja ja w ogóle to trzymam? Popatrzyłem więc na zaciętość twarzy Blanki i zaciskając zęby z wysiłku wycedziłem:
- Jak tak bardzo go chcesz, to masz!
Zwolniłem chwyt i ujrzałem jak dziewczyna leci do tyłu, gdyż zapomniała się zaprzeć. Po chwili usłyszałem głośne chrupnięcie, a narkotykowy szał zaczął się powoli rozmywać i wszystko zaczęło wracać do szarej rzeczywistości.
Gdy znowu widziałem wszystko w ciemnych, demonich barwach rozejrzałem się po pokoju. Po chwili realizacji zdziwiłem się mówiąc:
- Aaa, bo to nie jest mój pokój! Entschuldigung Blanca.
Prześledziłem wzrokiem w poszukiwaniu kobiety i ujrzałem ją na podłodze z głową wykręconą pod dziwnym kątem i powiększającą się kałużą szkarłatu za jej głową.
Skierowałem wzrok trochę w górę, a moim oczom ukazał się zakrwawiony kant wcześniej to przewróconego regału. Zrobiłem zniesmaczoną minę i podsumowałem całą sytuację:
- Taa... To ona już tu tak była...
Wyszedłem szybko z pokoju i skierowałem się przez przeciekający z sufitu demoni korytarz do gabintu Evansa. Muszę mu opowiedzieć o tej sprawie i ją jakoś naprostować. Na szczęście nikt mnie nie widział wychodzącego z pokoju Blanki, ani nie zwrócił uwagi na krzyknięcia i szarpaninę wcześniej w jej wnętrzu. W końcu to obóz Demonów. Tu krzyki nikogo nie dziwią.
Drzwi gabinetu Evans oczywiście były zamknięte, a przed nim stali dwaj wartownicy. Z każdym kolejnym krokiem w kierunku pomieszczenia dźwięki z jego wnętrza zaczęły się nasilać. Wszystko wskazuje na to, że Evans na kogoś krzyczał. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem na zewnątrz prosto w jednego z wartowników. Rama walnęła go w czoło tak mocno, że poleciał na podłogę, a drugi nawet się nie ruszył. Z wnętrza gabinetu Evansa wymaszerowało kilka osób, każdy ze szkarłatnym napisem D.E.M.O.N.
- Banda jełopów! - żegnał ich swoimi słowami Evans. - Chuj mnie obchodzi, że transportu bronił jakiś jebany deadpool! Jak krwai to znaczy, że można go zabić!
Poczekałem chwilę, aby ochłonął i podszedłem do otwartych drzwi. Drugi wartownik natychmiast zagrodził mi przejście. Stanąłem wyprostowany i spytałem głośno:
- Herr Kommandant! Czy mogę wejść?
Usłyszałem głośno westchnienie i po chwili zawtórował rozkaz:
- Przepuść go!
Wartownik pozwolił mi przejść i po chwili do moich nozdrzy doleciał zapach goździków. Wszystko wskazuje na to, że Evans lubuje się w tym zapachu.
- Usiąść. - rozkazał wskazując otwartą ręką krzesło. - I zamknąć mi te jebane drzwi!
Usłyszałem za plecami dźwięk zamykanych drzwi i rozparłem się na siedzeniu. Już miałem opowiedzieć Evansowi o całym incydencie, lecz widząc jak gapi się na wyłożoną mapę stanu Nowy York na jego biurku i jedną ręką mając cały czas zaciśniętą na jego włosach postanowiłem załagodzić obecną sytuację.
- Szefie, wiem, że jestem tylko pionkiem, ale niemiecka myśl techniczna jest przydatna do rozwiązywania problemów. Każdych.
Na jego twarzy zatańczył na chwilę uśmiech i mruknął.
- Doceniam to Zussman, ale są sprawy, które przerastają mnie, a co dopiero Ciebie.
- Jakie to sprawy? - nie ustępowałem.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? Więc proszę bardzo. Mamy za mało ludzi, aby podbijać pobliskie obozy i atakować transporty z zaopatrzeniem od innych obozów. A poza tym nasze Demony są zbyt cenne. Do tego nachodzą mnie pogłoski o jakimś stróżu prawa Deadpoolu, a nasi 'sojusznicy' z Trupów nie wyściubiają nosa ze swojego skurwiałego metra i wysyłają nam pojedynczych ludzi do pomocy. Sam nawet współpracowałeś z jednym z nich, jak się on nazywał?
Przypomniał mi się brunet w słonecznych okularach lubiący palić cygara.
- Eron.
- Eron, Pieron, nieważne. Jesteśmy w czarnej dupie z naszymi 4 000 ludźmi. Po prostu chujnia z patatajnią. - podsumował.
Rzeczywiście sytuacja nie do pozazdroszczenia. Trupy w odróżnieni od nas to indywidualiści. Każdy z nich działa na swoją rękę. I to tutaj jest chyba problem. Brakuje im wspólnej sprawy, za którą mogliby walczyć. Chyba wpadłem na pomysł:
- A jakby tak podwoić tę liczbę?
- Co masz na myśli? - podniósł swoją głowę Evans.
Uśmiechnąłem się
- O ile się dobrze orientuję i o ile księgi w naszych archiwach nie kłamią to obóz Trupów wynosi 5 000 ludzi. Razem z naszymi będzie to 9 000. W sam raz, aby podbić okoliczne obozy liczące od 1 000 do 1500 osób.
- Zgadza się, ale jak już mówiłem Trupy nie są skorzy wysyłać małych grupek, a co dopiero wszystkich tam obecnych. Jak zamierzasz to osiągnąć?
Złączyłem swoje palce w wieżę, a mój uśmiech powędrował od ucha do ucha.
- Prowokacja. - odpowiedziałem krótko.

<cdn.>

czwartek, 15 lutego 2018

Od Kiasa cd. Sary

Nadal nie ufałem tym ludziom, ale jakoś pod wpływem nalegań tego śmiesznego doktorka skosztowałem nieco tajemniczego napoju, który okazał się być słodki jak truskawki. Do końca nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi, gdyż lekarstwa przeważnie są gorzkie dlatego zacząłem sobie myśleć, iż chcą podać mi jakiś narkotyk ogłupiający bym nie miał sił z nimi walczyć. Myśląc coraz więcej o jednym i tym samym temacie, w końcu zapomniałem jak się poprawnie połyka ciecze i się zachłysnąłem. Nie potrafiąc nic z tym zrobić, poczułem nagle silne uderzenie między łopatkami dzięki któremu odzyskałem jakoś możliwość oddychania.
- Spokojnie... Nie tak szybko... Przecież nikt ci tego nie zabierze - stwierdził lekarzunio przyglądając się uważnie mojemu kubkowi, z którego ubyła już połowa ciepłego napoju.
- Nie chce więcej - burknąłem niezadowolony opadając z powrotem na materac, który nieco odbił moją głowę.
- Musicie solidnie wypocząć... W tedy poczujecie się dużo lepiej - stwierdził pomagając napić się również mojej siostrze, która tak samo jak ja nie była zbytnio chętna na wypicie tajemniczego roztworu wodnego, ale jakoś to przełknęła. Mężczyzna długo z nami nie siedział, ponieważ po poprawieniu nam koców od razu opuścił pomieszczenie zamykając nas na wiele spustów byśmy nie mogli zwiać głównymi drzwiami. Poczekałem jeszcze chwilę aż kroki na korytarzu ustaną po czym mimo bólu szyi i głowy jakoś się podniosłem.
- Brat? Co ty robisz? - usłyszałem cichy szept Sary, która wpatrywała się we mnie słabym wzrokiem.
- Jakoś zwiać stąd trzeba - stwierdziłem jeszcze ciszej niż ona i dopiero teraz zorientowałem się, że nie mam na sobie swoich ubrań tylko jakiś mundur wojskowy. Cholera by ich - pomyślałem czując się w pewnym stopniu nagi. Nigdy nie przepadałem za wojskiem, gdyż nawet po mimo swojego wieku w nim nie byłem. Zawsze zwiewałem przed komisją i jakoś mi się to udawało dzięki mojej kryminalnej przeszłości. Miałem już podchodzić do okna by sprawdzić jego szczelność, lecz w tedy przypomniałem sobie, że ktoś musiał mnie przebrać w te szatańskie rzeczy przez co mimowolnie pobladłem jeszcze bardziej. Macały mnie wampiry! - przeszło mi przez myśl dzięki czemu upadłem mimowolnie na tyłek, który wylądował jak na nieszczęście na podłodze. Była tu taka ciemnica, że moje oczy ledwie cokolwiek widziały... Chciałem się znowu podnieść i poluzować nieco dechy, którymi było zabite ono, ale teraz to już w ogóle opadłem z sił ledwie doczołgując się do materaca, na którym wsparłem swoją głowę - Nie cierpię wampirów - wysapałem ledwie próbując wleźć nieco bardziej na sprężysty przedmiot, od którego nie bolałby mnie aż tak kręgosłup.
