Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vivienne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vivienne. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 lutego 2017

Od Vivienne cd. Madeleine

- Jebani herbatopijcy. - mruknęłam pod nosem i powlokłam się w stronę przeciwną, niż udała się Brytyjka. 
Noga dawała mi o sobie znać przy każdym kroku, jednak tym razem przez moją twarz nie przeszedł najmniejszy grymas. Z obojętną miną brnęłam się przez śnieg, wypatrując oznak życia. Co prawda od żadnego z obozów nie mogłam wyczekiwać ciepłego przyjęcia, ale zawsze mogę kogoś zarżnąć i okraść. Ukryłam się w niewielkim, jednopiętrowym domku. Usiadłam na starej pryczy. Zaciskając zęby, powoli rozwiązałam prowizoryczny bandaż na łydce i ostrożnie zaczęłam go odrywać, gdyż przykleił się do rany. Syknęłam cicho. Był lepki od krwi. Odrzuciłam go na bok. Podciągnęłam nogawkę spodni, pokrywała ją ciemna, zaschnięta posoka. Przyjrzałam się urazowi. Paskudna, głęboka rana postrzałowa, kula przebiła się przez mięśnie praktycznie na wylot, jednak pozostała w ciele. Tyle dobrze, że nie trafiła w kość. Moja wiedza ze studiów i praktyk na nic się teraz zda, nie mam warunków, żeby chociaż to należycie odkazić i opatrzyć, nie wspominając o wyciągnięciu kuli. Uszkodzony mięsień długo będzie się goił, o ile w ogóle uda mi się uzyskać odpowiednią pomoc, co w moim przypadku graniczy z cudem. Jeśli trafię w ręce Trupów, albo Śmierci, zginę za zdradę, a gdy złapie mnie druga strona, zabiją mnie jako szpiega. Jeśli jednak nie pozbędę się kuli i nie odkażę tego, rana zacznie ropieć i w krótkim czasie mogę stracić nogę. Przyszłość zapowiada się nadzwyczaj optymistycznie. Westchnęłam i przez wybite okno zaczęłam obserwować otoczenie, wyczekując choć jednego, ludzkiego istnienia. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, a nikt się nie zjawiał. Zaczęłam wątpić w sens tego przedsięwzięcia. W końcu dostrzegłam swoją szansę. W odległości około pięciu yardów przechodzili dwaj mężczyźni, najprawdopodobniej patrol. Co prawda beryl nie jest karabinem snajperskim, ale równie skutecznie zabije. Oparłam go o ramę okna i wycelowałam w nieświadomego swojej rychłej śmierci blondwłosego żołnierza. Nacisnęłam spust, trafiłam idealnie w czaszkę. Z głowy mężczyzny trysnęła krew, runął na ziemię. Już po chwili obydwaj byli martwi. Z powrotem przewiesiłam karabin przez ramię i utykając, podeszłam do ciał. Obydwaj posiadali broń, ale to nie ona mnie interesowała, zabrałam jedynie magazynki do pistoletu, reszta nie nadawała się do mojego karabinu. Przeszukałam każdą z kieszeni ich kurtek i spodni, a także buty wojskowe. Znalazłam dwie manierki z wodą i trzy konserwy, a także najważniejszą dla mnie rzecz, czyli podręczną apteczkę. Blondyn, który zginął jako pierwszy, w wewnętrznej kieszeni munduru ukrył butelkę z wódką, z lekceważeniem i odrazą rzuciłam ją za siebie, szkło potłukło się, a trunek rozlał się na śniegu. W przeciwieństwie do domniemanej Wiktorii, choć na pewno nazywała się inaczej, alkohol nie znaczył dla mnie nic. Poupychałam wszystko do kieszeni i powróciłam do walącego się budynku. Tak, jak wcześniej usiadłam na starym materacu, który ukrywał połamaną strukturę łóżka. Z nadzieją otworzyłam apteczkę, ale gdy ujrzałam jej zawartość, miałam ochotę cisnąć białym pudełkiem za okno. Pozostała jedynie gaza i bandaż, choć powinnam się cieszyć nawet tym. Do rany przyłożyłam gazę, wcześniej nasączoną wodą z manierki. W tej chwili żałowałam, iż wyrzuciłam tą wódkę, w końcu alkohol ma właściwości odkażające. Owinęłam to bandażem i starannie zawiązałam. Podniosłam się i przeszłam od ściany do ściany. Był to o wiele skuteczniejszy opatrunek. Opuściłam domek i ruszyłam w drogę, niespecjalnie interesując się, w którą stronę zmierzam. Po jakimś czasie moim oczom ukazała się stacja benzynowa, liczyłam, że tam cos znajdę. Pchnęłam drzwi dłonią i weszłam do sklepu, drzwi automatycznie zamknęły się za mną. Rozejrzałam się po zdewastowanym pomieszczeniu, które, ku mojemu zdziwieniu zachowało okna w całości. Część półek była poprzewracana, wszystkie świeciły pustkami. Weszłam na zaplecze, jednak tam też nie było zbyt dużo do zabrania. Na podłodze leżało parę paczek chipsów, czy czekolad, znalazło się kilka butelek wody, ale nic więcej. Wszystko, co mogłam, zabrałam ze sobą i zaczęłam zbierać się do wyjścia, jednak gdy miałam już podejść do drzwi, ktoś upadł prosto pod moje nogi. Wystarczyła chwila, bym rozpoznała brunetkę, która wcześniej przedstawiła się jako Wiktoria Hanowerska.
