czwartek, 30 listopada 2017

Od Reker'a cd. Nick'a

No cudnie! Po prostu kuźwa jest zajebiście wiedząc, że musi się obejść śpiące gadziny tylko po to by dostać się do skrzyni z bronią oraz bandażami i innymi lekami. Jak to rozegrać? - pomyślałem przylegając swoim prawym bokiem do zimnej ściany. Jeden zły ruch i będziemy martwi... Nie wiem jak Nickowi, ale mi ta wizja nie podoba się w najmniejszym procencie.
- Chyba lepiej odpuścić - stwierdziłem wiedząc, że jesteśmy na przegranej pozycji - Wracamy na powierzchnie Nick... - dodałem jeszcze odwracając się przez ramie, ale chłopaka nigdzie nie było - Nick? - zdziwiłem się wracając do pomieszczenia, w którym spały zielone pokraki. Jak się okazało młody lazł między nimi jak królewna próbując żadnego przypadkiem nie kopnąć. Idiota! To jest kurwa idiota! - krzyknąłem w myślach obserwując każdy jego ruch. Miałem ochotę go teraz zatłuc za to co zrobił, ale niestety nie miałem czasu ani okazji... Kiedy chłopak jakoś wrócił tachając za sobą cały sprzęt strzeliłem mu w łeb posyłając wnerwione spojrzenie.
- No co? - burknął cicho zaczynając podążać bardzo szybko za mną ku wyjściu z budynku.
- Jajco - fuknąłem - Mogłeś nas zabić - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
- Ale nie zabiłem - obronił się szybko stawiając jedną nogę na drewnianej skrzyni udając jakiegoś batmana czy innego superbohatera.
- ALE MOGŁEŚ - warknąłem - Nick posłuchaj... Straciłem już zbyt wielu ludzi w tym świecie i nie chce stracić więcej... Pomyśl. Jeden z nich nagle by się ocknął ze snu i co w tedy? Ja sam nie dałbym rady cię obronić, bo pobudziłby resztę swoich kolegów i by cię zeżarli w kilka sekund. Pewnie by cię jeszcze przemienili więc dwa nieszczęście w jednym dniu - westchnąłem uspokajając się nieco.
- No dobra, dobra, ale żyję, nic mi nie jest tak samo jak tobie więc spokojnie - odsunął się ode mnie na krok jakby się przestraszył, że zaraz skończy bez jakiejś kończyny górnej bądź dolnej.
- I masz szczęście - powiedziałem kierując swój wzrok ku północy gdzie szemrał dziki las - Jeszcze raz coś odwalisz a udupię cię u Przemytników! Będziesz mył brudne gary przez całą zimę - wyszczerzyłem się jeszcze pokazując swoje białe jak pierwszy śnieg zęby, po czym ruszyłem w wybranym przez siebie kierunku.
- Gdzie teraz panie dowódco? - zapytał z drwiną w głosie przez co mimowolnie zaryłem nogą w śniegu niczym denerwujący się koń kopytem o ziemię.
- Wiesz co? Jak chcesz to wracaj sobie do nory... Bądź jak szczur, który boi się kota grasującego w kuchni gospodarza prychnąłem głaszcząc Daraka po głowie na co ten nastawił czujnie uszu.
- Reker... - szepnął jedynie moje imię, ale ja go nie słuchałem dalej brnąć w swoje.
- Gdy byłem w Duchach wyganiano nas na większe zimna w pretekście hartowania się... Nie mieliśmy ciepłych mundurów, żarcia często brakowało więc łaziliśmy na głodniaka a ty mi tu marudzisz - skrzywiłem się a z mojego nosa poleciała gęsta para niczym u wściekłego byka - Nawet nie wiesz ile ludzi ci zazdrości tego, że jeszcze dychasz... Żyjemy, bo mamy farat... Równie dobrze ty i ja mogliśmy zginąć jak połowa populacji przez atomówkę, która niefortunnie trafiła w nasz kochany stan - burknąłem na koniec patrząc na glocka, który prawie zamarzał w kaburze udowej.
- Chodźmy już lepiej... - uległ mi próbując mnie wyprzedzić na co mu nie pozwoliłem.
- Ja pójdę lepiej przodem... Idziemy na White Street... Nie ma tam dużo zombie, ale będzie dużo zaopatrzenia... Trzeba uważać, bo mogą kręcić się tam żołnierze z Duchów a jak nas pomylą z uciekającym, zmutowanym zającem to ciekawie nie będzie... Trzeba się też nieco przystosować, bo to okolice ich terenów więc nie możemy nikogo z nich czasami zabić, bo oni zabiją i nas! No może w łagodnych okolicznościach zabiorą nas do Oliviera, lecz ja nie mam zamiaru się już nigdy pokazywać w wieży - wyjaśniłem naciskając na ostatnie słowo.

<Nick? xd Ty głupolu ty! xd> 

środa, 29 listopada 2017

"Zwycięzcy robią to, czego przegranym się nie chciało."

Imię i nazwisko| Roger Turner
Ksywka| Roug
Wiek| 33| 14 luty
Płeć| Mężczyzna
Obóz| Brak
Ranga| Rekrut
Aparycja| Wysoka na 180 centymetrów postać obleczona w smoliście-czarny płaszcz sięgający połowy łydek, kowbojski kapelusz i dwa rewolwery model 460XVR po bokach. Ponad to na swoim wyposażeniu posiada kukri umiejscowiony z tyłu w pochwie na wysokości pasa oraz mały nóż myśliwski schowany w cholewie lewego buta. Swoją drogą, jego buty to stare choć nieźle zachowane brązowe kowbojki co prawda nie są zakończone ostrogami jak przystało na prawdziwego kowboja, ale gdzie w tym świecie można znaleźć konia? Pod wierzchem nosi gruby wełniany sweter i długą koszulkę, spodnie to stare postrzępione na nogawkach jeansy, choć połatane na każdy możliwy sposób nadal nieźle dają sobie radę. na karku nosi krwiście czerwoną chustkę pod którą schowana jest podręczna półmaska gazowa. Co do twarzy to posiada spory zarost o który systematycznie dba, oczywiści tak jak można dbać o włosy w czasie apokalipsy. Jest dobrze umięśniony od wieloletniej pracy w gospodarstwie. Od tamtych chwil nabawił się niejednej blizny w niekończących się starciach z okropnościami "nowego" świata.
Charakter| Wolny strzelec: "W tym świecie nie ma już ani dobra ani zła, tutaj trzeba po prostu przetrwać" Ogolenie nie mówi zbyt dużo, jednak ten stan zmienia się gdy weźmie do ręki butelkę czegoś mocniejszego wtedy zaczyna być równie gadatliwy co irytujący, nie mówiąc już o tym, że jest wtedy cholernie niebezpieczny, alkohol to jego pięta Achillesowa. Dla potencjalnych kompanów krótka informacja, jeśli chcesz z nim współpracować powiedz mu to twarzą w twarz, inaczej zostaniesz osądzony jako tchórzliwy robak nie mający prawa istnienia. Jest cholernie porywczy, nie potrafi czekać i siedzieć w jednym miejscu. Niezależnie od planu i tak zrobi co "uważa za słuszne"- tak na prawdę co mu się żywnie podoba. Igranie ze śmiercią wśród latających pocisków to dla niego chleb powszedni, celne oko i wieloletnie treningi już nie raz ratowały mu życie. Jeśli na komuś mu zależy to tylko i wyłącznie z pobudek czysto "ekonomicznych" . Z zaufaniem w jego przypadku jest nieciekawie, jeśli ci zaufa to albo ma dobry dzień albo jesteś cholernie przekonujący. Czasami potrafi być miły w swój ciężki i specyficzny sposób, pamiętajcie tylko czasami, możesz być jednak pewien, że nie zostawi cię na pastwę losu statystycznie kilka osób mają większe szans żeby przeżyć niż jedna. Jedną z niewielu rzeczy która go uspokaja jest widok nocnego nieba. Więc jak mówią Niemcy "Chlaj litra" i powodzenia.
Historia: Roger urodził się w typowo Amerykańskiej rodzinie, wraz z rodzicami mieszkał na średniej wielkości ranczu. Od małego uczył się strzelać z rewolweru nie tylko z polecenia ojca który uważał tę umiejętność za przydatną, ale także z powodu własnej fascynacji tym rodzajem broni . Na studia wyjechał do miasta gdzie poznał cudowną dziewczynę, w której zakochał się na zabój, jak się później okazało z wzajemnością. Kształcił się w mechanice i inżynierii materiałowej, po zakończeniu studiów wrócił do rodzinnego przybytku wraz z dziewczyną którą zobaczył pierwszego dnia. Oświadczył się jej kilka miesięcy później. Szczęście jednak nie trwało zbyt długo, w radiu płynęły doniesienia o pierwszych spadających bombach. Rozpoczęła się wojna, granica destrukcji wywołana kolejnymi eksplozjami sięgała coraz głębiej naszego pięknego kraju. W dotychczas spokojne życie mieszkańców zaczął wkradać się chaos, wkrótce usłyszeliśmy pierwsze wybuchy. Wszyscy zostali ewakuowani do miasta prawie wszyscy,p moi rodzice zostali z własnej woli, wymuszając na mnie obietnicę, że uda mi się przeżyć. Na miejscu improwizowany porządek pękł niczym bańka mydlana, wszystko zaczęło odbywać się na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Ocalałem.Wojna minęła, rozpoczęła się apokalipsa. Miasto, a raczej to co z niego zostało zmieniło się w istne mauzoleum. Wyszedłem z podziemi, a pierwszym celem jaki przed sobą postawiłem jest odnalezienie mojej ukochanej. Wierzę, że przeżyła i da sobie radę, spędziłem z nią wystarczająco dużo czasu by wiedzieć, że nie sprzeda skóry tanio. Dni mijały a ja podróżowałem i rozpytywałem ludzi których spotykałem. W końcu usłyszałem o obozach ludzi którzy przeżyli to piekło, ruszyłem w tamtym kierunku.
Rodzina|
- Matka: Marry Turner umarła wraz z mężem w wieku 69 lat
- Ojciec: Umarł w raz z żoną w wieku 72 lat
- Narzeczona: Anna przeżyła apokalipsę, jej lokalizacja jest nie możliwa.
Partner/ka| Anna Green
Orientacja seksualna| Heterosexualny
Inne|
- Uwielbia pić alkohol
- Nienawidzi ruskich
- Urządzenia mechaniczne nie mają przed nim tajemnic
- Jest prawdziwym najemnikiem, zrobi wszystko w granicach zdrowego rozsądku
- Jest na prawdę dobry w strzelaniu z rewolweru, można powiedzieć, że ma wręcz sokoli wzrok.
- Walczy wręcz tylko w ostateczności, nie jest to jego najmocniejsza strona.
- W wolnym czasie (jeśli nie pije) bawi się pirotechniką, choć to dość mocno powiedziane w obecnych czasach.
- Ma skłonności do hazardu
Właściciel: ataszan@gmail.com