- Kias spokojnie... Jesteś za słaby jeszcze - odezwała się znowu siostra patrząc na mnie za ogromnym zmartwieniem - Nie wstawaj - dopowiedziała z małym rozkazem w głosie przez co niechętnie jej uległem. Nie lubiłem się opierniczać, a poza tym byłem teraz bezużytecznym szpiegiem, ponieważ powinienem jakoś znaleźć wyjście z tej sytuacji. Zacząłem się wzrokowo rozglądać po pomieszczeniu, gdyż zdawało mi się, iż traciłem z sekundy na sekundę coraz więcej sił. Kiedy byłem już w miarę zorientowany w tym co znajduje się w pokoju, mój wzrok zatrzymał się na drzwiach, które malowały się w bardzo ciemnej barwie. Miałem już się odzywać ponownie do swojej siostry gdy nagle napadł mnie straszny napad kaszlu. Nie wiedziałem co się dzieje! Każda próba złapania oddechu była dla mnie czymś koszmarnym i ledwie osiągalnym. Myślałem, że zaraz się uduszę kiedy nagle ktoś wparował z głośnym hukiem do pokoju, lecz nadal nie wyglądało mi to na odsiecz ojca czy tam Erica.

<Sara? ;3 Dostał uczulenia na herbatkę xd>

Od Sary cd. Kiasa

Usłyszałam bardzo głośne hałasy zaraz po ich spokojnych rozmowach co sprawiło że otworzyłam słabe oczy nie wiedząc co się dzieje ale i tak byłam zbyt słaba by się na razie ruszać. Nie było już tamtej dwójki, która jeszcze przed chwilą się kłóciła, lecz był sam doktorek, który dotknął mojego czoła i zmarszczył nieco brwi. Bałam się go bo nie wiedziałam co zechcą jeszcze z nami zrobić, a poza tym nawet nie wiedziałam czy ojciec wie że tu jestem... Słyszałam krzyki na korytarzu, więc coś musiało się dziać, ale to na pewno nie był wjazd ojca ani tym bardziej Erica... Spojrzałam na tego lekarzunia słabo, który właśnie sięgał po jakąś strzykawkę, przez co się bałam że zaraz mi wstrzyknie jakiś narkotyk czy też truciznę. Chciałam się odsunąć jakoś, ale złapał mnie za rękę szybko, a że sił nie miałam, to nie miałam jak się wyszarpać.
- Nie bój się - rzekł spokojnie wbijając mi nieznaną, przeźroczystą substancję do mojego krwiobiegu, a następnie położył moją rękę na łóżku i założył jakiś opatrunek w miejscu gdzie się wbił wtedy igłą. Było mi zimno bardzo, co musiał zauważył, bo przykrył mnie bardziej kocem którym byłam okryta i dodał mi kolejny, po czy wziął drewienko jedno i włożył do pieca kaflowego, coś tam poruszał jakimś haczykiem, po czym włożył jeszcze kolejne dwa drewienka i zamknął niewielki piecyk.Kiedy chciał coś powiedzieć, nagle usłyszałam jak go wołają więc ten szybko wyszedł zamykając drzwi porządnie, a ja nie mając sił przymknęłam powieki nieco. Leżałam tak może z pięć minut, kiedy to znowu usłyszałam jak drzwi się otwierają i wnieśli jakiś materac, czym się zdziwiłam. Ktoś będzie mnie tu pilnować? - przeszło mi przez myśl i patrzyłam słabo jak położyli obok mojego łóżka owy materac, lecz nieco bliżej drzwi z dala od piecyka by w razie co ten kto tu miał leżeć ze mną się nie poparzył. Od otwierających się drzwi też był dalej wiec ten kto miał wchodzić nie walnął by leżącego. Chwilę się siłowali z materacem, a później dali małego jaśka i koc.
- Dawajcie go - rzekł lekarzunio ten sam i ku mojemu zdziwieniu oni wnieśli Kiasa! Tak mojego brata, tyle że nieprzytomnego i strasznie bladego! Boże co oni mu zrobili? - pomyślałam szybko, dość nerwowo. Położyli go ostrożnie na materacu, po czym go przykryli kocem starannie. Był słaby bardzo co widziałam po jego twarzy. Podali mu jeszcze jakiś zastrzyk, po czym wyszli i zamknęli drzwi na kilka spustów, co dało się słyszeć po zamykaniu licznych zamków. Martwiłam się o brata bardzo, lecz z tego co widziałam oni nie chcieli nam wyrządzić większej krzywdy, a przynajmniej miałam taką nadzieję, bo przecież nie musieli kłaść mnie na łóżku, ani Kiasa na materacu, ani okrywać kocami...
~~~***~~~***~~~***~~~***~~~***~~~
Nie mogłam spać więc jedyne co mogłam robić to gapić się w sufit albo na brata, który spał wyczerpany i chyba mu też wypili nieco krwi jak wtedy jakiś wampir mnie. Kias się bardzo długo nie budził ale kiedy w końcu usłyszałam jego cichy jęk, jakoś zmusiłam się do siadu i patrzyłam na brata zmartwiona. Widziałam jak powoli rozchyla powieki, a następnie próbuje wstać. Odezwałam się do niego zmartwiona bardzo, a po jego głosie wywnioskowałam iż nie czuje się za dobrze...
- Chyba umieram - wydusił z siebie jakoś starając się nie jęczeć - Wypił chyba ze mnie litr - dodał jeszcze próbując się jakoś podnieść, ale wszystko szło mu bardzo marnie.
- Ze mnie też jeden raz wypił ktoś krew, wiem jakie to uczucie - rzekłam słabo, po czym opadłam na łóżko, a po chwili znowu usłyszałam jak szereg zamków się otwiera za dole drzwi, na środku i u góry. Kuźwa więcej zamków się zamontować nie dało? - pomyślałam sobie, a po chwili wpuszczono do nas doktorka, za którymi drzwi się zaraz zamknęły. Miał w rękach dwa parujące kubki, który jeden postawił na jakby stoliku, a drugi postawił na podłodze i uniósł nieco ledwie żywego brata, który jakoś chciał się sprzeciwić, lecz nie miał na to sił, a ten podstawił mu pod nos kubek. 
- Napij się tego, to Ci pomoże odzyskać nieco sił - rzekł ze spokojem.
- Nie chcę - powiedział jakoś brat, który zapewne się obawiał jak ja że to jakaś trucizna.
- Nie bój się... Gdybyśmy chcieli Cię zabić już dawno byśmy to zrobili... Śmiało pij, to dobre - rzekł znowu spokojnie zachęcając go. Brat wahał się przez chwilę co ma robić w tej sytuacji.
- No śmiało! - rzekł łagodnie nadal go podtrzymując prawą ręką za plecy - Wiem przecież że zaschło Ci w gardle i boli Cię szyja, to też pomoże na to - rzekł jeszcze, co najwyraźniej przekonało nieco brata i zaczął powoli pić, na co mężczyzna lekko się uśmiechnął.

< Kias? ;3 coś słodkiego to do picia jest więc dobre xdd jakieś ziółka wzmacniające z czymś tam xdd >

poniedziałek, 12 lutego 2018

Od Reker'a cd. Nick'a

Kiedy dotarliśmy do obozu, który zwał się Loups noirs co na nasz brzmiało Czarne wilki... Cóż każdy ma różne gusta jeśli chodzi o nazwy... U nas jest Śmierć a u nich Czarne Wilki! Pasi? Pasi! Jak na ludzi, którzy żyli w czasach apokalipsy nawet dobrze się tutaj rozlokowali. Mieli potrzebny sprzęt wojskowy, zaplecze medyczne, stajnie dla koni, ale jedyne czego im tak na prawdę brakowało to jakiegoś budynku gdzie mogliby mieszkać, bo sądząc po namiotach i kilku kamienicach to tu za ciekawie nie było zimą i jesienią.
- Nous allons vous conduire à notre chef. Tu veux probablement lui parler (Zaprowadzimy cie do naszego przywódcy. Pewnie chcesz z nim porozmawiać) - Zdecydował Fabio, który prowadził nas przez całą drogę do ich obozu. Był to mężczyzna po trzydziestce... Dość wysoki, wysportowany, o błękitnych oczach i brązowych włosach. Przypominał mi nieco Oliviera, ale jego głos i włosy mówiły mi, że to na pewno nie jego klon.
- La conversation nous sera utile(Rozmowa z pewnością się nam przyda) - stwierdziłem ze spokojem widząc jak Nick poszedł pałętać się między tymi swoimi lekarzami. Eh... Oby potem nie przybiegł do mnie z rykiem, że ktoś się z niego naśmiewa. Zresztą nie jestem jego niańką więc niech sobie sam głupek radzi! Ja wiecznie nadstawiać karku za niego nie będę. No ludzie on ma dziewiętnaście lat a zachowuje się jak trzy latek bez matki. Wracając jednak do tematu to gdy tylko przekroczyliśmy drzwi jakiegoś budynku moim oczom ukazał się dość długi korytarz, z ogromną ilością drzwi. Nikt z nas nie miał czelności się teraz odezwać, szliśmy równym korkiem w stronę południa aż w końcu Alvaro, czyli mój drugi towarzysz postanowił się zatrzymać. Spojrzał na wszystkich zebranych w znaczący sposób po czym cicho zapukał w dębową dechę by już po chwili usłyszeć francuskie "Entret" co oznaczało "wejdź".
- Boss, vous avez un visiteur(Szefie ma pan gościa) - powiadomił nieznajomego nasz nawigator po czym wepchnął mnie do środka pod samo oblicze jakiegoś czterdziestolatka. Nie wydawał się być groźnym w stosunku do mnie, lecz i tak zachowywałem należytą czujność przebywając z nim sam na sam. Cóż, postawiono przede mną bardzo ważne zadanie więc nie mogłem nikogo zawieźć, a co najgorsze pokłócić nasze dwa światy jeszcze w czasie apokalipsy.