- O! Moja ulubiona Brytyjka – uśmiechnęłam się ponuro, obrzucając kobietę zirytowanym spojrzeniem. – Tęskniłam za tobą. – dodałam.
- Wyobraź sobie, że ja niezbyt – odburknęła. – Bardzo ładny opatrunek, w Szkocji uczą was na lekarzy? Myślałam, że tylko Brytyjczycy potrafią porządnie leczyć.
- No patrz – uśmiechnęłam się, jednak był to uśmiech nadzwyczaj fałszywy, pochyliłam się i spojrzałam brunetce w oczy.  – Jednak jesteśmy dostatecznie inteligentni, by zajmować się chorymi.
- Niebywałe, szkocki pies jest inteligentny – odparła, potrząsając głową z niedowierzaniem. – Weźże się odsuń, jebie od ciebie Szkotem.
-Dam ci radę, brytyjskie ścierwo. Powstrzymaj swój pieprzony język z Wysp, bo możesz go stracić. - powiedziałam, odsuwając się od kobiety o krok i mierząc ją lodowatym spojrzeniem. - W każdej chwili mogę zakończyć twój nędzny żywot, tchórzu. Widziałam, jak się trzęsiesz na widok broni. Tacy są wszyscy Brytyjczycy, czy to ty przynosisz hańbę swemu narodowi, moja droga Wiktorio? - zapytałam, a mój głos wręcz ociekał jadem.
- Nie wiem, za dużo wypiłam. - mruknęła. - Za to jestem pewna, że Brytyjczycy to najwspanialszy naród, a Szkoci śmierdzą. 
Jej odpowiedź zdecydowanie mnie nie usatysfakcjonowała, szybko złapałam ją za nadgarstek i gwałtownie pociągnęłam, przez co ta była zmuszona, by wstać, niemal znowu się przewróciła. Wbiłam paznokcie w jej dłoń, szarpnęła się, ale nie miała wystarczająco siły, by mi się wyrwać. Wolną ręką sięgnęłam po nóż, dotknęłam jego czubkiem szyi kobiety i delikatnie nacisnęłam, znowu rozpaczliwie szarpnęła, z przerażeniem w oczach. Po jej szyi spłynęła cienka strużka krwi.
- W końcu trafisz na kogoś, kto ma mniej cierpliwości i po prostu załaduje ci kulę w łeb. - warknęłam, moje oczy zapłonęły złowrogo. 
Puściłam nadgarstek Wiktorii, zrobiłam kilka kroków do tyłu i wytarłam nóż o spodnie.
Brunetka przywarła plecami do ściany, przyciskając do piersi torbę myśliwską.
- Wiesz, był kiedyś taki system poglądów. Nazywał się nazizm. Przeświadczenie o wyższości Niemców ponad innymi narodowościami. Nie muszę ci chyba przypominać, jak skończyli, droga pani nauczycielko? - ponownie podeszłam do kobiety, mierząc ją wzrokiem. Wzdrygnęła się na dźwięk mojego głosu. - To samo tyczy się Brytyjczyków, nie sądzisz? Nie jesteście w żaden sposób lepsi, nie wolno wam więcej, niż innym. - zacisnęłam dłoń w pięść i wymierzyłam kobiecie cios w twarz. 
Krzyknęła i przyłożyła dłoń do nosa, z którego polała się krew. Odwróciłam się do niej tyłem i wyjrzałam przez jedno z okien. Ujrzałam hordę żrących, nie dostrzegłam ich wcześniej, zaklęłam cicho.
-Gratuluję sprowadzenia całej armii tych zdechlaków. - warknęłam. - Jeśli myślisz, że jesteś tu bezpieczna, to wyprowadzę cię z błędu. To wedrze się tu w przeciągu.. - spojrzałam na dawno już niedziałający, naścienny zegar. - W przeciągu najwyżej pięciu minut. Nie wiem, jak ty, ale ja się stąd zmywam. 