wtorek, 28 listopada 2017

Od Nick'a cd. Reker'a

Widać było, że opa­try­wa­nie rany dla Klifa nie było naj­przy­jem­niej­sze. Jego pysk cią­gle prze­szy­wały skur­cze, jak i rów­nież co jakich czas ener­gicz­nie zry­wał się z miej­sca, nieco utrud­nia­jąc całe zada­nie. Jed­nak gdy wszystko było prze­myte i opa­trzone, do tego stop­nia, że wystar­czyło zawią­zać ban­daż wszystko szło już z górki i obyło się bez bólu. Jed­nak gdy wszystko powoli było zakoń­czone, w moim polu widze­nia poja­wił się Reker. Nie zwró­ciłem na niego zbyt­niej uwagi, nie wró­cił z wojny, czy z cze­goś, by ska­kać wokół niego. Chło­pak stał dłuż­szą chwilę, w ciszy obser­wu­jąc moje ruchy.
-Nickk-zaczął cią­gnąc ostat­nią literę, na co od razu odwró­ci­łem się w jego stronę.
Nawet nie zare­je­stro­wa­łem kiedy, gdzie i jak, ale w moją stronę leciało coś w mairę dużego. Prze­stra­szy­łem się, a ciel­sko ude­rza­jąc o moją twarz, zostwa­iło resztki jakieś cie­czy na mojej twa­rzy.
-Co do cho­lery?! -Krzyk­ną­łem, po czym odru­chowo odsko­czy­łem wyrzu­ca­jąc ręce do przodu. Otar­łem z policzka rów­nierz, ohydne resztki krwi, jak się oka­zało zde­ch­łego kota.
-To do cho­lery! -zaśmiał się, a ja tylko przewró­ciłem oczami-Okresu dosta­łeś?
-Osz Ty! -mruk­ną­łem.
-Nie fochaj się prin­cesso, bo nie masz po co -stwier­dził – Kobity prze­cież takie coś mają.
-Masz kobitę więc powi­nie­neś o tym dobrze wie­dzieć -bąk­ną­łem ziry­to­wany, po czym gło­śno wydych­ną­łem (jest takie słowo? xd) powie­trze nosem.
-Tia, tia swoje wiem na ten temat -powie­dział, kle­piąc mnie w głowę– Prin­cessa się lepiej czuje i możemy iść czy pocze­kamy do następ­nej wio­sny byś nie uto­pił się w zaspie? – zapy­tał, krzy­żu­jąc ręce na klatce pier­sio­wej.
-Ale ja mam Cię cza­sem dość! -powie­działem, jed­no­cze­śnie roz­cią­ga­jąc się-Za kota się odwdzię­czę, nie martw się! -zape­ni­łem, po czym jed­no­znacz­nie dałem znać Reke­rowi, że zaczy­nam zbie­rać się do wyj­ścia.
Gdy wszystko było spa­ko­wane, byłem gotowy. Nie wie­dzia­łem co teraz zamie­rza Reker, ale nie chcia­łem jesz­cze wra­cać. Kocham podró­żo­wać i to zawsze będzie cząstką mnie.
-Gdzie teraz? -zapy­tałem, po tym jak Reker stał bez słowa przez dłuż­szą chwilę.
-Umm.. w sumie nie wiem. możemy iść w jakieś cie­kawe miej­sce. może jakieś pro­po­zy­cje? -odpwo­wie­dział pyta­niem, na pyta­nie, a ja pogrą­ży­łem się w chwi­lo­wej zadu­mie.
-Możeee.. -zawie­si­łem się, gdyż pomysł nagle wypa­ro­wał z mojej głowy-Jakiś maga­zyn? -wymy­śli­lem na szybko, jed­nak uwa­ża­łem to za dobry pomysł-Nie możemy prze­cież tak na czuja cho­dzić, w końcu cze­goś zabrak­nie. Naj­le­piej jak amu­ni­cji brak­nie-zaśmia­łem się iro­nicz­nie, na co kącik ust Rekera nieco posze­bo­wał ku górze.
-Nawet dobry pomysł. -zakwi­to­wał-Spo­strze­że­nia też dobre! A gdzie jest jakiś naj­bli­żej?
-Umm.. -mru­cza­łem, by dać sobię chwilę do namy­słu. Nie­zbyt dobrze zna­łem tę oko­licę, jed­nak na pewno, ratusz był strza­łem w dzie­siątkę! Wileki budy­nek, z tego co pamię­ta­łem zabity dechami, więc spo­koj­nie można zna­leźć tam coś cie­kawego! -Ratusz..
-No okey-zatwier­dził Reker, po czym pusz­cza­jąc mnie na przód, dał prowadzić. Przez chwilę pro­wa­dzi­łem nieco wolno, by Klif spo­koj­nie mógł oswoić się z nową sytu­acją, jed­nak gdy tylko zauwa­ży­łem, że radzi sobie wzor cowo, znacz­nie przy­spie­szy­łem.
Na miej­scu byli­śmy po nie­ca­łych 40 minu­tach. Od cen­trum nieco się odda­lili­śmy, jed­nak dość szyb­kie i sprę­ży­ste tępo, nieco skró­ciło czas mar­szu.
I oto byli­śmy na miej­scu. Przed nami roz­cią­gał się olbrzymi budy­nek, który był tak piękny, że zda­wa­łoby się, że nie zwa­rza na czasy, tylko żyje wła­snym życiem. Nie pamię­ta­łem go takiego, jed­nak tym razem pod­cho­dzi­li­smy do niego z innej strony, od tyłu. Zaczę­li­śmy szu­kać jakie­goś nor­mal­nego wej­ścia, by nie musieć wcho­dzić przez okno. Gdy tylko udało nam sie obejść budy­nek, zro­zu­mia­łem dla­czego nie pamię­ta­łem, jego wyjąt­ko­wego piękna. Strona którą widzie­li­śmy teraz była, naprawdę mocno znisz­czona, w niektórych miej­sach, były nawet wil­kie zapa­da­jące się kawały betonu, spada­jące na sie­bie i ruj­nu­jące kolejne pię­tra.
-No nie wygląda to obie­cu­jąco. -stwier­dził Reker, po czym zatrzy­mał się, by dokład­niej przyj­rzeć, się budyn­kowi.
-Tak.. z tam­tej strony wyglą­dał nieco lepiej! -rzu­ci­łem, po czym dalej zaczą­łem iść w stornę budynku-Raczej się nie zawali!
Reker jesz­cze przez chwilę wpa­try­wał się w ruiny, po czym dogo­nił mnie.
-Jesteś pew­nien, że tu coś jest? -zapy­tał Reker z lekką nutą zwąt­pie­nia. Jed­nak ja dostrze­głem już typowe umoc­nie­nia, które mogły dawać szansę na to, że jest tu coś wię­cej, niż tylko jakiś schorn lub zupeł­nie nic.
-Myślę, że te umoc­nie­nia mogą coś zna­czyć. -pwo­eidzia­łem, wska­zu­jąc na nie pal­cem.
Reker tylko poki­wał głową, zga­dza­jąc się ze mną.
W ciszy, w eks­or­cie obu psów, zaczę­li­śmy iść w stronę naj­bliż­szego wej­ścia. Mia­łem tylko nadzieję, że nasze uko­chane zom­bie nie zro­biły tam sobie schro­ni­ska na zimę i nie trzeba będzie zbyt dużo wal­czyć, jed­nak neisety przed samym wej­ściem, Reker szep­nął, żebym przy­go­to­wał sobie jakąs broń. Wycią­gą­łem mój pisto­let i inną broń, która mogła mi się przy­dać. Na szybko spraw­dzi­łem, czy aby na pewno jest zała­do­wany i ruszy­łem za Reke­rem.
Było czy­sto. Tylko w oddali rze­czy­wi­ście usły­szeć można char­cze­nie zombie. Powoli i ostroż­nie, z gotową bro­nią, zaczę­li­śmy iść w stronę najbliższego zakrętu.
boje wie­dzie­li­śmy, ze psy będą nam tylko i wyłącz­nie prze­szka­dzać, jed­nak nie było ich jak zosta­wić. Jesz­cze wol­niej niż my szły za nami pil­nu­mąc tyłów.
Cho­dzi­li­śmy dość długo, zawi­łymi kory­ta­rzami, sta­rego ratu­sza. Trz­maliśmy się raczej dol­nych pię­ter. Nie tylko dla­tego, że górne się waiły, tylko też dlatego, że maga­zyny z zasady robi się nisko, pod zie­miom. Cho­dzi­li­śmy w zupeł­nej ciszy, a naj­gło­śniej­szymi dźwię­kami, były umiar­ko­wane odde­chy owczar­ków.
Jed­nak w jed­nej chwili, z jed­nego z kory­ta­rzy poczu­li­śmy, wyraźne, przyjemne cie­pło. Bez słowa tylko spoj­rze­li­śmy na sie­bie i od razu poszli­śmy w tamtą stronę. Nie podo­bało mi się to. Im dalej szli­śmy, tym bar­dziej cie­pło było.
Reker szybkim ruchem ręki rozkazał mi się zatrzymać. Jego twarz pobladała, na co przeszedł mnie okropny dreszcz.
-Wycofaj! -syk­nął cicho, po czym szybko zaczę­li­śmy prze­miesz­czać się w stronę, z któ­rej przyszli­śmy.
-One tam chyba śpią! -powie­dział prze­ra­żony, a ja tylko cie­szy­łem się, że nie musia­łem tego widzieć.
-Że śpią? Tak jak ludzie? Zamknięte oczy i tak dalej? -wyszep­ta­łem w pośpie­chu.
-No tak! Sam zobacz! -rzu­cił-Tylko bła­gam Cię! Ostroż­nie!
Powoli przy­bli­ży­łem się do rogu i lekko wysta­wi­łem głowę, tak by móc widzieć wszystko, ale też żeby za bar­dzo nie odsta­wać.
Widok był naprawdę prze­raź­liwy. Zom­bie rze­czy­wi­ście spały. Naprwdę nie wie­di­za­łem po co my tu sta­li­śmy, na co liczy­li­śmy? Czy to od nich to cie­pło?
Rozej­rza­łem się dokład­niej i az zro­biło mi się nieco słabo. Rzecz, po którą tu przyszli­śmy, była na końcu kory­ta­rza, ze śpią­cymi zom­bie.
Ponow­nie scho­wa­łem się za róg.
-Ej.. -zaczą­łem nie­pew­nie, nie wie­dzia­łem czy chcę tam iść-Tam jest mag­zyn.
-Niee.. bła­gam! -mruk­nął, po czym ugięły się pod nim nogi.

<Reker?> 

Od Reker'a cd. Nick'a

Boże Święty dłużej to się wlec nie dało - pomyślałem z lekka zirytowany rozglądając się po górnym piętrze, opuszczonego domu. Wystarczył jeden nie właściwy ruch, jedno skrzypnięcie podłogi, jedno szczeknięcie psa a bylibyśmy już w totalnej dupie... No nie ukrywajmy... Jeśli ktoś by się tu czaił to bez wahania rzuciłby się na mnie próbując skrócić moje życie w tym pięknym świecie. Przeczesałem już niemal całe poddasze i na szczęście był spokój! Tak kuźwa po raz pierwszy był spokój! Uradowany pogłaskałem swojego psa po głowie z czego niezmiernie się ucieszył. Miałem już wracać do princessy, ale w tym samym momencie zobaczyłem trupa... Nie żadnego zombie tylko umarłego, nie przemienionego w zieloną pokrakę człowieka. Oblegały go różne robaki, które wyłaziły mu również z oczu co oznaczało, że dość szybko się umarlak rozkłada. Pamiętam, że jak pierwszy raz w życiu wraz z klasą wlazłem do prosektorium to myślałem, iż zaraz zwymiotuję, lecz teraz to normalka... Zresztą bać się flaków i krwi w świecie pełnym nieumarłych trucheł, które chcą cie pożreć? Pewnie wszyscy by takiego osobnika uznali za nienormalnego! Wiecie ten pierwszy kontakt zawsze jest straszny, ale później to idzie z górki... Nie trzeba się bać tylko trzeba stanąć z prawdą w oczy, bo inaczej to się nie ujedzie.
- Ktoś nie miał szczęścia - mruknąłem pod nosem wzruszając na to jedynie ramionami - Tak samo jak kot - dodałem jeszcze widząc zdechłego futrzaka, który zamarzł z zimna. Normalnie bym to zignorował, lecz nie teraz gdy miałem ze sobą jakiegoś ludzkiego kompana. Uśmiechnąłem się do siebie chytrze, szturchając najpierw rudzielca butem by sprawdzić czy czasami nie zmutował, a potem złapałem go jedynie za futro na karku i chowając go za swoimi plecami ruszyłem w stronę parteru gdzie Nicka zajmował się Klifem, który już przestał cierpieć. Przyglądałem im się w chwilowej ciszy, lecz widząc, że nikt nie chce mnie zauważyć postanowiłem sam się o to postarać. Cóż ponoć lubi niespodzianki więc młody nie powinien być na mnie zły! - Nickkkkkkk - zacząłem wydłużając ostatnią literę jego imienia. Walter nie czekając ani chwili odwrócił się w moją stronę a ja z zadowoleniem rzuciłem mu prosto w twarz rudzielcem, który zostawił na twarzy princessy nieco krwi.
- Co do cholery?! - krzyknął natychmiastowo odskakując od kociska niczym żaba.
- To do cholery! - zaśmiałem się opierając o ścianę budynku, który był dość stabilny jak na czasy, w których żyjemy - Okresu dostałeś? - spytałem jeszcze nie ukrywając swojego rozbawienia.
- Osz ty! - fuknął siadając na kanapie obok swojego zwierzaka, który zaskomlił cicho kładąc swój łeb na jego kolanach.
- Nie fochaj się princesso, bo nie masz po co - stwierdziłem z uśmieszkiem - Kobity przecież takie coś mają - zacisnąłem zęby by nie parsknąć kolejną falą śmiechu.
- Masz kobitę więc powinieneś o tym dobrze wiedzieć - burknął niezadowolony patrząc na mnie niczym wredny jaszczur.
- Tia, tia swoje wiem na ten temat - pacnąłem go delikatnie w łeb by nie nabić mu guza - Princessa się lepiej czuje i możemy iść czy poczekamy do następnej wiosny byś nie utopił się w zaspie? - zapytałem jeszcze krzyżując ręce na klatce piersiowej.

<Nick? xd Teraz wiesz co planujemy xd>

poniedziałek, 27 listopada 2017

Od Detlefa "Nowy obóz, stary ja cz.2"

Przełknąłem ślinę. No nic, gramy dalej.
- Hola, hola, - wtrąciłem -  możesz mnie nazywać szpiegiem, a nawet możesz mnie nazywać samobójcą, ale na pewno nie niekompetentnym. Bez urazy, ale bardziej niekompetentni są twoi podwładni, gdy mnie tutaj targali.
- Co masz na myśli? - spytał zaciekawiony brunet
- To, że jeżeli jakimś cudem bym się stąd wydostał, to trafiłbym tu znowu bez problemu. Czekaj… jak to szło? Dwa razy w prawo, siedemdziesiąt trzy stopnie, później w dół, schodami w dół bez półpiętra, w lewo, znowu w prawo i potem tak długo prosto, że można się rozmarzyć o odrodzeniu Wielkich Niemiec... Coś pominąłem?
Przywódca obozu popatrzył wymownie na swoich podwładnych i zagwizdał. Na jego twarzy zatańczył uśmiech i powiedział:
- Czyli najlepszym sposobem, abyś już tu nie wrócił, to zabić cię tu i teraz, a i tak ścierwo rzucić psom.
Wredny jest.
- Nie przyszedłem tu po to, by ginąć… Evans.
- To powiedz mi w końcu, po co tu przyszedłeś? - natychmiast spytał
Przyszedłem tu po to, aby zawrzeć pakt z diabłem.
- Po to, aby się do was zaciągnąć. - zdziwił się, a ja kontynuowałem - O Tobie, twoich braciach krążą legendy po całym stanie. Oraz o twoich Demonach. Nasze cele są zbieżne i dlatego tu przyszedłem.
Zaśmiał się teraz gardłowo i gdy znów stał się poważny powiedział:
- Ty mnie już znasz... a ja o ciebie wiem tylko tyle, że jesteś samobójcą i tu przyszedłeś. Jak się nazywasz? Czy jak to się u was w Niemczech mówi: “Wie heißt du”?
Odpowiedziałem bez chwili wahania.
- Detlef Friedrich Zussman.
- Panie Zussman - zaczął oficjalnie - w swojej przenikliwości musi Pan wiedzieć, że zakradając się tu i prosząc mnie o przyjęcie zachowuje się Pan jak jakiś typowy… nie wiem… może? Kurew, szpieg! - krzyknął i odrzucił zamaszyście zakrwawione krzesło, które stało obok mnie.
Z tym człowiekiem tak łatwo nie pójdzie. No nic, wszystko zawiodło. Na szczęście mam jeszcze asa w rękawie. Rzucę mu wyzwanie.
- Chcesz dowodu mojej lojalności? To mnie wypróbuj! - krzyknąłem dumnie - Daj mi amunicje, cel do zgładzenia! Każ mi kogoś pobić, to pobiję! Każ mi kogoś porwać, to porwę… Ale mam jeden warunek.
Evans zrobił teraz wielkie oczy i wygłosił pod nosem monolog:
- Ten dzień nie może być bardziej popierdolony... jakaś kurew wbija mi do obozu, zawraca mi dupę i jeszcze czegoś ode mnie żąda. - parsknął - Ale mów! Co naziści takiego chcą w tych czasach?
To, że teraz dał mi mówić, to oznaka, że jeszcze pożyję. Najwyższy czas wyjawić mu mój plan.

niedziela, 26 listopada 2017

Od Detlefa "Nowy obóz, stary ja cz.1"