- Qui es-tu jeune?(Kim jesteś młodzieńcze?) - zapytał przyglądając mi się z ogromnym zainteresowaniem dlatego ściągnąłem maskę na szyję by nie wyglądać aż na takiego wrogiego typa.
- Reker Logan Blackfrey du camp Śmierć - odpowiedziałem na jednym tchu co bardzo zdziwiło przywódcę Wilków - Je suis américain, nous sommes venus ici pour déterminer la situation(Jestem Amerykaninem, przebyliśmy tutaj by ocenić sytuację w innym kraju) - dopowiedziałem jeszcze by nieco rozjaśnić co tu yak właściwie robię.
- Un Américain en France?(Amerykanin we Francji?) - zainteresował się bardzo wstając ze starego fotela - Nous vivons d'une manière ou d'une autre... Mais comment cela vous ressemble-t-il?(Jakoś żyjemy... Lecz jak wygląda to u was?) - postawił sprawę w innym świetle co mnie nieco zaskoczyło, ale ze spokojem zacząłem mu tłumaczyć o wszystkich sześciu, a raczej siedmiu głównych obozach, o przywódcach, dziwnych mutantach czy też częstotliwości ataków zombie. Czasami trudno było mi dobierać odpowiednie słowa, ale jakoś dawałem radę. Tak to już jest jak się przez długie lata nie używa języków obcych, lecz nie ma co narzekać - Je ressens quelque chose dont nous parlerons assez longtemps. Asseyez-vous et reposez (Coś czuję, że to będziemy dość długo rozmawiać. Usiądź i odpocznij) - rozkazał nagle, a ja nie chcąc się kłócić zrobiłem to co chciał.
****************
Minęło siedem godzin spędzonych na gadaniu z przywódcą  Loups noirs... Obgadaliśmy niemal każdy szczegół naszych dwóch światów. Okazało się, że Pan Vigneron zna mojego ojca, jak i znał Michaela i cieszył się, że dziad w końcu zdechł. Cóż... Sam dobrze wiedziałem po sobie jakim był skurwielem więc nie dziwiłem się, że wszyscy co go znali mają w sobie taką radość. Było już grubo po godzinie dwudziestej pierwszej. Wraz ze swoimi ludźmi mieliśmy zapewnione miejsce do spania tylko był problem gdzie oni się podziali. Dziękując Vignerowi za poświęcony czas poszedłem poszukać całej ekipy, która zapewne była rozrzucona po całym obozie. Obiecałem facetowi, że przyjdę jeszcze jutro z nim pogadać więc miałem nadzieję, iż chociaż tutaj porządnie się wyśpię. Całą czwórkę znalazłem niemal po pięciu minutach, lecz głupek Nick jak zwykle musiał się chować po kontach. Powiedziałem drużynie, w którym namiocie mamy nocować dlatego szybko się tam udali, najwidoczniej nie tylko ja byłem tutaj zmęczony. Przemieszczając się zwinni między żołnierzami Francuzów starałem się jak najszybciej znaleźć tą pokrakę, której na prawdę nigdzie nie było. W końcu jednak postanowiłem udać się do medyków by chociaż ich wypytać o tą niedojdę i wierzcie mi lub nie, bo trafiłem w sedno! Siedział tam pośród innych białokitlowców najebany jakimiś tanimi lekami z biedronki i się śmiał z nie wiadomo czego.
- Nick kurwa co ty sobie wyobrażasz? - warknąłem na niego od razu ustawiając go do pionu - Najebałeś się w cztery dupy i co sobie myślisz? - dodałem jeszcze wywlekając go z namiotu oraz ciągnąć w stronę naszego gdzie wszyscy obrzucili chłopaka wnerwionym spojrzeniem.
- Ja pierdole co on znowu zrobił? - burknął niezadowolony David zakrywając się kocem aż po same oczy.
- Cholera wie... Ja spadam na wartę. Nie mam zamiaru go niańczyć - fuknąłem posyłając dzieciakowi gniewne spojrzenie. Jak on kurwa mógł to zrobić za granicą?! Dlatego właśnie dzieciaczki powinny łazić spać po dobranocce a nie eksperymentować z narkotykami i alkoholem. Idiota - dodałem jeszcze w myślach drepcząc z powrotem do Vignerona, który przypisał mia pokój w ich siedzibie. Mając dość atrakcji na dziś, po prostu rzuciłem się na łóżko i wiedząc, że drzwi i okna są szczelnie pozamykane poszedłem spać zachowując należytą czujność.

<Nick? Schlałeś się i najebałeś! xd> 

Event dla miesiąca zwanego Lutym

Kolejny miesiąc czyli kolejny Event :) Mam nadzieję, że i tym razem zadania przypadną wam do gustu i nie okażą się aż tak trudne jak zeszłym razem.

Moja Apokalipsa
Każdy z pewnością pamięta swoje pierwsze spotkanie z zombie, ale czy da się je opisać? Napisz opowiadanie na temat jak przeżyłeś pierwszy dzień tego piekła.
Minimalna ilość słów: 500
Nagroda: 150 pkt

Walentynki
Już niedługo czternasty luty więc chyba każdy wie co to oznacza... Walentynki co roku zaskakują nas jednym i ten samym. Opisz jak spędzasz ten miłosny dzień! Spędzasz je sam? Z drugą połówką? Przeklinasz je czy miłujesz?
Minimalna ilość słów: 450
Nagroda: 150 pkt

Zamiana ciał
Dzień jak co dzień a może jednak nie? Kiedy tylko otwierasz swoje oczy zauważasz, że zamieniłeś się z kimś ciałem. Musisz odnaleźć właściciela swojego ciała i wraz z nim udać się do świątyni by zmienić się z powrotem. Podobała ci się zamiana? Byłeś mężczyzną czy kobietą? Jak uporaliście się ze swoim problemem? Opowiadanie może być odpisem.
Minimalna ilość słów: 700
Nagroda: 400 pkt

Był taki dzień, który zmienił świat w popiół
Napisz wiersz na temat pierwszych dni apokalipsy. Możesz odwołać się do świata przedstawionego na blogu lub napisać własną wizje tamtych dni.
Nagroda: 250 pkt

Event trwa od 12.02.2018 do 10.03.2018 roku.
Formuła: Od .... "Nazwa Zadania"
Np. Od Rufusa "Zamiana ciał"

sobota, 10 lutego 2018

Od Kiasa cd. Sary

Szczerze mówiąc to zacząłem się już powoli gubić w tym wielkim, ale dziurawym, w niektórych miejscach jak ser szwajcarski domu. Kiedy zdawało mi się, że jestem już w połowie budynku nagle pojawiałem się w punkcie wyjścia... Podczas tej całej wędrówki kilka razy natknąłem się już na tych dziwnych domowników, którzy raczej nie byli przyjaźnie nastawieni do obcych. Dlaczego akurat Sara? - pomyślałem sobie nie do końca rozumiejąc ich zamiarów. Miałem już iść na wyższe piętro, lecz w tedy usłyszałem jakieś głody dobiegające z jednego z pokojów. Wiedząc, że muszę to zbadać, prześlizgnąłem się cieniami pod odpowiednie drzwi, do których przyłożyłem ucho zaczynając nasłuchiwać o czym prowadzą ten jakże interesujący dialog.
- Ciszej może tak by co? Gdybyście nie wiedzieli, to stresowanie chorego jest niebezpieczne - fuknął jakiś mężczyzna zapewne w stronę swoich kompanów.
- Nie mrucz nic jej nie będzie... - mruknął kolejny facet niezadowolony ze słów tego pierwszego.
- Biszop on ma rację, jesteśmy zbyt głośno - rzekł spokojnie kolejny gościu, którego chyba nawet na oczy dzisiaj nie widziałem - A co do okupu to jakoś damy radę i tak się nie stresuj - dopowiedział jeszcze zmieniając pozycję co wywnioskowałem po głośnym skrzypnięciu podłogi. Więc o to im chodziło... Pewnie ojciec zrobi wszystko co będą chcieli by ją odzyskać - przeszło mi przez myśl analizując wszystkie ich słowa. Musiałem obmyślić jakiś plan by się tam do nich dostać i zabrać stamtąd Sarę, ale to z pewnością zajmie mi jak zwykle w cholerę czasu... Poza tym musiałem jeszcze znaleźć sobie miejsce gdzie mógłbym wszystko obmyślić co z pewnością łatwe nie będzie.
- Zaraz... Czujecie to? - usłyszałem nagle głos tego pierwszego typa, który zaczął jakby wąchać powietrze - Mamy nieproszonego gościa - mruknął nagle a ja szybko zrozumiałem, iż chodzi mu o mnie. Wiedząc, że mam mało czasu, od razu pobiegłem w stronę wyjścia, lecz na moje nie szczęście na drodze stanął mi kolejny wróg, który wbił mi kły w szyję! Tak kurwa kły! To były pierdolone wampiry żywiące się życiodajną cieczą krążącą w naszych żyłach. Chciałem uciec albo odepchnąć od siebie jakoś tego psychola, lecz oprócz stania w jednej pozycji nic nie mogłem zrobić. Czułem jak te dwa sztylety zatapiają się coraz bardziej i bardziej w moim ciele pijąc ze mnie jak z jakiejś szklanki. Długo przytomności nie zachowałem, gdyż przed oczami zaczęły pojawiać mi się czarne plamki, a ból jaki promieniował w tamtym miejscu był nie do zniesienia.