Wdrapałam się na przewróconą szafkę, z niej przedostałam się na stojącą, zachwiała się pod moim ciężarem. Szybko podciągnęłam się do dziury w suficie. Może i mam ranną nogę, ale resztę ciała dalej mam sprawną. Spojrzałam w dół, na Brytyjkę. 
- Wbrew pozorom to nie jest takie głupie, najprawdopodobniej zaraz otoczy cały budynek i nie będzie innej drogi ucieczki. Także albo tu wejdziesz, albo zdechniesz, a ja chętnie popatrzę.
Kobieta spojrzała na mnie bezradnie, nie odrywając dłoni od nosa. Prychnęłam i usiadłam na dachu, obserwując sytuację. Trupy rozpoczęły natarcie na stację benzynową, Wiktoria stała pośrodku pomieszczenia, drżąc. W końcu któryś ze zdechlaków przebił szkło, zdecydowałam się na coś, czym sama siebie zadziwiłam. Wychyliłam się przez dziurę w dachu i złapałam przerażoną brunetkę w zgięciu łokcia, z wysiłkiem wciągnęłam ją na dach. Nogą przewróciłam szafkę, dzięki której się tu dostałam, by żrący nie dotarli do nas. 
- Pomogłam ci, ale jeśli odezwiesz się chociaż słowem, obiecuję, że cię tam zepchnę. - ruchem głowy wskazałam sklep, już opanowany przez nieludzi.
Zebrałam włosy i związałam je w wysokiego kucyka kawałkiem rozciągliwego materiału, który służył mi za gumkę. Kobieta usiadła w pewnej odległości ode mnie i podciągnęła kolana pod brodę, dalej przyciskając dłoń do nosa. Westchnęłam i wysupłałam z kieszeni chusteczki oraz kawałek gorzkiej czekolady i rzuciłam je Brytyjce. Ta ledwo, ale złapała i jedno i drugie, jednak jej wyraz twarzy mówił sam za siebie. Jej usta niemo wypowiedziały "Co kurwa?". Kąciki moich ust mimowolnie lekko, wręcz niewidocznie się uniosły, powróciłam do obserwacji. Wyciągnęła z paczki chusteczkę i przyłożyła ją do nosa, czekając, aż krew przestanie lecieć. Mogłabym pomóc i sprawić, by krwotok skończył się  szybciej, ale tak daleko moja dobroć nie sięga. Gdy krwotok w końcu ustał, kobieta zjadła czekoladę i wyciągnęła z torby butelkę z bimbrem. Przewróciłam oczami, ale nie odezwałam się. Zaczęła pić. Słońce zachodziło, Wiktoria była coraz bardziej pijana i zaczęła opowiadać coś o Wiktorii Hanowerskiej, jednak każde jej zdanie zbywałam krótką odpowiedzią "tak", "nie", lub "nie wiem". Właściwie jej nie słuchałam, nie było takiej potrzeby. Teraz wiedza o wpadkach monarchini na nic mi się nie zda. W końcu blade słońce zaszło za horyzont, momentalnie pociemniało i zrobiło się chłodniej. Zdechlaki dalej urzędowały na dole i widocznie nie miały zamiaru opuszczać tej lokacji. Wyciągnęłam z kieszeni starannie zwinięty w niewielką kostkę koc i owinęłam się nim, patrząc na księżyc, który zjawił się na niebie.

<Madeleine?>

wtorek, 31 stycznia 2017

Od Vivienne do Madeleine

- Podporuczniku, wolę działać sama, poradzę sobie bez kompana, bardzo proszę. - powiedziałam błagalnym tonem, robiąc swoją najbardziej uroczą minę.
- Dość! Pojedzie z tobą Andrew i koniec! - wykrzyknął.
- Że też musiałaś zostać przydzielona akurat mi. - westchnął, rozcierając skroń. - I bez "podporuczniku". -Primo nie pojedzie, nie jeżdżę konno. Secundo, może i jest moim przyjacielem. Ale wolę działać sama. - oznajmiłam, kładąc nacisk na ostatnie zdanie z wyzywającym uśmiechem na twarzy.