A teraz cały czas prosto.
Mam sen. Jakbym leżał i rzesza ludzi niosła mnie we wcześniej zaplanowanym kierunku. Rozglądam się na lewo, na prawo i widzę przepiękne flagi Niemiec. Nie ma na tym świecie piękniejszej kombinacji kolorów, niż czarny, czerwony i żółty. Do tego zaczyna grać orkiestra dęta jedyny prawdziwy hymn Niemiec. Aż moje serce samo domaga się bym śpiewał:
- Deutschland, Deustchland über alles! (chyba tego nie muszę tłumaczyć)
Moje marzenia o odrodzeniu Wielkich Niemiec upadły tak szybko, jak oberwałem zaciśniętą pięścią w prawy policzek.
- Zamknij ryj, Nazisto! - krzyknął do mnie głos z prawej.
Po chwili odkryłem, że to nie żadna defilada, ani żaden marsz. Nie było też flag, ani niemieckiej sielanki. Nie mogłem dostrzec praktycznie niczego, bo miałem worek na głowie. Chyba sobie znowu za dużo przyćpałem przed wyruszeniem na tę samobójczą misję. Im więcej zażywam tego świństw, tym słabiej na mnie działa ( jak widać na załączonym obrazku).
Nagle poczułem, że przestałem być ciągnięty. Jedna osoba z mojej eskorty wypowiedział do drugiej niewyraźny rozkaz i następnie posadzono mnie na twardym krześle. Ręce przykuli mi za oparciem, więc moje szanse na ucieczkę zmalały praktycznie do zera. Ale kto, kto zaszedł tak daleko chciałby uciekać?
Koniec końców łaskawcy zdjęli mi worek z głowy i jedyne co zobaczyłem to oślepiające światło, przez które musiałem do maksimum zmrużyć oczy.
- Verdammt (cholera)! Zgaście to światło, bo mnie rezi! - rozkazałem swoim oprawcom z grymasem na twarzy.
Po dostaniu drugiej buły w drugi policzek mój zmysł wzroku błyskawicznie się wyostrzył.
- Tak lepiej. - wypowiedział te słowa gruby, męski głos, którego źródła nie umiałem nigdzie zlokalizować. - To teraz powiedz mi kurwiu, co ty odwalasz w moim obozie?
Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem dwójkę osiłków która mnie tutaj zaciągnęła oraz zakrwawione krzesło obok mnie. Tajemniczy “właściciel obozu” stał przede mną. Był to wysoki, dobrze zbudowany brunet o ciemnobrązowych oczach, który miał na swojej kurtce szkarłatny napis S.Z.A.T.A.N.
- No wiesz, właśnie szukałem radioaktywnych grzybów, kiedy mnie schwytano. Zbieranie radioaktywnych grzybów chyba nie jest zabronione, czyż nie? - odpowiedziałem kompletnie irracjonalną historyjką.
Szef obozu parsknął śmiechem i po chwili przesłuchiwał mnie dalej:
- Czy ty nie wiem, że tu chodzi o twoje życie? Posłuchaj Nazisto, albo jesteś najgorszym szpiegiem na świecie, albo najbardziej niekompetentnym samobójcą. Wybieraj, bo i tak umrzesz. A twoje truchło rzucę psom, aby każda kurew twojego pokroju wiedziała - zrobił dramatyczną pauzę, zbliżył się do mnie i powiedział mi to prosto w oczy. - jaki czeka ją los, gdy zadrze z Demonami.
cdn.

sobota, 25 listopada 2017

Od Erona „Pierwsze kroki na nowej drodze życia”

- Nie bij! Proszę! Powiem wszystko tylko mnie nie bij
- Andrzej gadaj, gadaj gdzie jest wasza siedziba!
- Nie mogę!
- Ależ możesz, a jak chcesz to mogę Cię odpowiednio zmotywować – wyciągnąłem nóż i przyłożyłem go do krtani pewnego osobnika. Jak się tutaj znalazłem? Otóż patrząc wstecz, to od jakiś czterech dni, może pięciu, ten dziwny koleżka śledził mnie uporczywie, czy to dzień czy to noc, łaził za mną i myślał, że go nie widzę. Będąc dobrym obywatelem postanowiłem go uświadomić, że jednak nie jest niewidzialny i przy okazji wydobyć kilka informacji. Nawet nie wiem jak się nazywa, ale wygląda na takiego Andrzeja, broda długa, brązowa i zaniedbana, czarne chytre oczka i czuć go na kilometr albo dwa. Zniszczone ubrania, gdzieniegdzie połatane pierwszym lepszym materiałem i oczywiście toporek w ręku. Znaczy już go nie ma, ale może mieć za chwilę. W sumie? To może sobie nawet zostawię ten toporek, poręczny bardzo.
- Więc jak będzie Andrzeju?
- Ale ja nie jestem Andrzej…
- Jak nie, jak ewidentnie na takiego wyglądasz. Powtórzę jeden ostatni raz, a później nie będę już taki miły i będę musiał Cię zacząć torturować, a jak nic nie powiesz, to nawet zabić, żebyś nikomu nic nie wygadał, a nie chcielibyśmy tego, prawda?
- Prawda…
- Więc powiedz mi przyjacielu, gdzie znajdę waszą siedzibę? – Mężczyzna przyparty do starego samochodu, który równie dobrze może być nazwany rdzawym mustangiem, wahał się przez chwilę, ale w końcu wydusił z siebie. Tak jak obiecałem, nie zrobiłem mu już więcej szkód, ale toporek wziąłem, no nie mogłem się powstrzymać. Ruszyłem więc w stronę metra o nazwie „Sopel”. Nie wiem co ich skłoniło do tego, żeby tam akurat się gromadzić, ale niech będzie. Wziąłem cały swój ekwipunek, moje 10kg szczęścia i ruszyłem w drogę. Było zimno, było tak cholernie i przeraźliwie zimno, że raz na jakiś czas musiałem się zatrzymać, zabić Bogu winnego zombie, który akurat przechodził i jego kumpli i ogrzać się nagrzaną od strzałów lufą. Tak wiem, każda wymówka jest dobra, żeby sobie postrzelać. W miarę jak się zbliżałem coraz więcej oznak życia było widać, a raczej oznak tego, że takowe się trzyma. Szczątki szczątków umarlaków waliły się po ulicach i gdzieniegdzie nawet sobie pojękiwały. Nawet powiesili jednego i sobie tak dyndał. Nie wiem dlaczego, ale widok ten dodał mi otuchy i nawet poprawił humor. W końcu spotkałem kilku ludzi, którzy raczej nie wyglądali na kogoś, kto rzuci się sobie na pomoc, ale też tak łatwo skóry nie sprzedadzą. Nie zatrzymałem się jednak i nawet na nich nie spojrzałem, po prostu zmierzałem do swojego celu. W końcu dotarłem. Było tam ciemno, zimno, wilgotno i o dziwo, tłoczno. W końcu po krótkich wymianach zdań dotarłem przed oblicze kobiety, która miała różnokolorowe oczy i dziwny uśmieszek na twarzy. Spojrzała na mnie twardo, tak samo jak patrzy się na wroga i dość donośnym głosem, jak na jej budowę, zapytała.
- Kim jesteś i skąd się tutaj wziąłeś – wszystkie oczy były skierowane na mnie, gdzieniegdzie błyskał nóż, ktoś inny trzymał pistolet w pogotowiu, a jeszcze inny był czarny.
- Jestem Eron, Eron Black. Urodziłem się w Ameryce, a wychowałem w Polsce. Przeżyłem w pobliskim schronie i tak sobie podróżuję i zabijam co już i tak jest martwe. – atmosfera jakby się rozluźniła, ale równie dobrze mogę powiedzie, że tamten radioaktywny szczur w rogu potrafi jakieś sztuczki.
- Rozumiem, a jaki masz cel?
- Cel? Nadrzędny to przeżyć, nie ważne jak. Zmniejszyć populację umarlaków jak tylko się da i uczynić ten świat trochę bardziej znośnym, a każdy kto wejdzie mi w drogę, będzie moim wrogiem i nie będzie dla niego litości. – Zapanowało nieznaczne poruszenie wśród grupy. Kobieta podeszła do mnie, stanęła może jakieś 20 cm ode mnie i nagle objęła.
- No to witaj wśród swoich. Nikt tutaj nikomu nie pomaga, każdy ma swoje cele, a najważniejsze główne dla wszystkich, to przeżyć i trochę się wyżyć na świecie – po tym uroczystym przywitaniu wszyscy się rozeszli. Każdy w swoją stronę. Kazano mi zostać. Sakura wyjaśniła mi wszystko, całą historię, jakieś tam zasady i pokazała lokum. Znajdowało się niedaleko wejścia do metra i chyba siłą woli się jeszcze nie załamało, ale mi odpowiadało. Zająłem „pokój” na drugim piętrze kamienicy, obejrzałem, że w sumie nic oprócz łóżka tutaj nie ma i wyszedłem. Rozejrzałem się po okolicy i ruszyłem do najwyższego budynku w okolicy, zająłem dogodne stanowisko do strzelania i zacząłem
- Raz, dwa, trzy, cztery, boom – rozległ się huk wystrzału ze snajperki. Jednego zombie mniej. Po wykończeniu pierwszego magazynku przeniosłem się na sąsiedni budynek i również wystrzeliłem magazynek. Później już tylko oglądałem jak zbiera się coraz więcej i więcej umarlaków, więc strzelałem dalej. Wpadłem w trans i nie mogłem się zatrzymać, każdy następny wystrzał był kolejnym postawionym przez siebie wyzwaniem, albo wycelowany z myślą o byłej. Minęło kilka godzi, aż ostatni pobliski umarlak zginął będąc dwa kilometry ode mnie.
- Kurde! Prawie pobiłem swój rekord – Zabrałem swoje 10kg szczęścia i ruszyłem w głąb dawnego kraju. Może spotkam kogoś ciekawego, albo kogoś nienormalnego. W każdym, razie mam cel. Brakuje mi jeszcze jednej książki, żeby skończyć plan pewnej maszyny i móc przejść do budowy i wykorzystania. Tylko jedna książka, ale za to jak ważna. Ruszyłem więc na poszukiwania. Pomachałem na do widzenia wisielcowi, który odjęknął mi i wisiał sobie dalej. Nagle podbieg do mnie jakiś mężczyzna, zakapturzony i widocznie zmachany. Dałem mu chwilę na złapanie oddechu i czekałem na jakiś ruch, albo wiadomość, ewentualnie pieniądze. W razie czego przygotowałem sobie nóż, bo nigdy nie wiadomo co komuś wpadnie do głowy.
- To ty jesteś ten nowy?
- Tak, to ja – jednak z mojego obozu, tyle dobrze. Szczerze to w sumie nie istotne, jeżeli ktoś mi zleci za odpowiednią sumę zmienię obóz, albo jak mój światopogląd nagle ulegnie zmianie. Jedno z dwóch.
- Dostałeś misję polepszenia stosunków z demonami. Tutaj masz mapę. – Powiedziawszy to odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Demony, co? To pewnie nie są normalni ludzie, ale kto w tych czasach jest normalny? Zastrzeliłem jeszcze jakieś radioaktywne poruszające się coś i ruszyłem w drogę.

czwartek, 23 listopada 2017

"Jeder Russe muss sterben" ("Każdy Rusek musi umrzeć")

Imię i nazwisko| Detlef Friedrich Zussman
Ksywka| Niemiec, Nazi
Wiek: 29 lat| Urodziny 3 październik|
Płeć| Mężczyzna
Obóz| Demony
Ranga| Cienia
Charakter| Chamski, lubi dużo gadać na początku, aby wybadać drugą osobę, natomiast gdy rozmowa się nie klei nie przejmuje się drugą osobą. Złośliwy, czarujący w swoim szaleństwie dla prostytutek w postapokaliptycznych burdelach, stanowczy. W dzisiejszych czasach jest samotny w swoich ideałach, lecz nie przeszkadza mu to w identyfikacji z grupą, do której należy (najczęściej były to ruchy nazistowskie, teraz będą to Demony), nietaktowny, ambitny. Często zadaje pytania nie-wprost. Bo po co od razu zdradzać rozmówcy swoje intencje? Jest sprośny, zbereźny, wulgarny. Uwielbia obrażać innych (jego ulubione obelgi to: 'ty bękarcie!', 'matkojebco!'), a zwłaszcza osoby o krótkich horyzontach umysłowych. O dziwo jest honorowy, chociaż zawsze istnieje jeden wyjątek od jego honorowych zachowań. Są to Rosjanie, których określa "wszami", które za wszelką cenę należy zgnieść. Wszystkich, co do jednego. Co spowodowało u niego taką nienawiść? Wyjaśnię to w historii i opowiadaniach. Czasami zdarza się, że do swoich wypowiedzi wplata niemieckie słówka (który oczywiście, będą tłumaczone). Jest lojalny wobec swoich ideałów. Jeżeli któryś z obozów pomoże mu do nich dążyć, to będzie lojalny również wobec ich.
Historia| Pochodzi z niemiecko-amerykańskiej rodziny (ojciec - Niemiec, matka - Amerykanka) z okolic Berlin. Od najwcześniejszych lat jego rodzice ciężko pracowali nad jego wykształceniem, gdyż marzeniem jego ojca było, aby jego syn został w przyszłości kanclerzem Niemiec. Do tego miał znajomości w Bundestagu, więc gdyby szczęście mu dopisało zostałby najmłodszym kanclerzem w historii Niemiec. Jego dziadek jednak miał inne plany co do niego. Wpajał mu ideę Wielkich Niemiec. Młodemu Detlefowi się to podobało, gdyż od zawsze czuł, że jest przeznaczony do wielkich czynów. Do tego od czasu do czasu usłyszał od dziadka historie o nazistach, które jeszcze bardziej go nakręcały. Od najmłodszych lat przyjaźnił się z Jonasem Braunem. Zasmuciła go wiadomość, że wraz ze swoją rodziną przeniósł się do Ameryki, więc zaraz po tym jak skończył studia wyższe w Niemczech (w 2019r.) zamierzał się z nim spotkać pod pretekstem rozpoznania możliwości amerykańskich uczelni. Sytuacja była już wtedy napięta, a rodzice mu nawet odradzali tego wyjazdu. Detlefowi jednak bardzo na tym zależało, by odwiedzić przyjaciela, więc uparł się i poleciał. Po przylocie zatrzymał się u swojej babki (matki jego matki) i szybko spotkał się z Jonasem. Zdziwił się, gdy dowiedział się, że on też wierzy w ideę Wielkich Niemiec i jest nawet członkiem ruchu neonazistowskiego. Zussman błyskawicznie przyłączył się do tego samego ruchu co jego przyjaciel. Na rok 2020 zaplanował odwiedzenie rodziców i oświadczenie im, że zostaje w Ameryce, gdyż poznał ludzi o podobnych ideałach, lecz jego plany pokrzyżowała wojna i tak już w został w USA. Codziennie słyszał wybuchy bomb i krzyki ludności cywilnej. Nie mogąc już tego znieść on i Jonas zorganizowali powstania nazistowskie przeciwko Ruskim. Punktem zwrotnym w jego życiu było porwanie przez Rosjan Jonasa i skatowanie go na śmierć. Przed śmiercią wypowiedział do Detlefa słowa: "Jeder Russe muss sterben" i te słowa stały się jego życiowym mottem. Oddziały neonazistów z każdym nowym tygodniem malały, więc po pewnym czasie każdy wyruszył by walczyć na własną rękę, lub by szukać jakichkolwiek szans na przetrwanie. Wojna dobiegła końca, lecz idee Zussmana o wybiciu wszystkich Rosjan i odrodzeniu Wielkich Niemiec pozostały. Przez 2 lata szukał ludzi mu podobnych. Teraz znalazł się na terenie stanu Nowy York, gdyż usłyszał, że znajdują się tam ocalali. Szuka obozu, który wspomoże go w bezkarnym zabijaniu Ruskich niedobitków. Bo tam gdzie ocalali, tam na pewno znajdzie się jakiś Rosjanin.
Rodzina|
Ojciec - Thomas Zussman
Matka - Emily Zussman Smith
Dziadek - Friedrich Zussman
Nie wiadomo jak potoczyły się losy jego rodziny w Niemczech.
Przyjaciel, którego traktował jak brata - Jonas Braun
Babka w Ameryce - Tracy Smith (zabita podczas wojny przez wybuch bomby)
Partnerka: Jest jakaś chętna do pokochania neonazisty?
Orientacja Seksualna: Hetero (jeśli jesteś Niemką, to na starcie dostajesz u niego wielkiego plusa)
Inne:
- Ma przy sobie maskę przeciwgazową na wypadek skażonego powietrza
- Ma 4 sztuki broni (jak na obrazku) i każda ma imię:
· Karabin główny - Helga
· Pierwszy pistolet - Ingrid
· Drugi pistolet - Rita
· Sztyletopodobne coś - Erika
- Nie dba zbytnio o wygląd. Według niego w dzisiejszych czasach to niepraktycznie
- Już dawno popełniłby samobójstwo, lecz przy życiu utrzymują go dwie rzeczy. Nienawiść do Ruskich i muzyka. Docenia jej każdy gatunek w każdym języku i często nuci piosenki pod nosem.
- Jest uzależniony od Złotego pyłu (tak wyszło), czasami zamienia go na Szmaragdowy Pył. Możecie go nazwać ćpunem, lecz według niego na tym radioaktywnym świecie nie ma nic lepszego, niż zabijanie zombie na haju.
- Lubi pić, ale sam nie pije. Dobra kompania do podstawa dobrej popijawy.
Właściciel: PolishDarkChocolate@gmail.com

„Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość, bo uczciwi są nieprzewidywalni… Zawsze mogą zrobić coś niewiarygodnie… Głupiego” ~ Kapitan Jack Sparrow

Imię i nazwisko : Eron Black
Ksywka: Najczęściej mówią Eron
Wiek: 35 lat. 6 styczeń
Płeć: Mężczyzna
Obóz: Trupy
Ranga: Członek
Aparycja: Jak wyglądam? Mam czarne włosy, zarost, nie za duży, taki żeby nie drapał i nie swędział jak głupi. Oczy koloru szarego, choć ile osób tyle opinii, więc zostaje przy swojej, a nie niebieskiej, zielonej, czy wielokolorowej. Dobrze zbudowany, po służbie w wojsku, widoczne mięśnie i kilka blizn na torsie, udach czy plecach. Głównie są to blizny po odłamkach, pociskach i ranach od noża. Noszę nieśmiertelnik ze swoim imieniem, bo po co się kryć? Komornik mnie już raczej nie znajdzie. Przeważnie mam na sobie wojskowy strój, ale równie często chodzę w czarnej markowej skórze z czaszką na plech i w czarnych bojówkach. Lubię mieć dużo kieszeni. Buty mam aż jedne, ale są nie do zdarcia, najlepsze buty na świecie Bates Delta 8, przeżyją wszystko. Najczęściej można mnie spotkać z całym moim ekwipunkiem, który osobiście nazywam 10kg szczęścia. Jest to czarna broń wyborowa AWM i 4 magazynki po 5 naboi do tego malutki pistolecik p-83 i nóż taktyczny składany, a na deser, jakby jednak brakło mi naboi, mam katanę z siedemdziesięcio centymetrowym ostrzem. No i nie można zapomnieć o okularach przeciwsłonecznych i czapce z daszkiem (ale tylko z wojskowym ubraniem w komplecie).
Charakter: Zacznę może od tych dobrych cech, których raczej nie ma za wiele. Przede wszystkim jak to na snajpera przystało jestem cierpliwy, siedzenie tydzień w jednym miejscu czekając na dogodny do moment do strzału to dla mnie chleb powszedni. Nauczyło mnie to wykorzystywać każdą możliwą okazję. Nie ufam nikomu, a przynajmniej żadnemu człowiekowi, ma to związek z moją przeszłością, którą poznacie później. Mam niesamowicie bujną wyobraźnię i czasami zdarza mi się mówić samemu do siebie, co nie jest najgorsze, w końcu gadanie do kamienia jest chyba bardziej nienormalne. Jestem stanowczy i konsekwentny w tym co robię, jeżeli mówię, że kogoś zabije, znajdę, ocalę (zdarzają się takie perełki), to tak będzie, chyba że wcześniej sam zginę, ale to nie jest usprawiedliwienie, prawda? Jestem pewny siebie i swoich umiejętności, doskonale potrafię ocenić sytuację i wiem, kiedy coś jest samobójstwem, a kiedy jest cień szansy na powodzenie. W relacjach towarzyskich, które są rzadkością, jestem twardy i szorstki. Nie znoszę jak ktoś na kimś żeruje i sprawia problemy. Każdy powinien działać na własną rękę i dbać o swój interes, a jak już musisz z kimś spędzać czas, to chociaż go nie spowalniaj i nie utrudniaj zadania. Jestem w stanie zostawić taką osobę na pastwę losu, chyba, że to jeszcze dziecko, są granice, których nawet ja nie przekraczam. Nie przywiązuję się do ludzi, w każdej chwili mogą się stać moimi wrogami, zechcą mnie zabić, albo zostawią na pastwę losu, jak to niektórzy mają w zwyczaju. Honor, moim zdaniem honor umarł w czasie wojny, nie istnieje w dzisiejszych czasach coś takiego jak honor. Liczy się przetrwanie, a nie to w jaki sposób. Jeżeli wszyscy zginą , co nam będzie po honorze? Jestem dość wybuchowy i uzależniony od silnych wrażeń. Osobiście nie zdradzam „braci w broni” o ile żaden z nich nie jest totalnym idiotą, albo ewidentnie czegoś nie knuje. Potrafię pracować w grupie, nauczono mnie tego w wojsku, ale wolałbym tego nie robić, szkoda nerwów. Potrafię być miły, jak mam dobry humor, a to zdarza się na przykład wtedy, gdy jakieś zombie się poślizgnie i obije trochę facjatę, albo w ogóle umrze. Lubię konkrety i jak wiem co mam robi, domyślanie się nie jest moją najlepszą stroną i prowadzi do nieporozumień, więc jak sprawy wyglądają czysto, to jest cud, miód. Potrafię być bardzo bezpośredni i czasami mylone jest to z bezczelnością, a ja przecież mówię co myślę (Dowódca nieźle mnie za to karał). Jestem cyniczny i postępuje według własnych zasad, których się trzymam i pielęgnuję. Ciekawość i chciwość też czasami gdzieś się tam rodzą w głowie i nie zawsze da się je powstrzymać .No i na koniec tego długiego monologu powiem, że jestem ostrożny we wszystkim co robię i nie da się ukryć, że jestem tak odrobinę pesymistą.
Historia: Urodziłem się w Ameryce, ale wychowałem się i żyłem w Polsce, a teraz krótkie streszczenie życia. Jak miałem 20 lat skończyłem technikum energetyczne, nie zapowiadało się wtedy na jakąkolwiek wojnę. Byłem wtedy dość przy kości chłopaczkiem i zapisałem się do wojska. Pierwsze pięć lat spędziłem jako żołnierz, ucząc się wszystkiego co niezbędne. Najbardziej z tamtego okresu zapamiętałem muszlę klozetową i szczoteczkę do zębów, a ulubionym moim tekstem wtedy było „To jest granat, granat robi boom” usłyszałem to tylko raz, ale powracało za każdym razem jak nimi rzucałem. Czas ten uważam za niezwykle ważny, bo wiele mnie nauczył i dzięki niemu jeszcze żyję. Kolejne 4 lata spędziłem w marynarce wojennej na okrętach podwodnych, oraz pancernikach, tam też pierwszy raz wziąłem broń snajperską w dłonie i zakochałem się. Życie na statku mogę uznać za najcięższe w swoim życiu. Nie da się zapomnieć tej bezradności podczas sztormu, albo bólu mięśni od trzymania się czegokolwiek, żeby nie zginąć. W końcu na 3 lata przed wojną wstąpiłem do sił specjalnych, gdzie nauczono mnie strzelać na niewyobrażalne dystanse, czy też właśnie pracować zespołowo. W końcu wybuchła wojna. Do naszych celów należało unieszkodliwiać najważniejsze cele, zdobywać dokumenty i w końcu zabijać najniebezpieczniejszych ludzi. Mój rekord, to zabicie rosyjskiego szpiega z 2066m prosto w głowę, to były czasy, ale podczas pewnej misji przejęcia kodów nuklearnych wpadliśmy w zasadzkę i najprościej mówiąc zostawiono mnie w samym środku obozu wroga na pewną śmierć. Jednak przeżyłem, straciłem zaufanie do ludzi. Uratował mnie wtedy zdrowy rozsądek i kilka butelek wódki. Ukradłem pierwszą lepszą rosyjską łódź i dotarłem do Gdańska, gdzie już nie było żywej duszy. W końcu, po wielu analizach za i przeciw, zdecydowałem się udać do Ameryki, tam też przeżyłem atak nuklearny i żyję nadal.
Rodzice: Matka była pielęgniarką, a ojciec energetykiem. Byliśmy szczęśliwą rodziną ale jak miałem 27 lat, to dowiedziałem się, że zginęli w wypadku samochodowym w Katowicach. Edyta, bo tak się nazywała matka, miała długie brązowe włosy, które z natury były proste, ale jak to kobieta, stwierdziła, że chce mieć kręcone i tak też było. Marek, ojciec z wielkim piwnym brzuchem był hipokrytą i często zachodził mi za skórę, ale nie narzekam. Dzięki niemu nauczyłem się co nieco o mechanice i to w sumie tyle.
Partnerka : Brak
Orientacja: Kobiety, kobiety i jeszcze raz kobiety. Wszystkie są piękne i wszystkie się kocha… lub nie. Hetero.
Inne:
- Jestem uzależniony od adrenaliny, jeżeli nie wstrzyknę jej sobie lub nie podniosę w sposób naturalny jej poziomu, to zaczynam być nerwowy, agresywny i impulsywny w najgorszych znaczeniach tych wyrazów
- Jeżeli sytuacja zaczyna być poważna, to zapalam cygaro
- Nie piję alkoholu, ani nie palę papierosów (cygaro się nie liczy)
- Broń nazwałem Alesia, taki zwyczaj z wojska, często też do niej mówię podczas akcji.
- Mam nawet hobby, oprócz masowego zabijania i tak już martwych zombiaków. Rysuję i szkicuję w swoim notatniku przeznaczonym specjalnie na to.
- Jestem zawodowym strzelcem i nie chybiam, chyba że faktycznie coś mnie zaskoczy, albo cel nagle zacznie poruszać się z nieprzewidywalną prędkością.
- Kataną posługuję się nieźle. Wiadomo, że nie jestem samurajem, ani mistrzem walki mieczem, ale nie jestem też nowicjuszem czy początkującym.
- szukam swojego powiedzonka, więc raz na jakiś czas rzucam dziwne teksty, żeby znaleźć to jedno jedyne powiedzonko.
- Uwielbiam koty i to jedne z nielicznych stworzeń o które naprawdę się troszczę i którymi się opiekuję.
- Można powiedzieć, że jestem najemnikiem i za odpowiednią cenę wykonam prawie każde zadanie jakie mi zlecą. Jakoś trzeba zdobywać leki i amunicję, więc najczęściej w tym jest podana cena.
- W sumie to chciałbym zostać wampirem, ale nie nadarzyła się okazja żeby zrealizować to pragnienie.Jeżeli się trafi ktoś "normalny" żeby to przedyskutować, na pewno to zrobi.
- Czyta książki o technice żeby stworzyć pewnie urządzenie i jakiekolwiek do zabicia czasu.
Właściciel: ave.subzero@gmail.com