- Pol! Zostaw go! - usłyszałem tylko czyiś głos po czym odpłynąłem do krainy zaświatów.
*********
Obudziłem się na twardej podłodze ledwie ruszając swoją obolałą szyją. Gdy tylko otworzyłem oczy wszystko dookoła zaczęło strasznie wirować jakbym był na jakiejś karuzeli. Nie mogąc nad tym zapanować, ponownie zamknąłem ślepia opadając bardziej na podłogę. Strasznie dyszałem starając się jakoś dojść do siebie, ale było mi strasznie ciężko wziąć się po tym wszystkim w garść. Wiecie ciężko jest odzyskać nagle wszystkie siły po utracie krwi... Pierdoleni krwiopijcy - pomyślałem otwierając na nowo swoje słabe oczy, które nadal nie potrafiły zapanować nad całym obrazem ukazującym mi pomieszczenie.
- Kias? - usłyszałem nagle cichy głos Sary, która patrzyła na mnie z góry - Wszystko dobrze?
- Chyba umieram - wydusiłem z siebie jakoś starając się nie jęczeć - Wypił chyba ze mnie litr - dodałem jeszcze próbując się jakoś podnieść, ale wszystko szło mi bardzo marnie.

<Sara? ;3 Wyżłopał z niego za dużo xddd Prawie przez tego jełopa umarł, ale żyje i leży sobie na ziemi xd> 

piątek, 9 lutego 2018

Od Darlene c.d. Detlefa: "Czarny i biały"

Ktoś powiedział, że zima jest najspokojniejszym okresem, jeżeli chodzi o ataki zombie. Mimo wszystko, każdy ranny to o jednego rannego za dużo. Przestępując progi szpitala, poczułam wątpliwości w stosunku do tamtego stwierdzenia, powitała mnie bowiem typowa atmosfera pracowitych godzin. Ogólny harmider z pewnością nie sprzyjał rekonwalescencji chorych. Gdzieś z oddali usłyszałam potępieńcze wrzaski, jakby kogoś kroili bez znieczulenia. W sumie... ktoś mnie popchnął. Zawołałam oburzona na takie zachowanie, ale wtedy zorientowałam się, że był to jeden z lekarzy, goniący gdzieś w kierunku skrzydła, z którego docierało najwięcej hałasów. Na podłodze widniały gdzieniegdzie ślady krwi, których nie było komu posprzątać, lub zrobiono to naprędce. Skierowałam się do pokoju dla pracowników, gdzie rzuciłam plecak i część rynsztunku, który utrudniał swobodne przeciskanie się w tłoku. To nie był mój czas pracy. Miałam dziś wyruszyć w trasę z niejakim Paulem. Co prawda zostało jasno zasugerowane, że jadę tam bardziej w roli ozdoby aka świadka, ale mimo wszystko liczyłam na szansę kontaktu z Przemytnikami.
- O, hey, Darlene, urwanie głowy normalnie - mimo napiętej sytuacji na twarzy Claudii igrał uśmiech, który zdawał się czasem być niezależny od jej woli - Nie dość że tylu chorych, to jeszcze jacyś geniusze urządzili polowanie na zombie, a skończyli w szponach Wilkokrwistego... To cud, że akurat tamtędy przejeżdżał patrol. Ale ty lepiej idź już do zarządu bo słyszałam że jest problem z tym transportem co miałaś ty... - wypaliła niemalże jednym tchem, po czym poklepała mnie po ramieniu i odeszła szybkim krokiem.
Po chwili znalazłam się w przestronnym gabinecie Szefa, który akurat prowadził niezmiernie burzliwą dyskusję z parą nieznajomych.
- Nie wierzę! Nie wierzę po prostu, że z dziesięciu tysięcy ludzi nie znajdziecie mi jednego zdatnego kierowcy! - pieklił się Szefu, cały czerwony ze złości. - Ten transport jest zbyt ważny, żeby go sobie odpuszczać!
Frank Stone, znany też jako Szef, Szefu i Stary. Blisko pięćdziesięcioletni, krępy choleryk. Dobry lekarz. Dupek.
- Szukaliśmy zastępstwa od samego rana, myślisz, że to takie proste? Ludzie, którzy umieją prowadzić i nadają się do takiej roboty, z reguły nie narzekają na brak zajęć, Frank. - rozmówca był zdecydowanie bardziej opanowany i ani trochę oschły. - Nikt nie może poświęcić całego dnia. A ty wśród swoich nikogo nie znajdziesz?
Stary potarł ręką twarz w geście zmęczenia.
- Jak widzisz, ten, kto jest zdatny, jest też niezbędny tutaj.
- Przecież ja mogę jechać sama. - wtrąciłam się, podchodząc do zebranych. Nastąpiła chwila ciszy. Spojrzenia całej trójki skierowały się na mnie, tak jakby dopiero w tym momencie zorientowano się, że w ogóle tu jestem. Za moimi plecami przemknęła do środka jakaś sylwetka. Kobieta przekładała coś w papierach przy drugim biurku, ale wiedziałam, że zezuje w naszym kierunku i nadstawia ucha. Już węszy za plotkami.
- Czasem jak któraś się odezwie... - Odpowiedział Frank i dodał kpiącym tonem - Rozmawiamy o poważnej sprawie, to nie jest zabawa, Darlene.
- Przecież to ja miałam jechać z Paulem. - zaprotestowałam przeciw tak lekceważącemu stwierdzeniu. - Wiem co i jak, umiem prowadzić. Poza tym, co się z nim stało, że nie jedzie? - starałam się nie dopuścić do głosu irytacji, jaką wywoływał we mnie ten człowiek. To on decydował o całej sprawie i nie mogłam go bardziej denerwować.
- Paul miał wczoraj mały wypadek. On... - zaczął jeden z żołnierzy, jak nazwałam ich w myślach. Jednak Szef zgromił go spojrzeniem i odezwał się do mnie tonem, jakby tłumaczył debilowi.
- To, że udało ci się zdać prawko nie zmienia faktu, że jesteś tylko niedoświadczoną k o b i e t ą. - Kurwa. - To nie jest zawijanie bandaży ani zabawa nożem w kuchni, ani nawet machanie pistoletem przed jakimś nadgniłym zombie. Miałaś załatwić sprawy pod opieką Paula, który leży połamany na jednym z oddziałów. Może się wydarzyć wszystko, o czym chyba nie pomyślałaś w tej swojej ślicznej główce. A teraz bądź tak dobra i zajmij się swoimi obowiązkami, a męskie zadania pozostaw mężczyznom.
Kobieta przy papierach zachichotała. Co się idiotko cieszysz. Odetchnęłam głęboko. Poczułam jak na policzki wypływa mi rumieniec złości, a usta rozciągają się w grymasie.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie może być, podróżowałam po bardziej dzikich terenach niż to zadupie, uwierz, Szefie. Z tego co widzę, nie macie żadnego planu, a ja znam wszystkie wytyczne i doskonale dałabym radę nawet w zimowych warunkach. Nie jestem gorzej doświadczona od każdego innego losowego "kierowcy" w mieście. - odczekałam chwilę, nikt nic nie mówił - Ale TY wolisz nie skorzystać z jedynej szansy, chociaż przed chwilą dostawałeś kurwicy, że nie ma komu jechać? - dodałam, krzyżując ręce na piersi.

***

Lewą ręką trzymając kierownicę, sięgnęłam do leżącego na siedzeniu pasażera plecaka. Wyjęłam butelkę wody i mapę. Pociągnęłam kilka łyków, po czym nucąc w kółko dwa wersy z jakiejś piosenki, z której tylko tyle zapamiętałam, rozłożyłam niewielki arkusz na kolanach. Prześledziłam trasę, którą pokonałam i punkty, przez które miałam jeszcze przejeżdżać. Została mi jedna stacja, ostatnia, ale największa dostawa - Rochester, po niej już prosto do Watertown. Dziękujmy Bogu za klimatyzację w autach. Ciężarówka sprawowała się całkiem przyzwoicie, zważywszy na fakt niezbyt sprzyjających warunków drogowych przez większość czasu. Od momentu odpalenia silnika wiedziałam, że mam do czynienia z zadbanym pojazdem, nawet jeśli nie wyglądał jak prosto z salonu. W sumie, od dłuższego czasu nie sypie śnieg, a droga przede mną jest całkiem przyzwoita. Można by nieco przyspieszyć... 
- Zobaczy, że niepotrzebnie lamentował. Ja nie dam rady dojechać, też coś. Bez żadnych scysji i problemów, kurna. - mówiłam do siebie, naciskając gaz. Tak jest dobrze. Prosta, czysta trasa, za pół godziny będę u celu. Hm, a tam co - No żeż... - warknęłam, usiłując wyhamować, jednocześnie wpadając w poślizg. Wyrównałam kurs i zjechałam na bok, modląc się, by to nie było to, co wydawało mi się, że było. Gdy udało mi się zahamować, wzięłam głęboki oddech, usiłując uspokoić serce, które nagle zaczęło mi zbyt szybko bić. Złapałam za karabin i upewniłam się, że pistolet jest w kaburze. Wyskoczyłam z auta. Nie zauważyłam nikogo dookoła. Rozglądając się na boki, sprawdziłam stan opon i drogę za sobą. Moje obawy się potwierdziły - jakiś chuj rozłożył kolczatkę.