- Na ziemię i sto pięćdziesiąt pompek za niesubordynację, raz! - warknął zirytowany mężczyzna. Była to już rutyna. Przerzucano mnie od jednego dowódcy do drugiego, nikt nie był w stanie wytrzymać ze mną dłużej, niż miesiąc. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, w końcu, dalej z uśmiechem odwróciłam się na pięcie i wyszłam z namiotu. Gdy tylko stanęłam w świetle dziennym, usłyszałam dziewczęce chichoty i szepty, co chwilę padał mój pseudonim. Małe gówniary od nawet dziesięciu, do dziewiętnastu lat, jeszcze się nie nauczyły. Jedna z nich, siedemnastoletnia blondynka zaczepiła mnie:
- Jak tam, znowu pieprzyłaś się z Podporucznikiem? - zapytała, śmiejąc się, a reszta świty jej zawtórowała. Stanęłam w miejscu, uśmiechając się ponuro. Odwróciłam się gwałtownie, zadałam cios pięścią. Dziewczyna zablokowała go, wokół rozległy się wiwaty. Nie zamierzałam się męczyć z tym dzieciakiem. Jednym ruchem ją podcięłam i dodatkowo popchnęłam w bok. Momentalnie się wywróciła, gapie zamarli.
- Gdyby to była wojna, byłabyś już martwa. Ale nie jest, więc tyle musi wystarczyć. A i jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie pieprzyłam się z Podporucznikiem i nie zamierzam tego robić. - wysyczałam, w prezencie dodając jeszcze od siebie kopniaka w żebro czubkiem glana. Posłałam widowni kolejny z moich ponurych, zimnych uśmiechów i ruszyłam w stronę Andrewa stojącego niedaleko. Bez słowa obserwował całe zdarzenie. Nie miałam mu za złe, że nie zareagował, miał mnie bronić przed bandą niewyżytych nastolatek?
- Liczyli na większe widowisko. - rzucił, przyglądając się rozchodzącej się grupie.
- Wiem. - mruknęłam. - Bierzmy broń i chodźmy, miejmy to już za sobą.
- Choć raz pojedźmy konno, nie uśmiecha mi się łazić. - spojrzał na mnie, wyraźnie spodziewając się odmowy.
- No cóż, nie musi ci się uśmiechać. W każdym razie ja na konia nie wsiadam. - odparłam zdecydowanie. Mężczyzna tylko westchnął i zawiesił na plecach karabin beryl, zrobiłam to samo.
*** 
Szliśmy w ciszy, przerywanej jedynie naszymi krokami. Poprawiłam przewieszony przez ramię karabin, co chwilę się przesuwał, robiło się to irytujące. Zerknęłam na bruneta kroczącego obok mnie. Uważnym spojrzeniem przeczesywał teren. Jeszcze tylko miesiąc, góra dwa i pożegnamy się z tym pieprzonym śniegiem. W końcu. Co prawda zimno mi zbytnio nie przeszkadzało, ale chodzenie w śniegu po kolana już tak. Zawiał przeszywający wiatr, postawiłam kołnierz kurtki wojskowej.
- Powinniśmy wziąć te konie, byłoby wygodniej i szybciej. - odezwał się mężczyzna.
- Nie jeżdżę konno, Andrew. Dobrze o tym wiesz. - powiedziałam zimno.
- Wiem, ale nie potrafię tego zrozumieć. - westchnął. - Kabanos ci zdechł, wielka mi rzecz. Można kupić drugiego. Zatrzymałam się i z nienawistnym wyrazem twarzy spojrzałam przyjacielowi w oczy. Zamachnęłam się i uderzyłam go w policzek otwartą dłonią.
- Ten kabanos był ze mną od źrebaka, idioto. - warknęłam. -W przeciwieństwie do ciebie mam sentyment rzeczy z dzieciństwa, pogodziłam się z przeszłością. Niebieskooki zacisnął usta w wąską kreskę. O tak, zabolało, co? Trafiłam w czuły punkt, którego tak zaciekle szukałam od dłuższego czasu. Biedny chłopiec ze zbyt dużym ego, nienawidzący wszystkiego, co związane z jego rodziną i dzieciństwem. Dla mnie rodzice są po prostu obcy. Mimo wszystko był jedyną osobą, której zaufałam, niegdyś przyjaciel mojego brata, kiedy ten jeszcze żył. Nie zamierzałam powstrzymywać zwycięskiego uśmiechu, który zjawił się na mojej twarzy.
- Ruszajmy dalej. - powiedział chłodno, nie patrząc w moją stronę. Skinęłam głową i przemarznięte dłonie schowałam do kieszeni kurtki. Od tego czasu nie padło ani jedno słowo. W pełni skupiliśmy się na patrolowaniu terenu. Na śniegu dostrzegłam ogromne ślady łap. Ciężko byłoby ich nie zauważyć. Klęknęłam przy tropie.
- Wilczy. - mruknęłam. - Uroczo, zmutowany piesek.