sobota, 18 listopada 2017

Od Nick'a cd. Rosemary

-Rose..-pomyślałem. To imię mówiło mi coś, jednak zupełnie nie wiedziałem co, przez dłuższą chwilę walczyłem ze sobą, żeby przypomnieć sobie chociaż cokolwiek, jednak na nic się to zdało. Odpuściłem i teraz skupiłem się tylko i wyłącznie na drodze, chciałem zapamiętać jak trafić tu z powrotem, by jakby coś przyjść tu ze wsparciem. Prawie zginąłem, to nie może się powtórzyć.
Nagle znać o sobie dało całe moje poobijane ciało, złapałem się za szyję, gdyż moje ciało jakby chciało sobie ze mnie zażartować i przez chwilę nie mogłem wziąć oddechu. Dziewczyna tylko dziwnie się na mnie popatrzyła, nic nie mówiąc. Nie wiem jak wyjaśnić to, że moja wyobraźnia oddziałuje na moje ciało tak mocno, że umie wpłynąć na moje prawdziwe ciało, więc nawet dobrze, że nic nie powiedziała.
Omijaliśmy naprawdę piękne miejsca! Aż pozazdrościć! Jednak miałem dziwne wrażenie, że źle idziemy. Pomimo tego, że dziewczyna prowadziła, a ja nawet nie wiedziałem, gdzie ta jej baza leży. Na nasze nieszczęście zaczął jeszcze padać śnieg! Pogoda już przedtem nie była zbyt piękna, jednak gdy z nieba zaczął spadać biały puch, było jeszcze gorzej. Po spadnięciu "biały puch" zamieniał się w mokrą breję, przez co tylko przemokliśmy do suchej nitki.
Rose nie mówiła, czy jesteśmy blisko, czy nie, jednak gdy weszliśmy w bardziej rozbudowany rejon, gdzie średnie stare bloki i kamienice pojawiały się coraz częściej, poczułem, że to gdzieś tu i jesteśmy naprawdę blisko. Na szczęście nie myliłem się i po chwili już wdrapywaliśmy się po schodach, do jednego z mieszkań.
Gdy byliśmy już w środku, zaskoczyło mnie to, że było niezwykle ciepło. Od razu poczułem ulgę i dziwną lekkość, zupełnie jakby każdy mój mięsień rozluźnił się, zniknął nawet ból. Czułem się zupełnie jak wtedy, gdy w mroźne, zimowe wieczory wracałem do domu, gdzie zastawałem ciepły, przytulny dom, w którym od razu czułem się lepiej. W sumie można to miejsce było porównać, z moim "mini domem" w dziurze obok przystanku, jednak tamtego miejsca nic nie zastąpi, jest jedne w swoim rodzaju!
Rose poszła przebrać się w coś suchego, ja rozebrałem się do samych spodni i podkoszulka, po czym zostawiłem wszytko inne do suszenia. Co jak co, ale teraz było mi dość zimno, masa bandaży przylegających do mojego ciała, skutecznie mnie ochładzały, zresztą zupełnie jak reszta ubrań, które na sobie zostawiłem.
Jak oboje byliśmy w miarę ogarnięci, dziewczyna poczęstowała nie zupą z puszki, za co byłem jej naprawdę wdzięczny. Niby miałem coś tam do jedzenia w plecaku, jednak nie było to porównywalne do gorącej zupy. Nie wiedziałem nawet, że byłem aż tak głodny, zjadłem całą moją porcję tak szybko, że zapomniałem dać cokolwiek Klifowi. Jednak on na szczęście nie wyglądał na głodnego, nawet niezbyt prosił mnie, bym podzielił się z nim jedzeniem, więc trochę mi ulżyło. Później zaczęliśmy przygotowywać się do samego wyjścia. Na szczęście wszystkie moje ubrania zdążyły wyschnąć, więc o wiele lepiej się w nich czułem. Rose dała mi najpotrzebniejsze rzeczy. Jakąś broń, którą z chęcią przyjąłem, chociaż dobrze wiedziałem, że gdzieś na dnie plecaka mam rozwalony na dwie części pistolet, który wystarczy złączyć, załadować i już. Dała mi też płaszcz przeciwdeszczowy, co na tę pogodę było naprawdę świetnym pomysłem. Szybko ubrałem się i byłem już prawie gotowy do drogi, martwiłem się nieco o Klifa, nie mógł być chory. Wziąłem jakąś grubą, z jednej strony chyba nieprzemakalną szmatę i zawiązałem ją tak, by pokrywała, jak największą część psa. Może nie wyglądał w tym najlepiej, jednak byłem pewny, że dzięki temu, chociaż będzie bardziej suchy.
Gdy powoli wychodziliśmy, Rose dała mi jeszcze butelkę wody, którą od razu schowałem do plecaka.
-Nadal chcesz wracać po swoje rzeczy?-zapytała, po czym wyszła z mieszkania, ja w ślad za nią.
-To nie ma sensu.. No cóż.. Eh tam było.. Dobra po prostu tam nie idźmy!-stwierdziłem, patrząc w dół, po czym przypomniał mi się moment, w którym Reker dawał mi stracony prezent-Jeszcze jakiś kolejny idiota będzie chciał nas zabić..
-Mhm.. racja-odpowiedziała, po czym już bez słowa zaczęliśmy schodzić po schodach.
-Czekaj gdzie my w ogóle teraz idziemy?-zapytałem, jak oboje staliśmy już na polu-Trochę się w tym wszystkim pogubiłem..
-Umm.. No tam do tych twoich tych..-mruknęła, po krótkiej ciszy.
-Ahh, no tak! Do przemytników!-powiedziałem, po czym starałem się jakoś zorientować w terenie- Zdaje mi się, że nie jesteśmy bardzo daleko, od pierwszej większej bazy..-stwierdziłem, jeszcze przez chwilę zastanawiając się, jednak tak, do pierwszego obozu, był naprawdę niedaleko, nie było sensu wracać się, tam skąd przyszedłem, byłoby to zupełnie nieopłacalne. Za to punkt, do którego mnie wysłano, obrałem za nasz nowy cel.
-Dobra, wiem już, tędy!-powiedziałem, po czym wreszcie ruszyliśmy. Myślałem, że droga będzie nico krótsza, jednak i tak nie było to jakoś strasznie daleko. Gdy zbliżaliśmy się do samego wejścia, na naszą drogę nagle wyskoczyli strażnicy, przez co Rose, pewnie automatycznie stanęła w pozycji bojowej z gotową bronią w ręku. Od razu, szturchnięciem dałem jej znak, żeby jak najszybciej schowała broń. Nawet Klif, grzecznie przywarował przy mojej nodze.
-A więc..- zapytał jeden strażnik, na co ja szybko zdjąłem czapkę, tak by mogli mnie rozpoznać.
-Och.. Nick!-krzyknął drugi
-Jak tam w terenie?-zapytał jeszcze inny i powoli zaczął robić się hałas.
Na szczęście po mojej twarzy nie widać było tego, że miałem dość spore kłopoty, gdyż aż pod nos sięgała moja kórtka.
-Ona idzie ze mną-wskazałem na Rose- i potrzebujemy medyka, ja nie dam rady-powiedziałem, po czym złapałem dziewczynę i zaciągnąłem ją do środka. Strażnicy nie mogli zbytnio iść z nami, jednak grzecznie odprowadzili nas do pierwszej lepszej osoby, którą okazał się Jacob.
-Cześć, widziałeś Williama? Potrzebuję go..-powiedziałem, rozpinając kurtkę, spod której lekko zaczął wystawać bandaż.
-Jasne, jasne, to pewnie opowiesz później.. Idź do B-pokierował nas, a my bez chwili ruszyliśmy pod wskazane miejsce.
-Przepraszam, że tak jakoś mało do ciebie mówię, ale strasznie się stresuję..-przyznałem.
-Co czym? Nie widzę, żebyś miał tu żadnych wrogów..-stwierdziła, po czym spojrzała na mnie niezrozumiałym wzrokiem.
-Nie wykonałem misji.. Tyle..-mruknąłem- Ciebie zaprowadzę do Kate, jest tu naszą jedyną kobietą, coś se tam razem porobicie, ja muszę na chwilę iść..
-Widzimy się później!-krzyknąłem do niej, po czym ona zrobiła to samo-Aha zapomniałbym, weź psa.. Nie wiadomo, jak zareaguje u Williama, gość jest dość porywczy..-wytłumaczyłem, po czym bez słowa chciałem już odejść,
-Czekaj!-Zawołała na mnie, na co szybko odwróciłem się w jej stronę-Jak się wabi?
-Klif!-powiedziałem, po czym szybko zacząłem iść w stronę B. Bardzo lubiłem tę bazę, była to moja druga ulubiona, rzecz jasna na pierwszym miejscu, jest moja ukochana główna baza, gdzie jest mój ukochany przystanek! Innymi bazami oczywiście nie gardzę, jednak ludzie robią swoje!
Jednym z najlepszych cech tej bazy, było to, że ma świetną okolicę, a co najważniejsze, jest bardzo bezpieczna. Wszystko zrobione jest w starej szkole. Okna są zamurowane i od nowa postawione w miejscach, gdzie my ustaliliśmy. Wszystko nie jest ogrzewane, ale ogólnie jest w miarę ciepło. Jest dość dużo schodów, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że nie dało się ich "przenieść", ale dzięki temu, nie raz przy oblężeniu dawało nam przewagę. Ogólnie miejsce bardzo przytulne, dobrze jest tu wracać.
Gdy już powoli dochodziłem do samego pomieszczenia Williama, nawiedziła mnie fala zimna, miałem co do tego spotkania złe przeczucia. William jest bardzo miłą osobą, ale tylko i wyłącznie, gdy wszystko idzie po jego myśli.
Zapukałem i czekałem aż dostanę pozwolenie na wejście.
-Wejść!-usłyszałem, rozkaz zza drzwi i szybko wślizgnąłem się do pomieszczenia.
W środku był William z dwoma innymi przemytnikami, którzy na jego rozkaz od razu opuścili pokój.
-A więc?-zapytał, dając mi znać, że mam rozpocząć spowiedź.
-Nie udało mi się.. Niby był to tylko zwiad, ale..-urwałem w pół słowa, widząc narastającą wściekłość, na twarzy mojego rozmówcy.
-Czy ty nie potrafisz wykonać najprostszego zadania?!-wrzasnął, wstając z krzesła.
-Nie to nie..
-Nie tak? A jak do cholery?! Miałeś tam iść tylko na pierdolone zwiady! Co jest w tym trudnego?!-przerwał mi
-No dobrze mogę skoń..
-Nie!-znowu mi przerwał
-Nie przerywaj mi!-warknąłem w jego stronę, zirytowany jego chamskim zachowaniem-To, że jesteś tu szefem, nie znaczy, że możesz mną pomiatać!
-Ty..
-Nie! Teraz ja mówię! Tam są ludzie! Niebezpieczni ludzi! O mało mnie nie zabili! Jestem cały w ranach i mam praktycznie całe podcięte gardło! Oni nie mieli zwykłego wyposażenia! Więc nie mów, że nic nie zrobiłem!!-wykrzyczałem wszystkie najważniejsze informacje, po czym chwilę dysząc, uspokoiłem się. William wyglądał na przerażonego.
-Jacy ludzie?-mruknął już cicho i spokojnie-Masz mi powiedzieć wszystko!
-Tylko mi nie przerywaj! A było tak..
*****
Po dość długim czasie zakończyła się moja rozmowa z Williamem, doszliśmy do wniosku, że jak jeszcze raz ktoś natknie się na nich, to trzeba będzie ich jakoś wybić. Nie mogą nam zagrażać. Teraz szedłem z powrotem do Rose i Klifa. Byłem jeszcze nieco zdenerwowany, gdyż William naprawdę potrafił podnieść ciśnienie!

<Rosemary?>

Od Nick'a cd. Reker'a

- Podaj łapę-powiedział Reker, na co Klif od razu posłusznie wykonał rozkaz-Boli go... Chciał zwrócić na siebie uwagę przez to. Trzeba to wyciągnąć, ale lepiej zmieńmy miejscówkę.
Skinąłem potwierdzająco głową i pogłaskałem psa w ramach przeprosin. Skąd miałem wiedzieć, że coś mu jest? Dobrze, że Reker to zauważył. Nie wiem, jak ten kolec się tam znalazł, ale na pewno musiało go to boleć.
-Mogę zerknąć?-zapytałem, kucając i odbierając poszkodowaną łapę Klifa- Wygląda na świeże.. Musiał to zrobić przed chwilą..-stwierdziłem, po czym wstałem i ponownie podrapałem Klifa za uchem, by wiedział, że będzie dobrze.
-Umm.. Nie ma na co czekać, chodźmy!-powiedziałem po krótkiej chwili i powoli zaczęliśmy iść w stronę wyjścia.
Wiedziałem, że na upartego mogłem już tutaj, chociaż opatrzeć łapę Klifa, jednak jak dla mnie nie miałoby to sensu, wolałem zrobić to raz a porządnie, w miejscu, w jakimkolwiek stopniu do tego przystosowanym. Miałem tylko nadzieję, że stan łapy się nie pogorszy.
Szliśmy dość szybko. Reker ustalał tempo. Co chwilę zerkałem na Klifa, niezbyt skupiając się na drodze, przez co nie raz udało mi się wpaść w jakąś dziurę, czy źle postawić nogę. Nie wyglądało mi to za dobrze, za czworonogiem co jakiś czas pojawiała się dość spora, czerwona plama, która na śnieżnobiałym śniegu była jeszcze bardziej widoczna.
-Czekaj..-krzyknąłem do Rekera, po czym przełożyłem plecak tak, żeby był na moim brzuchu, a psa wziąłem na plecy. Reker patrzył na to niezbyt przychylnym wzrokiem, ale teraz jakoś nie za specjalnie interesowało mnie, co sobie pomyśli. Dopiero, teraz gdy pomagałem wdrapać się psu, na moje plecy zauważyłem, że rana naprawdę nie jest mała, a krew leci z niej dość obficie.

Po dość długim czasie wyszliśmy z miasta i byliśmy na opustoszałych obrzeżach. Było tu dużo domów, większość jednorodzinnych z dużymi ogrodami, a nawet basenami. Przez całe życie mieszkałem raczej w małym domku ze średniej wielkości ogródkiem, więc taki widok to było naprawdę coś!
Z każdym kolejnym krokiem Klif zdawał się coraz cięższy, jednak jakoś dawałem radę dotrzymać kroku Rekerowi. Dark starał się iść przy nodze pana, jednak co jakiś czas odłączał się od niego i zaczynał dziwnie piszczeć w stronę Klifa, na co ten w ogóle nie reagował. Miał zwieszony pysk na moim ramieniu i wyglądał, jakby był upolowany. Wyglądało na to, że po prostu spał.
-Dobra, powiedzmy, że tutaj jest okey..-powiedział, zatrzymując się, przy jednym z domów-Nie chce mi się patrzeć, jak się męczysz z tym psem!
Przewróciłem oczami.
-Spokojna okolica.. Zero zombie, trochę to dziwne..-stwierdziałem, kucając i ściągając z siebie psa.
-Tak.. Dość dziwne-odpowiedział, po czym zaczął wchodzić na opuszczoną posesję.
Ściągnąłem plecak, po czym ubrałem go, jak należy. Ten kawałek Klif powinien móc przejść bez problemu.
Budynek wydawał się solidny. Wyglądał masywnie, jednak nowocześnie i stylowo. Wszedłem do niego z nutą dziwnego niepokoju, który jednak prysł, jak tylko przekroczyłem próg drzwi.
-Jak tu ciepło!-prawie krzyknąłem, jednak na czas udało mi się stłumić głos. Krzyczenie w nowym otoczeniu to niezbyt dobry pomysł, tym bardziej, jak w pobliżu nie ma zombie. Rekera nie było w pobliżu, najpewniej wraz z Darkiem poszli sprawdzić dom, czy na pewno jest bezpieczny. Nie zwlekając, rozkazałem Klifowi wdrapać się, na niesamowicie wysoko sofę, po czym zacząłem zajmować się jego łapą.

<Reker?>

piątek, 17 listopada 2017

Od Tiji cd. Ruvika

Widziałam że chłopak jest na prawdę bardzo chory i się o niego martwiłam. Siedziałam ciągle przy nim zmieniając okłady zimne na czole ale coś czułam że tutaj przyda się moja siostra albo Edward, którzy by mu podali jakieś leki.
Widziałam że jego stan się nie poprawia więc poszłam szybkim krokiem do Edwarda, bo okazało się że mojej siostry nie było w ratuszu. Zeszłam szybko po schodach po czym weszłam na medyczny przez duże białe drzwi, po czym zaczęłam się rozglądać uważnie.
- Edward? Edward! - zaczęłam go wiłać ale nie za głośno bo widziałam że niektórzy ludzie śpią wyczerpani zapewne z misji a na ich ciałach widziałam bandaże więc zapewne znowu była stoczona jakaś bitwa.
Chodziłam po oddziale i nie mogłam go znaleźć przez co coraz bardziej zaczęłam się denerwować lecz na szczęście po chwili Edward wszedł na oddział z dużą ilością kartek w rękach więc zapewne były to jakieś wyniki badań tych nieprzytomnych ludzi.
- Tija? Co tu robisz? Kiary nie ma pojechała na misję - rzekł zdziwiony odkładając kartki na swoje biurko.
- Wiem już to... - westchnęłam - Szukałam Ciebie - rzekłam na co się zdziwił.
- A co się stało? Praktyki masz mieć dopiero za kilka tygodni - rzekł spokojnie.
- Wiem... Chodzi o Ruvika - powiedziałam na co zmarszczył brwi jakby się zastanawiał co to za typ.
- Aaa... O tego chodzi! Co z nim? - spytał.
- Ma bardzo wysoką gorączkę od kilku dni, ma zimne dreszcze i kaszle. Nie ma siły się podnosić i właściwie ciągle śpi, a o jedzeniu to szkoda mówić - powiedziałam w końcu.
- Zbadam go - powiedział spokojnie podnosząc się powoli.
Zaprowadziłam go do pokoju Ruvika, który spał wyczerpany jak zwykle. Edward szybko i delikatnie go zbadał.
- I co z nim? - spytałam spokojnie.
- Ma grypę i zapalenie iskrzeli. Musi leźeć a tu masz leki - powiedział spokojnie, a później wyszedł.