- Zabiję was, suki! Kurwa, idioci, do waszych jechałam! - Jak mnie okradną to wyjdę na niedojdę, za jaką mnie ma Frank. Nie no, kurwa, pozabijam, choćby i było ich więcej, pożałują że się urodzili, zabiję kurwa, zabiję - Wyjdźcie z ukrycia! Mam coś dla was! Ja pierdolę... - dodałam już do samej siebie - Co za chuje! - Warcząc, z rozmachu kopnęłam w przednią, bezużyteczną oponę, a jako, że znalazłam się od strony oblodzonego pobocza, nie zdążyłam zachować równowagi i zaliczyłam spektakularną glebę, jednocześnie obsypując się śniegiem. Karabin wyleciał z mojej dłoni i zatrzymał się dwa metry dalej.



<Det?>

Od Reker'a cd. Ruslan

Przyglądając się tej całej akcji ratowniczej tego szmelcu tonącego w lodowatej wodzie stawu, myślałem by zaraz strzelić się z otwartej ręki w łeb. Z takim idiotą to ja jeszcze do czynienia nie miałem - pomyślałem sobie przyglądając się pływającym na powierzchni zbiornika wodnego krą lodu. Sam nie raz skakałem do takich, ale by uratować człowieka, a nie jakiś kawałek metalu, który może być zastąpiony innym. Widząc, że Rosjanin jakoś wyszedł z tego wszystkiego żywy, mimowolnie mój prawy kącik ust podniósł się ku górze. Był wnerwiającym człowiekiem, ale chyba w tym świecie już normalnych ludzi nie idzie spotkać... Eh... Nie ważne! Kiedy próbował do mnie strzelić mechanizm tak jak przewidziałem odmówił pełnienia swojej funkcji.
- Jaka szkoda - mruknąłem w jego stronę poprawiając na sobie swój ubiór - Kiedyś ci w końcu wyjdzie Reznov - dodałem zaczynając kierować się do swojego obozu. Słyszałem jak przez chwilę za mną biegł, ale jakoś zdążyłem go zgubić w gęstych, łysych zaroślach martwej roślinności. Nie byłem aż taki głupi by stawać teraz z Truposzem do walki. Poza tym miałem też na głowie inne ważne rzeczy, które musiałem zrealizować w nadchodzącym tygodniu dlatego nie było co się z nim użerać jak z jakąś namolną uchą brzęczącą nad uchem kiedy próbuje się spać.
********
Minęło kilka dni, a po rusku jak na razie ślad zaginął co jednocześnie mnie cieszyło jak i nie cieszyło? W tym gadzie było coś interesującego tyle, że sam nie wiedziałem co. Tak jak wspominałem wcześniej miałem teraz na głowie wiele spraw zaczynających się od sprawdzania magazynów, idąc przez sprawdzanie szkoleń dzieciaków, a kończąc na papierowej robocie za biurkiem, której z tego wszystkiego najbardziej nie cierpiałem.
- Dziewięćset sześć, dziewięćset siedem - liczyłem przerzucając z prawej do lewej dłoni długopis napełniony czarnym tuszem. Czasami zdarzało mi się coś pomylić, ale było to na tyle rzadko, że ludzie sprawdzający dokumenty tuż po mnie byli okropnie tym znudzeni.
- Reker! - usłyszałem nagle swoje imię wykrzyknięte przez naszego przywódcę i mojego wujka Erica Helsinga... Czy tam Sawa... Jak kto woli.
- Co! - odpowiedziałem mu tym samym tonem nieco chichocząc znad papierów walających się po moim biurku, a raczej po całym pomieszczeniu, w którym dane mi było teraz siedzieć.
- Jajco - westchnął przewracając oczami - Masz zadanie - dodał po chwili wyglądając przez okno niczym jakiś ptak z ogromnie długą szyją.
- Jaką? - zaciekawiłem się bardzo wstając od razu z obrotowego krzesła, które zakręciło się kilka razy w okół własnej osi.
- Mamy wymianę z Przemytnikami... Wraz z innymi będziesz chronić ludzi - wyjaśnił spoglądając teraz w bezchmurne niebo - Pogoda będzie wam sprzyjać - stwierdził z uśmiechem zostawiając mnie ponownie samego. Nie chcąc dłużej czekać, szybko pobiegłem do swojego mieszkania, w którym przebrałem się w niezwykle ciepły mundur, pod który dodatkowo wpakowałem ciepły szalik by nie było mi zimno w gardziel. Chciałem dzisiaj popełnić nieco funkcję snajpera dlatego wyciągnąłem z najwyżej półki swoją kochaną "Jaskółkę" który towarzyszyła mi od czasów nauki w szkole.

<Reznov? ;)> 

czwartek, 8 lutego 2018

Od Detlefa do Erona "Razem do piekła"

Dzięki temu polaczkowi już wiem co czuli moi przodkowie. Gdy przemarznięci w śnieżycy na pełnej kurwie jechali, aby podbić Moskwę. To uczucie przeminęło jednak tak szybko, jak wybuch składu amunicji w Tigerze 2.
Teraz gdy śnieg przestał padać, a nasi adwersarze odpuścili strzelanie do nas, myśląc że spaliliśmy się w czołgu mogliśmy spokojnie się przegrupować.
- Fick mir (fuck me), teraz gdy nie mamy naszej bestyji pozostaje nam tylko albo złapać radioaktywną taryfę, albo całą drogę przejść pieszo. Według prędkości, z którą jechaliśmy znajdujemy się w połowie drogi między Oswego, a Syracusami, a te murzyny na których natrafiliśmy zdają się to potwierdzać.
- To doskonała okazja, aby rozstawić się i przy jej pomocy - wskazał na swój karabin snajperski. - oczyścić przedpole.
Pokręciłem głową.
- Diese Wichser (Te cioty), na pewno będą chcieli sprawdzić kto wjechał czołgiem i zrobił takie zamieszanie na ich terenie. Jest ich około 8 tysięcy, w każdym razie taką liczbę znalazłem w demonich archiwach.
Eron parsknął i powolnym krokiem zaczęliśmy iść przed siebie.
- To Demony umieją czytać? - spytał ironicznie.
- Gdyby Evans nie umiał czytać to nie kontrolowałby całej rzeszy, w której jest około 4 tysięcy zdolnych zabijaków. Poza tym zdziwiłbyś się jak wiele Demonów robi to samo. Zwłaszcza wśród kobiet.
- Już nawet boję się spytać jakie książki one czytają. - przyznał.
Wzruszyłem ramionami.
- Na ogół spędzają czas z książkami, które dokładnie opisują powolne i bolesne procesy tortur. No wiesz, gdzie dokładnie podpiec człowieka, aby ten wydał z siebie odpowiedni dźwięk.
- Zaciekawiłeś mnie. Mów dalej. - powiedział jakby od razu po moich słowach.
- Cóż mogę powiedzieć... - przeciągałem, aby zostawić najlepsze na koniec. - czytają jak kiedyś się ubierano, a przede wszystkim. - zrobiłem dramatyczną pauzę. - Czytają o pozycjach seksualnych, aby kiedyś na chwilę zaspokoić swoje niepohamowane, seksualne żądze. Booya.
- To było mocne wiesz? Chyba kiedyś was odwiedzę. - na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Przytaknąłem mu.
- Tak, tylko to 'Booya' jest za mało niemieckie. Może 'Boom'! - Eron popatrzył na mnie dziwnie. - W sumie racja, po tym co przeszliśmy to 'Boom', też nie jest właściwe. Ale przyznaj - mój towarzysz zmarszczył brwi, a ja stałem się tak poważny, jak tylko umiałem i popatrzyłem mu w głęboko oczy. - bolcował byś taką demonkę, co nie?
Zapanowała cisza. Panowałaby nadal, gdybyśmy oboje nie wybuchnęli gromkim śmiechem.
- No dobra Det, czas zorientować się gdzie doprowadziło nas iście na oślep. - przywołał nas do porządku, gdy kończył się śmiać.
'Det', nikt mnie tak nie nazwał od czasu mojego zamordowanego przyjaciela Jonasa. A w każdym razie nikomu innemu nie pozwoliłem siebie tak nazywać. Ten polaczek właśnie mi podpadł, więc postanowiłem mieć na niego oko.
- Jak już mówiłem - zacząłem. - mamy do wyboru albo murzyńskie (przeważnie murzyńskie) Oswego, albo Syracuse należące do Śmierci. Jedno jest pewne, jedni chcą nam posłać kulkę między brwi bardziej niż drudzy.
Eron uklęknął i zaczął sprawdzać rozmazane ślady butów na ziemi, a ja stanąłem i zabijałem czas sprawdzając ilość amunicji w magazynkach moich dziewczyn. Helgi, Ingrid i Rity.
- A jakby to ich wszystkich przechytrzyć! - palnąłem nagle.
- Co masz na myśli Detlef? - spytał.
- Pójdziemy granicą dwóch terenów, bo po pierwsze to najkrótsza droga do naszego celu, a poza tym żadna z tych frakcji nie zapuści się tam, bo wiedzą, że ci drudzy będą do nich strzelać.
 Eron wstał.
- Komm schon (No chodź!), co może pójść nie tak?
- Wpadniemy w ogień krzyżowy. - stwierdził.