Nie usłyszałam odzewu, ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Wstałam i zrobiłam kilka kroków, nagle usłyszałam wystrzał. Już miałam się odwrócić, by zobaczyć, co się dzieje, lecz poczułam w łydce piekielny ból, a że akurat opierałam ciężar ciała na lewej stopie, to natychmiastowo upadłam. Jęknęłam z bólu rozchodzącego się po całej nodze, nogawka moich spodni już zaczęła przybierać szkarłatny kolor. Tuż przy swoim uchu usłyszałam śmiech, wzdrygnęłam się. Odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegł dźwięk i napotkałam spojrzenie niebieskich, błyszczących zimno oczu. Momentalnie zrozumiałam. Cholera. Wystarczyło, że bardziej komuś zaufałam. Chyba nigdy bardziej siebie nie nienawidziłam. Przygryzłam wargę i wbiłam palce nogę, próbując powstrzymać krwotok, jednak to doprowadziło do jeszcze większego bólu. Odsunęłam dłoń jak oparzona. Ściekała z niej krwistoczerwona posoka. Podniosłam głowę. Andrew posłał mi kpiący uśmiech i odszedł parę kroków.
-Czternasta, ta zdrajczyni. Gdy napotkaliśmy zmutowanego wilczura, rzuciła się do ucieczki, zamiast walczyć, niczym zwykły tchórz. Nie mogłem nic zrobić, wilk dopadł do niej i rozszarpał ją na kawałki, następnie odszedł, zabierając jej zwłoki ze sobą, nie zdołałem nic odzyskać. Tak, również myślałem, że jest lojalna, jednak zdrajców zawsze czeka okrutny koniec. - im dłużej mówił, tym większa wściekłość we mnie narastała, jednak nie miałam możliwości chociażby się podnieść. Mężczyzna odwrócił się i zaczął odchodzić.
-Jebany zdrajca - syknęłam- Jeszcze będziesz mnie błagać o litość, gdy przyjdzie ci zginąć z moich rąk. - wyszeptałam z determinacją, zaciskając dłoń na ranie postrzałowej. -Tak, zdrajców czeka okrutny koniec.. Patrzyłam, jak ktoś, kogo niegdyś uważałam za przyjaciela, oddala się. Parszywy kundel. Zmięłam w ustach jeszcze kilka soczystych przekleństw pod adresem bruneta. Gdy zniknął z mojego pola widzenia, schowałam twarz w dłoniach. Nie mam po co wracać do obozu, to byłoby samobójstwo. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. Następnie rozpięłam kurtkę, zdjęłam ją i oderwałam rękaw swetra, który miałam pod nią. Z powrotem założyłam nakrycie i zrobiłam prowizoryczny opatrunek, by się nie wykrwawić. Z ramienia zdjęłam swój karabin i wspierając się na nim, bardzo powoli podniosłam się. Zawiesiłam wzrok na horyzoncie i ruszyłam gdzieś przed siebie, wlokąc za sobą zranioną nogę. Przystanęłam i odgarnęłam włosy z twarzy, niewidzącym wzrokiem patrząc w przestrzeń. Odruchowo, już nieświadomie poprawiłam znów zsuwającą się broń przewieszoną przez ramię. Do rzeczywistości przywrócił mnie cień, który zawisł nade mną. Wolno, nie wykonując gwałtownych ruchów, odwróciłam się i z kieszeni wyciągnęłam pistolet, od razu go odbezpieczając, nie było już czasu na ściąganie karabinu z barku. Wycelowałam pomiędzy oczy wielkiego, białego wilka stojącego zaledwie parę kroków ode mnie, z jego pyska wydostawał się gardłowy odgłos. Dosięgał mi niemal do ramienia. Nagle bestia poruszyła się, niewiele myśląc, gnana adrenaliną rzuciłam się do ucieczki. Przestałam odczuwać ból, po prostu pędziłam przed siebie, choć szansa na przeżycie była niewielka. Wdrapałam się na murek, z niego doskoczyłam na dach jakiegoś śmietnika, by następnie przeskoczyć niewielką odległość dzielącą mnie od niskiego budynku. Za sobą dalej słyszałam tego zmutowanego bydlaka, choć głównym dźwiękiem było bicie mojego serca i chrapliwy oddech. Potykając się, przeskakiwałam z dachu na dach. Nie raz poślizgnęłam się i niemal pogruchotałam sobie kości, turlając się w dół. Byłam coraz wyżej, jednak nie dostrzegałam tego. Odległość pomiędzy budynkami zaczęła się robić coraz większa. Gdy dostrzegłam szeroką przerwę, źrenice jeszcze bardziej rozszerzyły mi się ze strachu i nadmiaru adrenaliny. Była to jednocześnie moja szansa i śmierć. Zacisnęłam