< Ruvik? ;3 jest przy Tobie xdd >

czwartek, 16 listopada 2017

Rocznica Bloga

16 listopada niby jeden z kolejnych dni jesieni, ale jednak jeden z najważniejszych dla naszego bloga. Tego dnia rok tamu założyła Post Apocalypse i nie spodziewałam się, że spotka go tak duże zainteresowanie. Dziękuję wszystkim za to, że tu jesteście oraz za to, że ciągniecie tego bloga dalej! Kto wie może uda nam się przetrwać kolejny rok w czasach zombie? Pierwszym członkiem bloga była  Jennifer Aster, której niestety już z nami nie ma, ale można powiedzieć, że to od tego czasu PA zaczęło powoli tętnić życiem.
Na początku znajdowaliśmy się w zawieszonym już Armentum gdzie nadal zajmujemy w rankingu siódme miejsce co bez was na pewno by się nie udało! Przez ten rok poznałam różnych ludzi, wiele było zdarzeń... Tych przyjemnych jak i nie przyjemnych... Chciałabym jeszcze z całego serducha podziękować Kiarze, która nabiła nam tutaj największą aktywność! (chociaż z początku łamałaś mi palce na klawiaturze kiaruś xd).
Do dzisiaj udało nam się napisać aż 2767 postów co jest świetnym wynikiem! Mam nadzieję, że będziemy się dalej rozwijać i przybędzie nam więcej członków, których na obecną chwilę mamy 22.

Jesteście wspaniali! Dziękuję wam jeszcze raz za to co robicie!
Na dzisiejszy dzień przewidziałam Event pod tytułem:
"Wspomnienia z przeszłości"
Na czym to polega?
Opisz swoje wspomnienie z początków apokalipsy. Byłeś żołnierzem? Cywilem? Jak przeżyłeś koniec starego i początek nowego świata? Liczba słów nie ma znaczenia, za każde opowiadanie dotyczące Eventu dostaniesz 200 punktów.
Formuła: Od (imię postaci) - Event "Wspomnienia z przeszłości"

~Dziękuję jeszcze raz! Wzruszony tą chwilą Reker~ 

poniedziałek, 13 listopada 2017

Od Alice'a - Event "Dziecko"

Zwiady.
Właściwie jedyna rzecz w tym obozie, do której nie trzeba mnie zmuszać.
Oczywiście zależy to jeszcze od terenów, jakie zostaną mi przydzielone oraz od tego, czy dadzą mi kogoś do pilnowania mnie, czy też uznają, że jestem wystarczająco poczytalny - lub samodzielny - by o siebie zadbać i w dodatku wrócić w takim samym stanie, w jakim opuściłem kryjówkę. No i oczywiście sęk w tym, czy ufają mi na tyle, by powierzyć mi zadanie sprawdzenia okolicy wierząc, iż dam radę spamiętać te kilka rzeczy na krzyż, które być może przytrafiłyby mi się podczas zwiadów.
Tak czy siak, wyjątkowo byłem z przydzielonego mi zadania zadowolony. Puścili mnie samego, a to już plus, ponieważ nie lubiłem użerać się z innymi ludźmi, którzy z natury nigdy nie robili tego, co miałem na myśli. I w dodatku na obszarze patrolowanego przeze mnie terenu znajdował się spory lasek, a jak wiadomo - lasy, śnieg i piekielny mróz to po prostu to, co uwielbiałem. Nic dodać, nic ująć.
Szczękając zębami z zimna owinąłem się szczelniej białym szalem, dzięki któremu byłem niewidoczny na tle wszechobecnego śniegu. Przemierzyłem kolejne kilka metrów, zatrzymując się w dość sporej odległości od drzewa i zacisnąłem zgrabiałe z zimna palce na kolbie mojego obrzyna. Co prawda nie była to broń idealna na zwiady, ale w końcu nie byłem tu po to, by walczyć. Nie przewidywałem zatem, bym miał ze strzelby w ogóle korzystać, ale lubiłem ją i dlatego to ona, zamiast karabinu snajperskiego, znajdowała się teraz w moich dłoniach. Blade palce raz po raz przebiegały z niepokojem po całej długości lufy obrzyna, gdy zastanawiałem się, czy wracać już do bazy. Zdecydowanie było zbyt zimno, by długo się nad tym zastanawiać, szczególnie iż przenikliwy chłód dotarł już nawet do moich kości, pomimo dość solidnego ubrania, jakie wygrzebałem specjalnie na okazję zwiadów. Obok mnie Saruman węszył w śniegu i strzygł raz po raz uszami. Patrząc na niego przeanalizowałem w myślach moje postępy dzisiejszego dnia. Nic szczególnego się nie działo. Znalazłem jedynie odciśnięty w śniegu ślad zajęcy, których nory musiały znajdować się gdzieś w pobliżu, ślady krwi prowadzące do małej polany, na której rozkładające się truchło dzika stanowiło pożywienie dla wydzierających się jak czarne szmaty kruków oraz jednego zamarzniętego trupa człowieka. Biedak, musiał zmęczyć się wędrówką, ewentualnie był ranny. Pewnie myślał, że przysiądnięcie na chwilę pod drzewem pomoże mu zregenerować siły - w rzeczywistości jednak wpadł w pułapkę matki natury. Wokół pnia drzewa śnieg nie jest tak zbity jak wszędzie wokół, tworzy tylko grubą warstwę puchu. Człowiek, którego znalazłem nie wiedział o tym - wpadł w studnię drzewną, głową w dół. Po prostu się udusił, nie mając jak wydostać się spod śniegu, który wkrótce przykrył go całkowicie. Długą chwilę zajęło mi wydobycie ciała na stały grunt. Po powrocie do bazy zamierzałem to od razu zgłosić. Nie był to co prawda nikt z naszego obozu, ale stwierdziłem, iż to przywódcy powinni zadecydować co zrobić z ciałem. W tych czasach pogrzeb raczej nie miał tu znaczenia, ale... Ktoś inny mógł tego człowieka znać. Zostawiłem więc ciało wstępnie przykryte śniegiem i gałęziami, aby nic się do niego nie dorwało, po czym zaznaczyłem je na mapie.
Wróciłem myślami do rzeczywistości. Mapa spoczywała aktualnie w mojej torbie. Poza tym miałem ze sobą tylko obrzyna, Berettę przy pasku oraz małą lornetkę na szyi, ot, aby mnie nic nie zaskoczyło. Rozejrzałem się więc po raz ostatni, a nie widząc niczego nadzwyczajnego, zacząłem powoli regulować wszystkie paski przy torbie, aby nie obijała mi się o bok podczas biegu w drodze powrotnej. Już miałem zawołać Sarumana, gdy zdało mi się, że coś usłyszałem. Znieruchomiałem więc, uważnie się rozglądając. Jedną ręką podniosłem lornetkę do oczu, drugą zaciskając mocniej na obrzynie. O ile mnie słuch nie mylił, dźwięk jaki słyszałem - podobny do cichego warczenia, buczenia czy też może jęku - wydać mógł jedynie nieumarły. Żadnego w zasięgu mojego wzroku nie było, toteż łatwo można było wywnioskować, iż było ich więcej, znacznie więcej niż jeden. Korzystając z lornetki, rozejrzałem się ponownie, tym razem wypatrując jakiegoś poruszenia, błysku lub śladu koloru, na podstawie którego mógłbym wykluczyć lub potwierdzić swoją teorię. W końcu coś wypatrzyłem - spory kawałek ode mnie poruszało się wśród drzew coś, co mogło być tylko przywróconym do życia trupem. Szybko acz bezszelestnie ruszyłem w tamtym kierunku. Co prawda powinienem był już wracać, ale oczywiście ciekawość wzięła górę - nie byłbym sobą, gdybym tak po prostu odwrócił się i poszedł sobie. Toteż zacząłem się zbliżać do dziwnego zbiorowiska zombiaków. Mogły znaleźć i osaczyć jakieś zwierzę, ale mogły i człowieka, a chybabym sobie nie wybaczył, gdyby ktoś zginął przeze mnie tylko dlatego, że nie chciało mi się tego sprawdzić. A w razie czego miałem przecież obrzyna. No i wytłumioną Berettę oraz nóż za paskiem. Może bym sobie poradził.
Starałem się iść tak, by śnieg nie skrzypiał mi pod nogami. Nie było to łatwe, ale zdecydowanie pomagała moja lekko zbudowana sylwetka, dzięki której śnieżna pokrywa w ogóle nie zapadała mi się pod nogami. Obok mnie na ugiętych łapach posuwał się do przodu Saruman - doskonale wyczuwał, że coś tu jest nie halo i z tego powodu węszył tylko raz po raz, zatrzymując się na kilka sekund, po czym ponownie zbliżał się ostrożnie o metr czy dwa. Dość szybko dotarliśmy w pobliże hordy. Liczyła coś koło 20-, może 25-ciu zombiaków, które niczym stado wygłodniałych szczurów obsiadły jakiś stary, spróchniały pień. Zawzięcie szukały czegoś w środku, zgrzytając zmurszałymi paznokciami o korę i powarkując raz po raz. Poczułem lekkie rozczarowanie, ale i jednocześnie ulgę. A więc to tylko zwierzę. Pewnie jakaś wiewiórka czy zając, którego teraz próbują dopaść z taką zawziętością, że uniemożliwiły mu wyjście z każdej możliwej strony. Może w tej chwili myślałem tylko o sobie, ale nie zamierzałem ryzykować życia swojego i mojego psa, aby uratować zwierzę, które pewnie i tak skończy na talerzu jakiegoś drapieżnika - czy to lisa, czy wilka, zombie czy człowieka. Było ich zbyt wielu. Gdyby to była 5 lub 10, wtedy bym sobie jeszcze może w miarę szybko poradził, ale przed 20 lepiej uciekać. Dlatego też już zamierzałem odejść ostrożnie, tak, aby mnie nie wyczuły, kiedy usłyszałem krótki, zduszony wrzask. Szybko spojrzałem ponownie na hordę, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. Zaskoczony Saruman także przekręcił głowę z boku na bok, nie wiedząc co się dzieje. Takiego krzyku na pewno nie wydał z siebie żaden umarlak. To musiał być człowiek. Czyli... W takim razie... W środku pnia nie było żadnego zająca? Nachyliłem się bardziej, wyglądając zza dużego kamienia i starając się nie wpaść w pobliską studnię drzewną, która aż nadto kusiła błogim, wiecznym snem pod śniegową pierzyną. Rozejrzałem się bezradnie wokół. Gdzieś w torbie na pewno miałem jakieś butelki... Zacząłem w niej szybko grzebać. Pierwsza z brzegu się nie nadawała - była to wypełniona lekko różową wodą plastikowa butelka, a mnie niezbędna była szklana. Szukałem więc dalej, boleśnie świadom tego, że jeśli się nie pospieszę, to faktycznie będę miał kogoś na sumieniu. Tyle że wolałbym raczej  ruszać z pomocą z wiedzą, iż ja sam także przeżyję, a bo raczej nie udałoby mi się uratować kogoś kosztem siebie - zbyt wielki był ze mnie tchórz, żebym się poświęcił za kogoś nieznajomego, nie mając żadnej gwarancji, że tamta osoba w ogóle przeżyje i oboje nie zginiemy na marne. Zanim jednak udało mi się trzęsącymi z zimna i napięcia dłońmi znaleźć w mojej bezdennej torbie cokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę zombiaków - Saruman wziął sprawę we własne łapy. Ruszył biegiem w kierunku hordy, tuż przed nią nagle skręcając w lewo i odbiegając kawałek. Cały czas szczekał krótko acz donośnie, co powoli zaczęło przejmować uwagę umarlaków. Tylko co najbardziej uparci grzebali jeszcze w pniu, z którego dochodziło ciche łkanie. Kilka sekund patrzyłem jeszcze z niepokojem na Sarumana, a przekonawszy się, że wie co robi i da sobie radę, wstałem i w kilku zgrabnych skokach pokonałem odległość dzielącą mnie od pnia i pozostałych warczących pokrak. Zanim mnie wyczuli, zdążyłem za pomocą noża wyeliminować dwóch, znajdujących się na tyle blisko, by mogli stanowić dla mnie największe zagrożenie. Ogólnie byli dość powolni, więc nawet nie musiałem zabijać wszystkich wystarczyło tylko dobić tych, których Sarumanowi nie udało się wywieść w pole. Oczywiście o ile osaczona osoba nie była ranna. Obróciłem szybko nóż w palcach i zadałem najbliższemu przeciwnikowi cios w pierś, a gdy zachwiał się, tracąc równowagę, doprawiłem ciosem w głowę. Gdy leżał już na ziemi, dla pewności wgniotłem galaretowaty mózg w ziemię. Z tyłu już próbowała chwycić mnie kolejna dwójka. Wycofałem się strategicznie, jednocześnie starając się zajrzeć do wnętrza pnia - dzieciak? Wydawało mi się... Że w środku krył się jakiś dzieciak... - kiedy moje plany pokrzyżował kolejny zgnilec, rzucając mi się na szyję z warknięciem, od którego moje serce postanowiło skryć się gdzieś w okolicach gardła. Nóż poleciał w śnieg. Siła z jaką zombiak uderzył we mnie powaliła mnie za ziemię. Nałykałem się śniegu, włosy wpadły mi do oczu, a na swojej szyi poczułem zmurszałe, połamane paznokcie, próbujące dobrać się do mojej aorty. Prawie przygryzłem sobie język, usilnie starając się zrzucić z siebie ciężkie, oślizgłe ciało. Gdzieś w tle, przytłumione przez śnieg, brzęczało mi w uszach szczekanie Sarumana. Wtem krew bryznęła mi na twarz, a zombiak runął nieprzytomnie na śnieg obok mnie. Szybko podniosłem się do pionu, dysząc i ślizgając w roztapiającym się, wymieszanym z krwią śniegu. Nade mną stał na oko dziesięcioletni, oszołomiony dzieciak o podrapanej twarzy, trzymający oburącz mój zakrwawiony nóż. Wyglądał jakby miał zaraz zemdleć ze strachu i jakby nie do końca wiedział, gdzie się w danej chwili znajduje. Kiwnąłem głową w podzięce, a jako iż kątem oka widziałem już zbliżające się pozostałe dwa zombiaki, wyciągnąłem szybko pistolet i wycelowałem. O dziwo nawet już nie trzęsły mi się ręce. Strzeliłem, a gdy żywy jeszcze zombiak zwalił mi się pod nogi, dzieciak błyskawicznie zanurzył ostrze w jego czaszce, stękając z wysiłku. Następnego udało mi się już wyeliminować za pierwszym razem. Dzięki tłumikowi strzały nie niosły się echem, więc reszta hordy, wywiedziona przez Sarumana, na razie nie mogła nam zaszkodzić. Szkoda tylko, że zmarnowałem jeden nabój. Mógł się przydać.
Obróciłem się, chcąc spojrzeć na dzieciaka. Wciąż stał, wgapiając szeroko otwartymi z przerażenia oczami to na nóż, to na mnie. W końcu ostrze wypadło z jego zakrwawionych dłoni, a sam chłopak zachwiał się, jakby miał zaraz upaść. Przytrzymałem go, podnosząc jednocześnie koso-podobne ostrze, które dyskretnie wytarłem o śnieg i włożyłem za pas. Rozejrzałem się krótko, a widząc, iż nikt nam na razie nie zagraża, uklęknąłem, patrząc chłopakowi w oczy.
- Hej, dzieciaku... W porządku? Zrobiły ci coś? Jesteś już bezpieczny. - zacząłem stanowczo, aby dotarł do niego sens moich słów. Wciąż był w szoku, ale z wahaniem skinął głową.
- Okej. Nic ci nie jest? - powtórzyłem pytanie, a dostawszy odpowiedź odmowną, posłałem mu ciepły uśmiech. Nie potrafiłem zaopiekować się dziećmi choćby pod groźbą rozstrzelania, ale pomyślałem, że może to go trochę rozrusza. Kolczyki i czarne oczy chyba jednak tylko bardziej go skonsternowały. Westchnąłem.
- Nazywam się Alice. A ty? - Poczekałem chwilę. Zero reakcji. - Słuchaj, dzieciaku... Musimy stąd znikać. Znam miejsce, gdzie będziesz bezpieczny, ale musisz mi zaufać, być szybkim i ostrożnym, no i... Powiedzieć jak masz na imię. - Przemyślałem wszystko szybko. Trochę sporo postawiłem tych warunków, ale musiałem mieć pewność, że wszystko pójdzie po mojej myśli. I nie mieliśmy zbyt dużo czasu. W tym samym czasie znalazł nas Saruman. Biegł truchtem i machał ogonem - w ten sposób dawał znać, iż wszystko u niego poszło po jego myśli i akcja się udała. Ucieszyłem się, ale dzieciaka na widok dużego psa przebiegł dreszcz.
- Hej, chyba się go nie boisz? - Znów posłałem mu uśmiech, tym razem na mnie zerknął. - To mój pies. Poznaj Sarumana. - Pchnąłem salukiego, aby podszedł bliżej i dał się pogłaskać. Dzieciak nieufnie zanurzył palce w długiej sierści. Trząsł się dość mocno i dopiero teraz do mnie dotarło, że to nie ze strachu, a z zimna. Miał na sobie tylko jakąś bluzę, która nie wyglądała na zbyt grubą, oraz jeansy i trampki, które przemokły mu na całej długości. Westchnąłem i zrzuciłem z siebie po kolei czapkę, szal, którym się owinąłem oraz płaszcz, a następnie podałem te rzeczy chłopakowi, już czując, jak zamarza mi krew w żyłach. Dzieciak zamiast przyjąć ubrania, tylko rzucił mi tępe spojrzenie. Chyba było mu już wszystko jedno. Przewróciłem oczami i zarzuciłem mu na ramiona płaszcz, który był na szczęście krótki, więc dzieciakowi sięgał do kostek. Następnie owinąłem mu twarz i szyję białym szalem, a na oczy wcisnąłem czapkę. Poprawił ją sobie, zerkając na mnie wielkimi oczami. Zacząłem niecierpliwie podskakiwać. Naprawdę, naprawdę, naprawdę nie lubiłem dzieci, nie potrafiłem się nimi zająć ani do nich przemówić, a ten tu był jeszcze w jakimś szoku pourazowym. Westchnąłem. Znów.
- Dobrze, idziemy. - zakomenderowałem, po czym odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę obozu, zostawiając dzieciaka w tyle. Zdążyłem przejść około 2 metrów, po chwili jednak usłyszałem cichy tupot świadczący o tym, że pies i dzieciak namyślili się i ruszyli moim śladem. Postanowiłem zapisać to na swoim koncie jako wychowawczy sukces.
Drepcząc tak w wysokim śniegu, szliśmy przed siebie: tylko raz po raz ciszę przerywał zduszony przez szal kaszel małego. Dzieciak nie odzywał się, więc tylko ja niekiedy przerywałem ciszę, mówiąc:
- Uważaj, nie podchodź do tego drzewa, śnieg jest za wysoki, wpadniesz, i będę musiał cię wyciągać.
Albo:
- Nie bój się, to tylko wiewiórka... Saruman! Saruman, nie!
Lub:
- Nie... Już niedaleko... Chyba...
Wkrótce znaleźliśmy się pod bramą wesołego miasteczka. Większość drogi uszliśmy w ciszy. Trzęsąc się z zimna przenikającego moje kości, rozmyślałem o losie zamarzniętego w studni drzewnej człowieka, kiedy usłyszałem cichy głosik.
- Alice...?
Odwróciłem głowę, zdziwiony zerkając na dzieciaka, którego niebieskie oczy błyszczały spod rąbka czarnej czapki.
- Um... Tak? - zapytałem zaskoczony. Zapomniałem niemalże o jego obecności, szczególnie, iż jeszcze ani razu się nie odezwał.
Dzieciak długo milczał. Tak długo, iż zacząłem się zastanawiać, czy się nie rozmyślił. Na to wyglądało, więc zerknąłem na niego po raz ostatni, po czym westchnąłem, zamierzając odprowadzić dzieciaka do przywódców i przy okazji zdać im raport na temat martwego człowieka. Wtem jednak głosik rozbrzmiał na nowo. Było to tylko jedno słowo.
- Dziękuję.