Od Sary cd. Kiasa

Ból... Boże czemu to tak boli? Co się dzieje? Czułam że nie mogłam oddychać, jak nie mogę poruszać swoim biednym obolałym karkiem czy też szyją. Czułam w szyi jakby dwa ostre sztylety, które wbiły się w moją skórę i mięśnie jak w jakieś roztopione masło. Boże niech to przestanie boleć... niech przestanie... Nie mogłam się ruszać, co było dla mnie nie zrozumiałe. Przed chwilą mogłam się ruszać a teraz już nie i nie wiedziałam czy to wynik jakiegoś szoku czy też czegoś gorszego. Chciałam się szarpnąć ale nie mogłam...
To było straszne! Czułam się jakby moje ciało zwiotczało i nie chciało mnie słuchać. Powieki same mi się zamknęły jakbym szykowała się do spania, lecz to nie było moją sprawą. Ten kto mnie zaatakował musiał mi coś robić że moje ciało zachowywało się tak a nie inaczej. Już raz coś takiego przeżywałam lecz to było wtedy kiedy wraz z siostrą przemierzałyśmy dzikie i opuszczone przez ludzi tereny, zanim natrafiłyśmy na ojca i obóz.
Wtedy gdy szukałam jakiegoś pożywienia dla siebie i siostry, w jednym z budynków nagle ktoś też mnie zaatakował od tyłu i to samo czułam, a później ocknęłam się przy siostrze która spała, a ja miałam opatrunek na szyi jakby od jakiegoś ukąszenia jakby nietoperza. Tyle że było to większe niż od jakiegoś gacka i teraz działo mi się to samo co wtedy... Nie czułam ciała mimo iż chciałam się ruszyć i uciec w panice. Toksyna pomyślałam gdy poczułam zaraz jak ktoś dosłownie pije z mojej szyi, czy też zasysa ją kłami jak sok przez słomkę. Rozchyliłam jakoś słabe powieki ale tylko na chwilę.
Okno było zabite całkowicie, przez co panowała tu ciemnica, lecz jednym źródłem światła była świeca postawiona na tym jakby mini stoliku czy co to tam było. Za mną był nieduży piec kaflowy, z którego nieco ciepła biło, co zapewniało ogrzewanie w tym zimnym pomieszczeniu.
- Tom na Boga puść ją! - usłyszałam nagle, po czym usłyszałam jakąś lekką szarpaninę, a następnie zapanowała ciemność.
***************************
Poczułam coś zimnego na swoim czole, a zaraz później jak ktoś przykłada mi palce do szyi tam gdzie była moja aorta. Ciało strasznie mnie bolało, byłam obolała cała po tym wydarzeniu ale najbardziej to jednak bolała mnie ta głowa. Czaszka jakby dosłownie chciała mi eksplodować. Pulsujący nie nieustanny ból doprowadzał mnie do szaleństwa, ale i tak nie mogłam się ruszyć. Wiedziałam jednak że ktoś ze mną w pokoju jest...
- Co z nią? - spytał twardy męski głos.
- Ma bardzo wysoką gorączkę, więc nie za dobrze... Przynajmniej obrażenia karku zniknęły, ale to marne pocieszenie - rzekł bodajże ten który zmieniał mi obecnie zimny okład na czole.
- Ja nie chciałem - rzekł cicho ktoś z wyraźnym poczuciem winy.
- Nie Twoja wina... - westchnął - Sam słyszałeś przynajmniej obrażenia karku jej zniknęły, ale mów następnym razem że Ci się chce krwi - dodał w jego stronę.
- To było nagłe... Na prawdę nie chciałem jej nic zrobić - dodał i zakasłał kilka razy.
- Wiemy że nie chciałeś... Spokojnie niczym się nie martw tylko odpocznij bo strasznie chyrlasz - rzekł ze spokojem kolejny.
- No dobra - rzekł i usłyszałam jak wyszedł.
- Dałeś już jej leki? - spytał znowu ktoś.
- Tak i zaraz powinny zacząć działać - powiedział ten co mnie okrył bardziej ciepłym kocem, co mnie nieco zdziwiło, że są aż tacy troskliwi.
- Trzeba uważać jej brat jest szpiegiem, Olivier ma wyjątkowo zdolne dzieciaki ze szpiegostwa, więc na pewno będzie chciał odzyskać siostrę - westchnął ten sam głos co niedawno się pytał co ze mną.
- Jeśli będzie próbował to go też złapiemy, może i nawet dostaniemy za nich razem więcej prowiantu i lekarstw czy też broni - mruknął drugi snując już plany.
- Zluzuj nieco Biszop... Porywanie ludzi to nie łatwa sprawa, a poza tym nie lubię więzić ludzi, a co dopiero dzieciaki - fuknął na niego.
- No co? Trzeba jakoś żyć! Dobrze wiesz jak kończyły się próby proszenia o pomoc... Paru z nas zginęło przez to już nie pamiętasz? - warknął na niego.
- Pamiętam uspokój się.... Ja tylko mówię że to nie przyjemne i nie lubię tego robić, wiesz przecież że tak samo jak Ty chcę przetrwać i chłopaki - rzekł spokojnie chcąc przerwać walkę słowną.
- Ciszej może tak by co? Gdybyście nie wiedzieli, to stresowanie chorego jest niebezpieczne - fuknął na nich lekarzunio z tego co się orientowałam.
- Nie mrucz nic jej nie będzie... - mruknął ten najbardziej nastawiony na atak słowny.
- Biszop on ma rację, jesteśmy zbyt głośno - rzekł spokojnie znowu tamten gościu - A co do okupu to jakoś damy radę i tak się nie stresuj - rzekł jeszcze.

< Kias? ona żyje xdd mimo iż wyżłopał jej nieco krwi to przynajmniej zaleczył jej nieświadomie kark uszkodzony xdd >

środa, 7 lutego 2018

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)

~20 marzec 2008~

- Jak myślisz Det, co będziesz robił w przyszłości? - spytał mnie mój przyjaciel Jonas.
Jonas Braun. Dla opinii publicznej: brunet śpiewający w chórze, które od czasu do czasu przychodzi do tablicy, aby rozwiązać trudne zadanie z matematyki. Dla mnie jednak, był kimś więcej. Znałem go od najmłodszych lat, gdyż byliśmy sąsiadami, a jego przyjaźń była nieoceniona. Nawet pamiętam jak się poznaliśmy.
Pewnego wiosennego poranka bawiłem się piłką w ogrodzie. Uderzyłem ją tak mocno, że wyleciała za ogrodzenie mojej posesji na działkę sąsiadów. Już myślałem, że piłka podzieliła los moich pieniędzy z komunii (czyli przepadnie na amen) i nigdy więcej jej nie zobaczę, gdy torem paraboli do mnie wróciła. Z za ogrodzenia usłyszałem jedynie dziecięce: 'Nie musisz dziękować.'. Zaciekawiony odgarnąłem żywopłot i ujrzałem twarz chłopczyka z brązowymi oczami, który w najbliższym czasie stał się moim przyjacielem.
- Nie mam pojęcie Jon, ojciec ma wobec mnie jakieś plany. Podsłuchałem nawet, że coś mówił o planach, abym w przyszłości został kanclerzem Niemiec! Wyobrażasz to sobie?
 - A czemu nie Det? Z naszej dwójki ty masz lepiej poukładane w głowie. - zażartował. - Ale spytaj sam siebie, czy tego chcesz. - spoważniał.
Zapatrzyłem się w mknące na niebie chmury. Często na nie patrzyłem i przypisywałem je do znanych mi kształtów. Teraz jedna z nich była małym obłokiem i śmiało można powiedzieć, że wyglądała jak głowa. Może małego chłopca?
Bardziej zastanawiająca była jednak reszta chmur. Otóż złączyła się w nieregularną, ogromną masę. Nie była podobna do żadnego znanego mi kształtu, tylko była chmurzastym ogromem, które z każdą chwilą zbliżał się bardziej i bardziej do małej chmurki. Jakby to duże coś próbowało pochłonąć to drugie, a ono musiało pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i bezczynnie czekać.
- Więc? Czy naprawdę tego chcesz Det? - wyrwał mnie z moich rozmyślań Jonas.
- Na pewno nie chcę zawieść mojego ojca i mojej rodziny. - odpowiedziałem błyskawicznie. - Za dużo we mnie zainwestowano, abym teraz to zaprzepaścił. Nie wiem czy to poświęcenie, czy moralny obowiązek, ale jeśli wymaga tego próba odrodzenia Wielkich Niemiec to jestem na to gotów. - wyrecytowałem od dawna znaną mi wizję.
I nastała cisza. Niezręczna cisza.
- Chciałbym tak, wiesz? - przerwał ją Jonas.
- Chciałbyś jak? - zaintrygowała mnie jego wypowiedź.
- Chciałbym mieć cel, dla którego byłbym w stanie się cały poświęcić. No wiesz... Nie zważać na nic i na nikogo podczas jego realizacji. Chciałbym poczuć taki ogień, co aż we mnie wrze do osiągania rzeczy niemożliwych. Taki ogień jaki wiedzę teraz w tobie Detlef.
Prawie się zarumieniłem.
- Nie przesadzaj Jonas, jestem takim samym człowiekiem jak ty. - walnąłem go lekko pięścią w ramię. - W moich żyłach płynie ta sama krew, jestem z tych samych kości, narządów i jestem tak samo śmiertelny.
- Też tak chcę. Może w Stanach uda mi się to osiągnąć.