pięści i jeszcze bardziej przyśpieszyłam, ze wzrokiem utkwionym w następny blok mieszkalny. Gdy się odbiłam, całe życie przeleciało mi przed oczami. Ściana zbliżała się niebezpiecznie, a ja już wiedziałam, że nie doskoczę, jednak walczyłam dalej. W ostatniej chwili złapałam się za krawędź i z całej siły wbiłam w nią palce. Próbowałam się podciągnąć, pomagając sobie nogami, jednak coraz bardziej traciłam siły. Byłam na granicy omdlenia, lecz zdecydowałam się na jeszcze jedno, paniczne szarpnięcie. I udało się. Bezsilna opadłam twarzą na śnieg przykrywający wszystko, mój oddech był szybki, urywany, zaczęłam się krztusić. Dotarł do mnie jeszcze tylko głuchy dźwięk upadku i łamanych kości, wilk nie dał rady doskoczyć. Nie wiem, ile czasu tak leżałam, błądząc pomiędzy snem a jawą. W końcu drgnęłam, podparłam się na łokciach. Nie mogłam dłużej leżeć bez ruchu, czekając, aż przykryje mnie śnieg, straciłabym życie, o które tak walczyłam, z powodu wyziębienia. Wstałam i rozejrzałam się, wciąż otępiała. Dostrzegłam schody, prawdopodobnie prowadzące na ziemię. Bezmyślnie ruszyłam nimi. Nawet nie zauważyłam, gdy dotarłam na parter. Powróciłam na mroźne, zimowe powietrze. Oparłam się plecami o ścianę budynku i z ulgą usiadłam. Przymknęłam oczy. Tylko na chwilę, zaraz pójdę dalej...
*** 
Słysząc nierównomierne kroki, odruchowo napięłam mięśnie. Bez otwierania oczu stwierdziłam, iż jest to osoba poruszająca się o kuli. Gdy człowiek był już blisko, otworzyłam oczy i zaczęłam powoli się podnosić, opierając się dłonią o ścianę, która wcześniej służyła mi za oparcie dla pleców. Przez moją twarz ponownie przebiegł grymas bólu, zaklęłam cicho. Zerknęłam na prowizoryczny opatrunek, cały już we krwi. W końcu stanęłam, jednak oszczędzałam ranną nogę, jak tylko mogłam. Szybkim ruchem wyciągnęłam zza pasa nóż z oksydowanym ostrzem. Z takiej odległości karabin będzie bezużyteczny. Jak to dobrze, że mój brat interesował się sprzętem militarnym już przed wojną.. Zaczekałam chwilę, by osoba ta o nieznanych zamiarach wyszła zza rogu. W końcu ją dostrzegłam. Była to drobna, niska brunetka w czarnym płaszczu poruszająca się o kuli, tak, jak określiłam wcześniej. Mogła być mniej więcej w moim wieku. Nie wyglądała groźnie, jednak nie wolno lekceważyć swojego wroga. Zaciskając dłoń na nożu, bez słowa obserwowałam kobietę.
- le tu jebie. - rzuciła w przestrzeń.
Nie odpowiadałam, cały czas wyczekując ataku.
- Widzę, że towarzystwo mało rozmowne. - westchnęła i z kieszeni płaszcza wyciągnęła butelkę z bimbrem. Pociągnęła solidny łyk. Spojrzałam na to z obrzydzeniem, schowałam nóż i przysiadłam na murku.
-Nie za wcześnie? - odezwałam się z wyraźną kpiną w głosie.
- Dla mnie za późno. - odparła, nie zwracając uwagi na mój kpiący ton.
- Alkoholizm jest nałogiem, moja droga. Zdecydowanie negatywnie wpływa na kondycję fizyczną. - wymownie spojrzałam na kulę, o którą opierała się kobieta. Ta chwilę analizowała informacje, by w końcu odpowiedzieć.
-Nie przez to mam kulę. Zresztą, ty chyba też jesteś w nie najlepszej kondycji, a widocznie nie pijesz.
- Drobne skaleczenie. - odburknęłam, zeskakując z murka i opierając ciężar ciała na obydwu nogach. Ranna kończyna prawie natychmiast się pode mną złożyła, moje ciało przeszył nieznośny ból, klnąc, upadłam na kolana.
- Ojej. - brunetka posłała mi irytujący uśmiech. A podobno to ja wkurwiam .
- Zamknij ryj. - warknęłam, próbując się podnieść.
Kobieta oparła się o ścianę i dalej z tym swoim uśmieszkiem patrzyła, jak się męczę, popijając alkohol. Byłam zbyt dumna, by poprosić o pomoc, nie tego przemiłego osobnika. Zresztą i tak by mi nie pomogła. W końcu zrezygnowana usiadłam. Nagle do głowy przyszedł mi pomysł, tak prosty w wykonaniu i oczywisty, że to mnie aż zabolało. Z jednej z licznych kieszeni kurtki wojskowej wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go.