200 punktów leci na twoje konto :3 ~Reker

Od Alice'a CD Daisy

Gdy dwóm facetom udało się w końcu umieścić mnie - wykręcającego się jak piskorz i gryzącego po rękach -  na krześle i przywiązać, zajęli się Daisy. Miałem więc chwilę, aby przemyśleć wszystko. Poruszyłem prawym nadgarstkiem i skrzywiłem się. Moje ręce były tak szczupłe, że - abym po prostu nie wyjął dłoni z pęt - musieli niemal odciąć mi krążenie. Nie przywiązali mi jednak kostek, więc natychmiast skorzystałem z okazji i założyłem nogę na nogę, wpatrując się w pozostałych dwóch facetów z miną surowej guwernantki. Kątem oka widziałem jak czwórka takich samych gostków wywleka Daisy z sali. Wiedziałem, że jeśli zacząłbym za nią krzyczeć lub szarpać się do niej, mogliby zrobić jej coś gorszego, niż zamierzali - pewnie uznaliby, że skoro mi na niej zależy, to bardziej będę skłonny wygadać im wszystko, kiedy zobaczę jak ją poturbowali. Przeniosłem więc zimny wzrok czarnych oczu z powrotem na dwóch pilnujących mnie gości. Jeden zerknął na drugiego z krzywym uśmieszkiem na szerokiej twarzy i podszedł bliżej. W sumie to nigdy nie byłem za bardzo w takiej sytuacji, więc nie do końca wiedziałem, jak się zachować. Raczej pewne było, że gdybym zaczął zgrywać twardziela, to na bank zostałbym przez nich poćwiartowany. A przecież musieliśmy z Daisy wyjść z tego jakoś cało. W zasadzie o dziewczynę się nie martwiłem zbytnio, widziałem już, że z ludźmi potrafi sobie poradzić, nawet jeśli z zombie nie bardzo. Miałem tylko nadzieję, że nie oberwie zbyt mocno. Skupiłem się więc na tym, jak samemu przeżyć. No bo przecież nie będę czekał, aż ktoś mnie uratuje, potrafiłem o siebie zadbać, tak jak Daisy. Problemem było raczej to, że miałem dość irytującą osobowość, a przecież powszechnie wiadomo, że gdy jesteś związany i stoi nad tobą wielki facet z nożem, to lepiej nikogo tu nie irytować.
Wbiłem wzrok w podchodzącego do mnie gościa. Nie wiedzieć czemu, wciąż szczerzył się jak głupi do sera. Powstrzymałem się od komentarza, gdyż pewnie przypłaciłbym go ręką.
- Twoja przyjaciółeczka będzie na ciebie czekać w innym miejscu. - poinformował mnie, po czym wybuchł ochrypłym śmiechem. Nie widziałem w tym nic śmiesznego, ale przezornie się nie odezwałem.
- Co, kot ci zjadł język, eleganciku? - w akompaniamencie zgrzytliwego śmiechu kolegi, gość przyłożył mi ostrze noża do gardła. Warknąłem. Eleganciku? Tak jakby skórzana kurtka to było nie wiadomo co... Nie zdążyłem się jednak porządnie wkurzyć, bo dostałem rękojeścią noża w twarz. Teraz oprócz krwawiącej skroni miałem także półtora centymetrową ranę na kości jarzmowej. Znów zerknąłem na nich spode łba, ale zaraz przyszło mi do głowy, że może właśnie to ich tak cieszy. Kiedy się wkurzam. Zamrugałem więc i spojrzałem na nich już obojętnie, tylko krótkim ruchem języka zlizując krew, która spod oka spłynęła mi wąską stróżką do ust. Obydwu mężczyznom już jakoś nie było do śmiechu. Jeden splunął gniewnie na podłogę, a drugi złapał mnie za koszulkę na piersi.
- Gadaj! Co żeś tam robił? - Raczej nie przebierał w słowach. Pytanie było zwięzłe i mogło dotyczyć właściwie wszystkiego, ale przecież obaj doskonale wiedzieliśmy, o co chodzi. Wzruszyłem tylko ramionami, za co dostało się z pięści moim żebrom. Skrzywiłem się krótko.
- Kto cię nasłał?
- Jesteś szpiegiem?
- Co tam robiłeś?
Pytania padały jedno za drugim, tak jak ciosy wymierzone w moje żebra i brzuch, gdy milczeniem owe pytania zbywałem.
- Gadaj! - warknął w końcu jeden z facetów zbliżając swoją wykrzywioną we wściekłości twarz do mojej. Z trudem powstrzymałem się, by nie odgryźć mu nosa.
- Somos ciudadanos del mundo.* - rzuciłem ostrożnie, a gdy zobaczyłem konsternację malującą się na twarzach mężczyzn, uśmiechnąłem się krótko do siebie. Trafiłem z wyborem języka. Najwyraźniej nie rozumieli po hiszpańsku ani słowa, więc nie miało znaczenia, tekstu jakiej piosenki użyłem. - Asi yo siempre a tu lado y tú junto a mi.** - kontynuowałem z miną świadczącą o tym, że doskonale wiem o czym mówię i równie dobrze pasuje to do obecnej sytuacji. Dwaj oprawcy wymienili spojrzenia jasno mówiące, że chyba coś mnie opętało. Zaczęli się do mnie zbliżać z obu stron, jeden z nożem w ręku.
- El mundo está en tus manos...*** - mruczałem dalej pod nosem, starając się w dodatku mówić szybko i niezrozumiale, tak na wypadek, gdyby jednak słuchał mnie ktoś, kto zna tę piosenkę lub umie mówić po hiszpańsku. - ...No lo sabes ya...**** - Zerknąłem najpierw na jednego gościa, a potem na drugiego, gdyż stali niebezpiecznie blisko mnie i na razie nic nie robili. Czyżby szykowali się do poderżnięcia mi gardła? - ...Cómo un diamante siempre brillara...?***** - Jeden z facetów nachylił się nade mną, a twarz drugiego rozpromieniła się jak dynia w Halloween. - E...? - zdążyłem mruknąć i nagle więzy spajające moje nadgarstki z krzesłem puściły. Lekko skonsternowany uniosłem głowę, a wtedy dwie pary silnych dłoni pochwyciły mnie za ramiona i rzuciły mną o posadzkę z taką siłą, że uciekło mi całe powietrze z płuc. Może żebra niebezpiecznie zatrzeszczały. Nawet jeśli nie były złamane po tamtej akcji ze skakaniem na drzewa, to teraz już zdecydowanie to nadrobiły. Uniosłem się lekko, ale zaraz z dużą siłą w bok trafił mnie ciężki but. Przetoczyłem się, czując ciepłą krew przesiąkającą przez koszulkę. Kolejny cios spadł na moje ramię, gdyż zdążyłem się zasłonić, ale następnego i jeszcze kolejnego już nie uniknąłem. Na koniec zobaczyłem pochylającego się nade mną, szczerzącego żółte zęby oprawcę oraz lufę pistoletu, niecierpliwie drgającą obok mojej zakrwawionej skroni. Zerknąłem na broń ale widziałem jak przez mgłę.
- Putain... - mruknąłem tylko i straciłem przytomność.