Zerwałem się błyskawicznie z trawy i podparłem się na łokciu:
- Jak to Stanach?! - spytałem Jonasa.
- Dowiedziałem się kilka dni temu od moich rodziców. Po prostu nie wiedziałem, jak ci mam to powiedzieć... Wyjeżdżam za kilka miesięcy z moimi rodzicami. Na zawsze. A w każdym razie na tyle długo, jak długo będą mnie utrzymywać. - parsknął śmiechem.
Z początku byłem na niego bardzo zdenerwowany, że porzuca mnie i naszą przyjaźń. Ale potem uświadomiłem sobie, że to samolubne. Nie pozwoliłbym mu lecieć do Stanów, bo chce mieć całą naszą przyjaźń dla siebie? Jestem żałosny.
- Będę tęsknił Jon. - powiedziałem ze spokojem. Jak ma jechać to nie jedzie, przecież Stany to nie koniec świata. - Ale będziemy ze sobą pisać listy, co nie?
- Jakie listy głąbie - zganiał mnie. - Teraz Facebook jest modny. To takie, jak pisanie smsów, ale widzisz do tego twarz drugiej osoby. A co cię tak na te listy wzięło?
- Ostatnio jak byłem u mojego dziadka to zostałem sam w jego biblioteczce. Poszperałem tam i znalazłem listy z dziwnym stemplem...
- To brzmi bardzo ciekawie, a gdyby tam pójść we dwóch? No wiesz, co dwie głowy to nie jedna, a ja chętnie poszukałbym sobie czegoś do czytania.
Zachmurzyłem się.
- Nie wiem, czy dziadek się zgodzi ruszać jego książki. - przyznałem.
- Pewnie nie, ale ty i tak już to zrobiłeś - na jego twarzy pojawił się uśmiech. - a poza tym nie musi wiedzieć, że tam jesteśmy.
***
- Nie wiedziałem, że mój dziadek uczył się włoskiego. - przyznałem obracając w dłoniach kurs włoskiego dla początkujących.
Jego biblioteczka była naprawdę imponująca. Wielkie na dwie ściany dębowe regały od kilkudziesięciu lat spełniały swój obowiązek i wytrzymywały napór grubych książek. Na niektórych regałach z powodu ciągłego wyjmowania i wkładania książek nie można było dostrzec, ani pyłka kurzu. Inne natomiast wyglądały jakby nikt nie troszczył się o nie latami, a kurz stanowił pierzynkę książkom, których autorzy zmarli długo przed moim urodzeniem.
Gdy stanąłem na palcach miałem dostęp do kolejnych książek, a niektóre z nich od razy przyciągnęły moją uwagę swoimi fikuśnymi tytułami:
- Hmm, 'Dlaczego mężczyźni kłamią, a kobiety płaczą'.
- Ten twój dziadek to musi być niezły zwyrol - skomentował Jonas.
- Jest tego więcej! 'Dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie umieją czytać map'.
- A to wydaje się życiowe. - zachichotał.
Podekscytowany zabawnymi tytułami szukałem dalej:
- Dlaczego mężczyźni nie potrafią robić dwóch rzeczy naraz, a kobiety'...
- Chwila moment! To już jest lekka przesada. Jedzenie i oglądanie telewizji to już jest robienie dwóch rzeczy naraz!
Po tym feministycznym tytule mój zapał na szukanie reszty gwałtownie zmalał i przeniosłem się na półkę, która była jedną z najbardziej zakurzonych. Była ona o tematyce wojennej.
- Jonas! Tu jest o samolotach i czołgach! - zawołałem przyjaciela.
- To szybko zrzucaj tu pierwszą lepszą! - ponaglił
Zaciekawiła mnie książka z całą czerwoną okładką i dziwnym znakiem, więc to ją podałem Jonasowi i usiadłem z nim na dywanie.
- Hm, 'Moja walka', autor Adolf...
- Chłopcy a co wy tu robicie? - przerwał Jonasowi mój dziadek Friedrich, który pojawił się w drzwiach pokoju z biblioteką.
Zerwaliśmy się jak jeden mąż i natychmiast zaczerwieniliśmy się ze wstydu.
- My nic... my po prostu chcieliśmy coś poczytać... - zacząłem nas tłumaczyć.
Na dziadka twarzy jedynie pojawił się uśmiech:
- Moi drodzy, popęd do wiedzy jest całkowicie uzasadniony w waszym wieku. Powiedzcie mi, co zaczęliście czytać?
Podaliśmy mu książkę, a jego oczy zmieniły się w białe spodeczki.
- No cóż - wtrącił naglę. - wszystko wskazuje na to, że udowodniliście właśnie swoją dojrzałość do niektórych spraw. Nadszedł czas, abym wam opowiedział.
- O czym opowiedział dziadku?
- O najznamienitszym wizjonerze zeszłego stulecia.

(Wszystkie książki, oprócz 'Mojej walki' goszczą na półkach w pokoju skromnego pana autor)

wtorek, 6 lutego 2018

Aktualizacja Regulaminu

Uwaga! Regulamin został zaktualizowany! Zachęcam byście się z nim zapoznali, gdyż doszło tam dużo nowych podpunktów! 

Od Reker'a cd. Leona

Długo nikt nie zauważył, że otworzyłem oczy, ale kiedy to już się stało, ojciec podbiegł do mnie tak szybko jakby zobaczył moje zmartwychwstałe truchło, które chce mu zjeść więcej dzieciaków. Długo nie rozumiałem co do mnie mówi, gdyż mój słuch był na tyle otępiały, iż dochodziły do mnie tylko jakieś szeleszczenia... Jakby wyciągnięto mnie dopiero z jakiegoś wraku palącego się samolotu... Zabawne...
- Reker mów do mnie - odszyfrowałem w końcu kilka słów rzuconych przez jego usta.
- Mówię - wycharczałem z trudem zaciskając rękę na swoim prawym boku, który z niewiadomych przyczyn bardzo mnie bolał.
- Chwała Bogu - westchnął z lekką ulgą zaciskając mocno swoją dłoń na mojej - Spaliście cały miesiąc - dodał jeszcze niemal drżąc z tych wszystkich emocji.
- Co się stało? - za bardzo nie potrafiłem się odnaleźć w tej całej dziwnej sytuacji - Dlaczego przy nim siedziałeś? Kim on dla ciebie jest? Chcę wyjaśnień - dorzuciłem jeszcze z trudem wypuszczając powietrze z płuc. Czułem jakby moja głowa miała zaraz wybuchnąć i rozwalić się na milion kawałeczków, ale wiedziałem, że muszę dać radę wysłuchać całej jego wypowiedzi.
- Upadłeś i rozbiłeś głowę... Doznałeś wstrząsu mózgu synuś... - wyjaśnił mi pierwszą część głaszcząc mnie delikatnie po włosach - On jest twoim bratem bliźniakiem mały... Zostaliście rozdzieleni od razu po porodzie - doszedł do drugiej kwestii przez co myślałem, że zaraz dostanę jakiegoś nagłego ataku kaszlu.
- Że jak? - nie potrafiłem w to zbytnio uwierzyć - Mam brat bliźniaka i przez dwadzieścia pieprzonych lat o tym nie wiedziałem?! - prawie wykrzyczałem mu prosto w twarz nie akceptując tego wszystkiego co się właśnie dzieje. Potrafiłem zaakceptować to, że żyłem przez tyle lat z myślą, że Michael to mój ojciec, potrafiłem zaakceptować jego jako mojego ojca, potrafiłem zaakceptować swojego nowego brata oraz Tamarę, która pojawiła się w moim życiu kilka lat po rozpoczęciu apokalipsy, ale czy dam radę i to zaakceptować? Tyle lat... Tyle lat niewiedzy...
- Spokojnie Reker, spokojnie - mówił łagodnym tonem przyciskając mnie do łóżka jak jakiegoś typa co uciekł świeżo z psychiatryka - To twój brat... Miał bardzo ciężko w życiu... Nie odrzucaj go z głupiego powodu... To nasza rodzina - starał się przemówić mi dobitnie do rozsądku.
- Ale jak go nie odrzucam ojciec... Ja po protu... To ciężkie... Skoro go nie znałem to gdzie był? Z tobą? - patrzyłem mu prosto w oczy by nie myślał nawet o tym, żeby mnie nie okłamać.
- W sierocińcu... O nim też nic nie wiedziałem... Miał bardzo ciężko w życiu Reki i musisz to zrozumieć i go uszanować... Wiem, że Michael cię skrzywdził, ale nie tylko ty będziesz wiecznie poszkodowany... Leon wylądował pewnie w tym miejscu dla tego, że był od ciebie słabszy po porodzie i nie nadawał się według niego do eksperymentów czy innego tam dziadostwa jakie robił na tobie... Spokojnie... Ochłoń... - rzekł przekazując mi raczej wszystko co miał do powiedzenia. Sam nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Ja i on mamy być braćmi? To z jednej strony takie nierealne, ale z drugiej bardzo możliwe. Kiedy między nami zapanowała nieprzyjemna cisza zacząłem nad tym wszystkim bardzo nerwowo myśleć. Nie chciałem go krzywdzić skoro jest moją rodziną... Zresztą... Wyniki badań genetycznych nigdy się praktycznie nie mylą. Wiedząc, że już nie ma co się kłócić, spojrzałem kątem oka w stronę śpiącego niebieskookiego, który nie był teraz w najlepszym stanie, nawet jeśli od ostatnich wydarzeń minął okrągły, tłusty miesiąc.