- Dalej jest ci tak wesoło? - zapytałam brunetkę ze zwycięskim uśmiechem.

<Madeleine?>

"Fear cuts deeper than swords."

Imię i nazwisko| Vivienne Leslie
Ksywka| Jakiekolwiek skracanie jej imienia nie jest mile widziane, chyba że osobiście wyrazi na to zgodę. Łatwiej jest jednak nazywać ją po prostu Czternasta. Nikt poza nią nie zna pochodzenia tego przezwiska. Przynajmniej nikt z żywych. Bardzo rzadko używa nazwiska, jest ono praktycznie nieznane.
Wiek| Przyszła na świat 14 października, aktualnie ma 31 lat
Płeć| Płeć piękna, jak widać. Kobieta, gwoli ścisłości.
Obóz| Śmierć
Ranga| Członek
Aparycja| Vivienne jest kobietą dość przeciętnego wzrostu, do sześciu stóp brakuje jej bowiem ośmiu centymetrów, a więc ma dokładnie metr siedemdziesiąt dwa centymetry. Szczupła, przez wojnę wręcz wychudzona, jednak dalej utrzymuje świetną kondycję fizyczną. Na stosunkowo bladej, owalnej twarzy osadzone jest dwoje błyszczących, wiecznie lustrujących otoczenie, brązowych, bądź piwnych, w zależności od padania światła, oczu. Zadziwiające jest, jak zimne, świdrujące i przeszywające na wylot może być jej spojrzenie. Poniżej znajduje się prosty, jedynie odrobinę zadarty na końcu nos usiany zjawiającymi się czasami, drobnymi piegami. Posiada delikatne, półpełne usta w kolorze malin, przez większość czasu wykrzywione w kpiącym uśmiechu, chyba że akurat gra jedną ze swych ról. Wtedy na jej twarz wpływa do złudzenia tak szczery i promienny uśmiech, zjednujący do jej do siebie wielu ludzi. Proste włosy, sięgające jej za ramiona są w kolorze płomiennorudym, wiecznie w nieładzie, splątane przez wiatr, czasami spina je w wysokiego kucyka. Nieodłącznym, niezmiennym wręcz elementem jej stroju są czarne, dziesięcio dziurkowe glany z blachą na czubkach i pięcie oraz podeszwą nabijaną gwoździami. Nie można też pominąć za dużej, męskiej kurtki wojskowej po jej starszym o pięć lat bracie. Nie nosi żadnej torby, wszystko, co potrzebne upycha po licznych kieszeniach tejże kurtki. Pod nią zwykle zakłada stare, wyciągnięte swetry lub bluzy, cokolwiek, co nie pozwoli jej zamarznąć, choć nie można zaprzeczyć, iż jest naprawdę odporna na zimno. To, jakie spodnie założy, jest jej obojętne, byle były długie i w całości, bez dziur. Raczej się nie maluje, chyba że na wyjątkowe okazje, których, spójrzmy prawdzie w oczy, jest niewiele.
Charakter| Czternasta charakteryzuje się gwałtownym, ognistym temperamentem. Granica jej cierpliwości jest nadzwyczaj cienka, bardzo łatwo ją przekroczyć, co zwykle nie kończy się dobrze. Wiecznie prosi się o śmierć, jednak jakimś cudem dalej żyje, a to chyba coś znaczy. Jej sposób bycia może być bardzo irytujący, nie ma dnia, w którym nie używa ironii. Kłamstwo nie sprawia jej żadnego problemu, każdy jej fałszywy uśmiech czy wypowiedziane słowo spotyka się z akceptacją i brakiem podejrzliwości większości, lecz są wyjątki. Pozornie szczerym śmiechem i równie dobrze udawanym pozytywnym usposobieniem potrafi doskonale zjednywać sobie ludzi. Brak jej specjalnej lojalności, czy honoru i tego samego spodziewa się po innych, nikomu nie ufa do końca, nie w tych czasach. Jeśli jednak poprzysięgnie komuś zemstę, nie są to słowa rzucone na wiatr. Inne jej obietnice zwykle są niewiele warte. Mimo swojego temperamentu nie jest skora do zawiązywania znajomości, w pełni samowystarczalna, potrafi zadbać o siebie. Woli działać samodzielnie, aniżeli w grupie. Nie lubi wykonywać rozkazów, zwykle zbywa je wyzywającym uśmieszkiem, co przysparza jej wielu kłopotów. Wobec nieznajomych okazuje ogromną nieufność, nie odzywa się, w ciszy obserwuje każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Wśród osób jej znanych także nie