Ocknąłem się w ciemnościach. Raz po raz tylko coś nagle oświetlało mnie, po czym gasło nagle. Z niemałym trudem otworzyłem oczy. Natychmiast przywitał mnie nieznośny ból głowy. Migającym światłem okazały się być małe światełka na suficie, rozmieszczone co 2-3 metry, które mijaliśmy, idąc korytarzem. A raczej moi dwaj oprawcy szli, gdyż ja raczej kuśtykałem i byłem ciągnięty na siłę, w ciemność. Raz po raz moje lewe biodro przeszywał ostry ból. Gdybym mógł, to bym się zatrzymał, ból był zbyt dotkliwy, by nieustannie iść, ale nie mogłem, gdyż każda moja próba zatrzymania się skutkowała szarpnięciem i niecierpliwym powarkiwaniem moich strażników. Jako iż te szarpnięcia były bardziej bolesne niż chodzenie, szybko zaprzestałem stawiania oporu, szczególnie iż i tak nic mi to nie dawało, a musiałem mieć w miarę sprawny umysł, by móc rozkminić, o co tu chodzi. Potrząsnąłem głową, by trochę mi się w niej przejaśniło, zepchnąłem ból na dalszy plan i rozejrzałem się. Na pewno byliśmy w jakichś podziemiach, to nie ulegało wątpliwości. Czułem także stosunkowo słaby zapach krwi, świeżej. Miałem tylko nadzieję, że nie był to zapach krwi Daisy. Dwóch prowadzących mnie mężczyzn otworzyło jakieś drzwi, których przedtem nie zauważyłem i wprowadzili mnie do pokoju. Kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch - była to Daisy i jakiś koleś, równie wysoki i szczupły co ja, który celował do niej z pistoletu. Zamrugałem, potknąłem się i odzyskałem równowagę, ale nie zdało się to na nic, bo i tak zaraz popchnęli mnie na kolejne krzesło. Tyle że tym razem mnie nie przywiązali. Przewróciłem czarnymi oczami i pewnie znów bym za to oberwał, gdyby z ciemnego kąta pokoju nie wychynął nagle "szef". No proszę. Tym razem nawet palił fajkę. Typowy czarny charakter. Sarknąłem i pokręciłem głową, a gdy "szef" zerknął na mnie kątem oka, wbiłem w niego twarde spojrzenie, jakby prowokując go do zaatakowania mnie. Ten jednak tylko ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Co robiliście w tamtym miejscu? - zapytał. Zwracał się bezpośrednio do Daisy, toteż na niej skupiłem moje uważne spojrzenie. Gdzieś na granicy mojej świadomości zarejestrowany został wyczuwalny w pokoju zapach wanilii. Nie zastanawiałem się nad tym jednak, wgapiając się w oczy Daisy.
- Byłam na spacerze. - Widziałem jak dziewczyna kalkuluje wszystko w myślach.
- Interesujące. - mruknął mężczyzna tonem jednoznacznie świadczącym o tym, że wcale takie nie jest. - A ten kolega? - Wskazał na mnie końcem fajki. Założyłem nogę na nogę i zacząłem postukiwać palcami w oparcie drewnianego krzesła. Jeden z kolesi, którzy ciągnęli mnie tutaj już zamierzał uciszyć mnie ciosem w łeb, ale wystarczyło jedno spojrzenie jego "szefa", by tego nie zrobił. Koleś cofnął się więc o krok, przewiercając mnie tylko wściekłym spojrzeniem. Dopóki swoim zachowaniem nie zdenerwowałem niskiego faceta z fajką, mogłem czuć się bezkarny.
- Przypadkowy przechodzień, nawet nie wiem jak się nazywa i skąd pochodzi. - kontynuowała w tym czasie Daisy. Niski mężczyzna pokiwał tylko głową z miną świadczącą o tym, że w ogóle jej nie uwierzył. Pyknął kilka razy z fajki.
- A jak wytłumaczysz fakt, iż on biegł do ciebie? - zapytał. Mówił dość cicho i spokojnie. Wbiłem w niego uważny wzrok. Biegłem? Ja nie biegłem. Zaatakowali mnie w alejce, kiedy zza ściany starałem się kierować Sarumanem. Pułapka? Nastawiali pułapkę na Daisy? Zerknąłem na dziewczynę, ale ona już odpowiadała.
- Nie wiem... Może po prostu starał się mi pomóc, gdy banda zombie mnie zaatakowała.
Dziewczyna sobie poradziła. Nie odpowiedziała wprost, tylko wskazała ewentualną możliwość. Co prawda ci ludzie i tak mogli to wszystko rozumieć po swojemu, no ale...
Niski facet pyknął jeszcze raz z fajki, po czym burknął coś pod nosem. Zanim zdążyłem zauważyć co się dzieje, zza krzesła, na którym siedziała Daisy wynurzyła się jeszcze jedna osoba. W jej ręku błysnęło coś na kształt strzykawki z długą igłą. Przedmiot szybko został zatopiony w szyi dziewczyny. Daisy po paru chwilach opadła głowa - uśpili ją czymś. Facet z fajką zwrócił się w moją stronę. Niespiesznie pykał jeszcze przez chwilę, po czym dmuchnął mi dymem pachnącym intensywnie wanilią prosto w twarz. Krótkim ruchem głowy odgarnąłem włosy z oczu i wpatrzyłem się w stojącego za "szefem" gada z pistoletem. Teraz broń była wycelowana we mnie. Czekałem. Jednak ani palaczowi, ani mnie się jakoś nie spieszyło. Siedzieliśmy tak w ciszy dobrych kilka minut, jedynie patrząc sobie w oczy. On z jakimś złośliwym błyskiem, ja - z oślim uporem.
- Dobrze więc. - zaczął. Czekałem. - Twoja koleżanka uparcie odmawiała powiedzenia mi czegoś o sobie. Może ty to zrobisz?
Nie odezwałem się. Przekrzywiłem jedynie głowę parę centymetrów w prawo.
Mężczyzna westchnął. Ledwo zauważalnie kiwnął głową, a zanim zdążyłem zareagować, znów dostałem jakimś tępym przedmiotem w skroń. Tym razem tą drugą. Łeb znów chciał mi się przepołowić.
- Zapytam jeszcze raz. Kim jesteś i kim jest ta dziewczyna? - facet przysunął sobie krzesło i z westchnieniem na nim usiadł. Najwyraźniej miał czas. Dużo czasu.
Wzruszyłem ramionami. Kątem oka zerknąłem na czającego się w pobliżu gościa z metalową rurką. To tym dostałem przed chwilą.
- Gadaj, bo mogę ci zrobić coś gorszego niż to. - Ponownie dmuchnął we mnie dymem. Gdy nie zareagowałem, nachylił się do mnie.
- On chyba nie gada po angielsku, szefie. - wypalił nagle jeden z gości, którzy przed chwilą ciągnęli mnie po korytarzu.
- A niby po jakiemu? - warknął niski mężczyzna do swojego pachołka, który w odpowiedzi burknął coś pod nosem i wzruszył ramionami. Przy tym gościu wolałem nie paplać po hiszpańsku, wyglądał na nieco bardziej obeznanego niż jego kumple. Jeszcze mógłby ogarnąć, że mu nie grożę tylko śpiewam.
- Niby nie umiesz po angielsku? - warknął do mnie, a po moim radosnym "Niet", odrzucił fajkę na bok. - A taki język znasz?! - wyrwał pistolet gościowi stojącemu za nim i wycelował we mnie. Ups. Niezbyt dobrze.
- Kholodni budynky v riznykh chastynakh mista perekhovuyutʹ nas do vesny.****** - mruknąłem szybko, starając się swojej wypowiedzi nadać ton gorączkowych tłumaczeń. Że niby teraz zrozumiałem, że to na serio i zdecydowałem odpowiedzieć na uprzednio mi zadane pytanie. Co prawda to było wszystko, co potrafiłem w miarę składnie powiedzieć po ukraińsku, ale jeśli oni także nie znali tego języka zbyt dobrze, to mógłbym coś zaimprowizować.
Zapadła cisza.
Gdzieś w głębi pomieszczenia coś irytująco kapało, raz po raz przerywając ciszę.
- Co...?! - warknął w końcu z niedowierzaniem niski facet. Wykrzywił usta w grymasie wściekłości i zbliżył się do mnie o krok. Raptem drzwi prowadzące na korytarz zostały gwałtownie otwarte przez jednego z jego pachołków. Koleś ledwo dyszał, jakby przed chwilą biegł tu na złamanie karku. Wszyscy w pomieszczeniu spojrzeli na nowo przybyłego. Oprócz Daisy, która wciąż była nieprzytomna.
- Mamy problem... - stęknął koleś i wypadł za drzwi, a za nim całe zgromadzone w pokoju towarzystwo. Już miałem wstać i ruszyć za nimi, kiedy jeden z mężczyzn wrócił się, brutalnie pchnął mnie z powrotem na krzesło i przywiązał mi mocno nadgarstki. Świetnie.
Pokój opustoszał. Drzwi zostały zamknięte, szczęknął zamek. Nie miałem jak się ruszyć.
Czekałem tak w milczeniu chyba ze 3 godziny. Tylko raz usłyszałem coś na kształt strzelaniny, ale z bardzo daleka. Jedynym towarzystwem był mi biegający po pokoju szczur oraz nieprzytomna dziewczyna. Żadne nie chciało się odezwać i przerwać wszechobecnej ciszy. Po upłynięciu czwartej godziny zaczęły mi drętwieć dłonie, a Daisy poruszyła się nieznacznie. Ucieszony zacząłem ją po cichu wołać, ale zeszło jeszcze z 15 minut, zanim ocknęła się na dobre. Odetchnąłem z ulgą.
- No, Stokrotko, ileż można czekać. - przewróciłem czarnymi oczami i skrzywiłem się, gdy dwa odłamki złamanego żebra otarły mi się o siebie przy opadaniu na oparcie krzesła.
Daisy rozejrzała się niemrawo.
- Dzie... Sowszysy...?******* - wybełkotała. Głowa wciąż jej opadała i dziewczyna wyglądała jakby miała zaraz zasnąć.
- Nie wiem. Mówili, że mają jakiś problem i poszli. Nie śpij. Musimy się stąd wydostać. Teraz albo nigdy. - paplałem do Daisy, nie dając jej zamknąć oczu. Pokiwała głową i spróbowała wstać z krzesła, jednak zachwiała się i prawie wylądowała twarzą w brudnej od krwi podłodze. Złapała się za szyję, burcząc coś pod nosem.
- Nic ci nie będzie. - rzuciłem. - Wstrzyknęli ci coś... Uśpili cię. Ale jeśli się chwilę poruszasz, toksyna powinna opuścić twoje ciało. Poskacz albo pobiegaj w miejscu. - poinstruowałem ją. Właściwie nie do końca pamiętałem, skąd wiem takie rzeczy, ale mogło to mieć związek z moim życiem sprzed wojny, o którym niemal całkowicie zapomniałem.
Tak czy inaczej, Daisy wykonała to, co jej powiedziałem, najpierw dość niemrawo, potem jednak już w pełni panując nad ciałem. Podeszła do mnie.
- Co tu się stało? Potem...? - zapytała, rozglądając się.
- Uśpili cię i zaczęli przepytywać mnie. Żałuj, że nie widziałaś najlepszego... - uśmiechnąłem się do siebie krótko, mając na myśli bawienie się z oprawcami, udając że nie znam angielskiego. Co prawda nie miałem w ogóle pewności, czy to zadziała, mogli mnie przecież od razu zabić, nie zawracając sobie mną głowy - ale najwyraźniej wyjątkowo sprzyjało mi szczęście, tym razem nie zezowate. Ciekawiło mnie też, co działo się przez ten czas z dziewczyną i jak ona sobie poradziła. Na pierwszy rzut oka nic jej nie było, miała tylko zakrwawioną twarz i dłonie, ale nie widziałem ran. Krew chyba nie należała do niej.
Nagle usłyszeliśmy głośny hałas, jakby ktoś walnął w drzwi od zewnątrz. Zamarliśmy na chwilę. Szybko wgryzłem się w sznur oplatający mój prawy nadgarstek. Daisy otrząsnęła się i zajęła rozplątywaniem drugiego węzła. Trochę nam to zajęło, ale wkrótce już staliśmy ramię w ramię naprzeciwko drzwi, zastanawiając się, co z nich wyskoczy. Co prawda były zamknięte od zewnątrz na klucz... Ale kto wie.
Owinąłem rękami klatkę piersiową, czując pod palcami lepką krew, przesiąkającą przez koszulkę. Obok mnie Daisy masowała sobie kark, krzywiąc się. Oboje byliśmy zakrwawieni i poturbowani.
Do drzwi wciąż się coś mocno dobijało. Stary zamek już ledwo trzymał, a po drugiej stronie coś niecierpliwie sapało i węszyło. Zacząłem już powoli podejrzewać co to, więc wycofałem się, dając znak Daisy, by zrobiła to samo. W pomieszczeniu było tylko kilka starych krzeseł, okien brak - w końcu znajdowaliśmy się pod ziemią. Mogliśmy więc tylko odsunąć się pod ścianę i czekać.
Nagle coś roztrzaskało się o ziemię za ścianą, najwyraźniej w pomieszczeniu obok. Przez wciąż zamknięte drzwi usłyszeliśmy szybkie kroki czegoś, co zdecydowanie ma więcej nóg niż człowiek, następnie trzaśnięcie drewnianych drzwi pod naporem ciężkiego cielska, a potem przeraźliwe krzyki człowieka rozrywanego na strzępy. Po chwili słychać już było tylko dźwięki rozdzierania, więc ostrożnie podszedłem do drzwi naszego pokoju i wyjrzałem przez szparę na korytarz. Wokół wszystko było umazane krwią, a gdzieś z prawej strony walały się szczątki sąsiednich, połamanych drzwi. Zerknąłem na zamek. Był już niemal rozwalony. Wystarczyło tylko doprawić kopniakiem. Zwróciłem się do Daisy.
- Tam coś jest... Z tego co pamiętam, prowadzili mnie tutaj z lewej strony. Wyłamię zamek, a wtedy oboje skręcamy w lewo i biegniemy przed siebie. Jak natrafimy na schody w górę, będzie dobrze. Ewentualnie może być drabina. Wystrzegaj się schodów prowadzących na dół. - wyszeptałem do dziewczyny, a gdy potwierdziła, że rozumie, ustawiliśmy się w gotowości pod drzwiami. Cofnąłem się nieco, po czym kopnąłem mocno w drzwi. Zamek puścił natychmiast. Zerknąłem na Daisy i wyjrzałem na korytarz. Z sąsiednich drzwi zaczęło wysuwać się coś sporych rozmiarów, w kolorze czarnym, o pysku ubabranym we krwi.
Świetnie.
Wilkołak.
A miałem nadzieję na spotkania tylko i wyłącznie z mutacją zombiaków.
Tak czy inaczej, klepnąłem szybko Daisy w ramię i oboje puściliśmy się pędem przed siebie. Ślizgaliśmy się we krwi, która rozlana była po korytarzu, staraliśmy się przeskakiwać przez rozczłonkowane ciała tych, którzy dopiero co się nad nami znęcali. Gigantyczne czarne bydlę biegło za nami, obijając się o ściany, gdy korytarz gwałtownie skręcał.
A ja się tylko zastanawiałem, jakim cudem zawsze wpadamy z deszczu pod rynnę.

<Daisy?>

* Jesteśmy mieszkańcami tego świata
** Więc zawsze jestem z wami, a wy jesteście ze mną
*** Świat jest w naszych rękach
**** Sam już nie wiem
***** Roztaczamy blask jak diamenty
****** Chłodne budynki w różnych częściach miasta przygotowują nas do wiosny
******* Przepraszam uprzejmie, czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie się podziali wszyscy ludzie?