- No dobrze... Przepraszam... Poniosło mnie - przyznałem się do błędu podciągając nieco wyżej kołdrę, ponieważ zrobiło mi się dziwnie zimno - Ale wątpię by mnie polubił po tym jak go tutaj zabrałem - dopowiedziałem nieco ciszej z wyraźnym wstydem, który był zauważalny jedynie przez Matt'a
- Daj spokój, jesteście w końcu bliźniakami - uśmiechnął się lekko poświęcając większą uwagę mojemu bratu - Różnią was tylko oczy i kilka centymetrów wzrostu - stwierdził ze spokojem wracając na krzesło postawione obok łóżka chłopaka. Leon miał się czym pochwalić... Był niemal lustrzanym odbiciem naszego ojca, a ja... Ja... No właśnie... Michael... Tylko z nim można było mnie połączyć jeśli chodzi o wygląd... Eh... Tak już bywa... Lubię mieć pecha odkąd wyszedłem na ten świat.
- A kto właściwie urodził się pierwszy? - mruknąłem cicho pod nosem mrużąc nieco oczy, gdyż zaczęły pojawiać mi się przed nimi ponownie czarne plamki.
- Ty jesteś starszy o kilka minut - odpowiedział mi ze spokojem ściskając rękę mojego młodszego brata, który zaczął powoli otwierać swoje oczy. Nieco się przestraszył, że jakiś facet siedzi obok niego i ściska go delikatnie za rękę, ale tata jakoś to załagodził. Podano młodemu od razu wszystkie potrzebne leki oraz odpięto go z tych kajdanek pod warunkiem, że będzie grzecznie leżał i nie wariował jak głupek. Matthew na spokojnie wytłumaczył mu jak wygląda cała sytuacja, starał się by chłopak mu zaufał, bo przecież nie chciał źle... Nie jego wina, że Michael zrobił to co zrobił. Gdyby nasz prawdziwy ojciec o nas wiedział to z pewnością wziął by nas do domu nawet z tego pieprzonego sierocińca i wychowywał by nas w normalnych warunkach i w normalnym domu.
- Nie panikuj... Będzie dobrze - westchnąłem widząc zakłopotanie na jego twarzy oraz wstając przeszedłem jakoś na jego łóżko, na którym usiadłem. Tia... Niby przy wstrząsie mózgu nie mogłem wykonywać jeszcze takich skomplikowanych ruchów, ale kij tam! Edward ani się waż mnie tknąć! - Damy radę - dodałem jeszcze nieco kaszląc.

<Leon? ;3 Damy radę xd>

Od Leona cd. Reker'a

Nie wiem co się działo.... Wszystko było jednym wielkim mętlikiem w mojej głowie i zagadką. Nie chciałem tu być, choć było ciepło, ale z drugiej strony to też i nie miałem już żadnej broni, bo wszystko mi zabrali co posiadałem. Nie miałem też nawet pojęcia po co mi były te cholerne wspomnienia... Szczerze to moje każde wspomnienie sprawiało mi ból i nigdy nie było mi dobrze w życiu, ale ponoć inni mieli gorzej, choć nie wiem czy może być gorzej niż moja sytuacja, bo nigdy innych nie widziałem, ale jeśli mieli inni gorzej to w porządku, ale ból zawsze pozostaje ten sam. Każdy cierpi i ból nigdy się nie zmieni. Boli tak samo, ale w samotności bardziej to człowiek odczuwa, niż w towarzystwie kogoś innego kto go pociesza. Z resztą po co ja teraz o tym wspominam? Sam już nie wiem... ale po chwili znowu zapragnąłem uciec mimo iż wiedziałem ze to może się skończyć moją śmiercią. Ci ludzie mnie skopali i chcieli dać na tortury, których pewnie bym nie przeżył chyba że z poobcinanymi kończynami, albo bóg jeden wie co by jeszcze ze mną zrobili! Bałem się bardzo i nie wiedziałem w jakie kolejne bagno się wpakowałem. Przecież ja nikomu krzywdy nie zrobiłem... Ja tylko szukałem schronienia lub jakiegoś zakątka w którym mógłbym normalnie żyć i nic więcej, a w zamian zostałem skopany i zamknięto mnie w celi i przykuli do ściany jak psa. Wszystko mnie tak bardzo bolało... Mimo iż byłem w wojsku nadal jestem i będę mięczakiem ale taki niestety jestem. Może Ci którzy mieli być moimi rodzicami o tym wiedzieli i dlatego mnie oddali? Możliwe... Kto by w końcu chciał takiego kundla słabego i nie umiejącego sobie w życiu poradzić? Nikt, zupełnie nikt, co widać po tym jak byłem w sierocińcu i nikt mnie nie chciał i traktowano mnie jak śmiecia. Nigdy nie miałem urodzin, nigdy nie miałem wigilii, nigdy nie miałem imienin czy też innych świąt które są tak świętowane przez normalne rodziny. Nigdy nie jadłem czekolady, nigdy nie jadłem lodów... Nigdy nie jadłem niczego co było z tego normalnego świata. Jeśli już to jadłem w sierocińcu tylko kaszę z mlekiem i to wszystko co zapamiętałem z tego całego "luksusu". Później była głodówka bo kaszę dostawaliśmy raz na dzień, a innego jedzenia nie było już, bo szkoda im było na nas pieniędzy. Często się zmuszaliśmy do jedzenia tego by cokolwiek zjeść i mieć siły, ale prawda jest taka że po pewnym czasie już nie czuliśmy żadnego smaku, tylko jedliśmy żeby jeść i tak to właśnie wyglądało. W wojsku to też niby się co innego ale to też żadnego smaku nie miało, a przynajmniej my tak to odczuwaliśmy. Chyba że od tej cholernej kaszy tylko ja straciłem już do reszty kubki smakowe czy bym się wcale nie zdziwił... Pamiętam jak wtedy gdy przylecieliśmy do "domu" z tej wojny, jak ludzie witali się ze swoimi rodzinami. Każdy z mojej drużyny miał rodzinę prócz mnie, więc poczułem ból w sercu.Jako iż nie byłem ubezpieczony, bo nie miałem pieniędzy ani niczego, szpital nie chciał mnie przyjąć z takimi ranami nawet bo stracili by na mnie pieniądze mimo iż mój stan był poważny, to mi nie pomogli, tylko mnie stamtąd wyrzucili. Gdy błagałem ich o pomoc by chociaż mi jakieś leki przeciwbólowe dali jakieś, to oni tylko wrzasnęli że to nie schronisko dla bezdomnych.... Zatkało mnie wtedy a kolejne słowo jakie padło to ćpun. Zabolało mnie to bardzo.Pamiętam nawet że zaszkliły mi się oczy, a ona nagle ucichła i chyba żałowała swoich słów, lecz nic nie powiedziała. Dobrze... Przybłęda i niby ćpun sobie pójdzie. rzekłem wtedy tylko, gdy po policzkach spływały mi łzy bólu psychicznego jak i fizycznego, i z takimi ranami jakie miałem a ledwie szedłem, opuściłem szpital. Pamiętam że niektórzy patrzyli na mnie z zawiścią, a niektórzy w ogóle nie wiedzieli co o tym sądzić, ale tak jak chcieli nie przeszkadzałem im. Nikt mi nie pomógł... A ponoć szpital jest od ratowania ludzi! Jeszcze wtedy chodziłem okulach, bo nie potrafiłem ustać samodzielnie zbytnio. W żadnych schroniskach dla bezdomnych nie było dla mnie miejsca bo wszystko było zajęte, więc nie miałem tam czego szukać. Spałem w ciemnych alejkach, albo pod mostami cierpiąc z bólu i strasznego mrozu w zimie. Myślałem że umrę w wychłodzenia.... ale może o tym kiedy indziej bardziej opowiem... Zacząłem się w końcu budzić ponownie, bo zacząłem czuć znowu ból promenujący w całym ciele. Rozchyliłem słabe powieki i ujrzałem biały sufit. Słyszałem jakieś rozmowy w tle więc spojrzałem w tamtym kierunku i zobaczyłem tego chłopaka który mnie wcześniej niósł na ten medyczny. Siedział z nim jakiś mężczyzna i o czymś rozmawiali bardzo zaaferowani. Nie zauważyli mnie. Nie słyszałem o czym mówili, a mój wzrok zaraz powędrował na moje nogi i ręce, które były skute kajdankami do łóżka. Nie miałem jak uciec... Czyli będą tortury i zdechnę jak niechciany kundel o którym nikt nie będzie pamiętał później że ktoś taki istniał pomyślałem smutno i już zacząłem się szykować na to ze będą jakieś bolesne eksperymenty lub gorsze rzeczy. Zamknąłem znowu oczy by dali mi wszyscy spokój i odciąłem się nieco od tego wszystkiego i pogrążyłem się w swoich myślach. Ten chłopak wydawał mi się bardzo znajomy a ja nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd ja go znam. Obrazy ciągle mi się zamazywały wiec chyba miałem poważny wstrząs mózgu.... Bo normalnie tak pamięć nie szwankuje czyli to musi być to! To tak bardzo mnie boli pomyślałem sobie czując z ran palący i rwący ból.

< Reker? ;3 wiem że słabe.... Ucieszysz się z braciszka? xdd On ma bardzo silny wstrząs módgu i inne poważne obrażenia od tych kopań i w ogóle ;c >