traci czujności, nie może wiedzieć, który z tych przyjaznych w świetle ognia osobników w cieniu knuje doskonałe pod każdym względem intrygi. Wyznaje własny kodeks moralny, nie przestrzega wyznaczonych granic. Krzywda za krzywdę, zdrada za zdradę. Nadzwyczaj mściwa, jeśli skrzywdzi się ją w jakikolwiek sposób, zaczeka, ma czas.. A następnie uderzy w odpowiednim momencie, kiedy atak wyniszczy jej cel najbardziej. Posiada cięty język, każda z jej ripost skutecznie trafia w czuły punkt niczym najostrzejszy sztylet. Jest ateistką, z cynizmem odnosi się do jakiejkolwiek wiary. Uważa, że każdy powinien być panem własnego życia. W prawie każdej sytuacji, nawet pod największą presją potrafi zachować jasność umysłu i myśleć trzeźwo. Prawie, bo zdarzają się wyjątki. Zdarza jej się być nadzwyczaj sentymentalną, lecz stara się tego nie pokazywać. Wbrew pozorom nie jest niezniszczalna, jeśli ktoś odnajdzie jej czuły punkt i zadziała odpowiednio, potrafi się załamać. Nienawidzi użalania się nad sobą i słabości, również swoich, stara się je tępić. Nawet jeśli się czegoś, bądź kogoś boi, nie okazuje tego, strach tnie głębiej, niż miecze. Tak, istnieje parę rzeczy, których się obawia. Nie boją się tylko głupcy. Jest realistką, twardo stąpa po ziemi. Jeśli nie ma nic mądrego do powiedzenia, po prostu się nie odzywa, nie strzępi sobie języka bez potrzeby. Potrafi podejmować drastyczne środki, aktualnie nie ma już nic do stracenia, więc dlaczego nie? Niezaprzeczalna indywidualistka. Zdecydowana, potrafi mieć odmienne zdanie na każdy temat i nikt, ani nic go nie zmieni, nawet jeśli jest błędne. Nie zamierza dostosowywać się do społeczeństwa, woli dostosować świat do siebie, jakkolwiek trudne by to nie było. Charakteryzuje ją duma, sama nie przyzna się do swoich błędów, jednak nie zaprzeczy, jeśli ktoś jej je wytknie. Nie schyli czoła przed kimś, kogo nie obdarzy szacunkiem i kto nie wzbudzi w niej respektu, a takich osób jest bardzo niewiele. Widok krwi nie robi na niej wrażenia, jej dłonie nie są już czyste, są dłońmi mordercy. Jak praktycznie każdego w tych czasach. Niewinne nie są teraz nawet dzieci. Odór śmierci jest jej dobrze znany. Cechuje się ponadprzeciętną inteligencją, jej tok myślowy przebiega szybko, z łatwością łączy ze sobą fakty, czy uczy się nowych rzeczy. Błędy zapamiętuje, by w przyszłości nie popełnić ich po raz drugi. Bezpośrednia, czuje wstręt do jakichkolwiek plotek, czy obmawiania kogoś, woli powiedzieć mu to w twarz i tego też oczekuje od innych. Kroczy swoją drogą, ludzie mogą mówić, co chcą, jej noga nie postanie na starym, przetartym przez tysiące traktacie.
Historia| Należy pogodzić się ze swoją przeszłością, by nie niszczyć sobie teraźniejszego życia. Zapomnieć i iść przed siebie. Puste słowa, prawda? Nie jest to takie proste, ale jednak wykonalne. Dziecięce marzenia, problemy, teraz wydające się tak błahe.. Te wszystkie chwile, które tak pragniemy wyrzucić z pamięci i te, którym nie chcemy pozwolić ulecieć. Vivienne od zawsze wyróżniała się wśród rówieśników, choć tego nie pragnęła, wolała pozostać w cieniu. Gdy dziewczynki w jej wieku bawiły się lalkami barbie, uwielbiały kolor różowy i pragnęły mieć kucyka, któremu zaplatałyby grzywy i malowały kopyta lakierem, bawiły się w księżniczki, ona wolała zostać rycerzem, jej ulubionym kolorem był czarny. Jej największym marzeniem było galopować na karym, ogromnym rumaku poprzez pola, uciec od problemów. Nauczyć się strzelać z łuku. Mieć normalne życie. Nie rozumiała, dlaczego jej rodzice kłócą się i biją, nie rozumiała łez w oczach jej starszego brata. Ucieczki na dach nędznego domu, w którym mieszkali, patrzenie w niebo, wyobrażanie sobie innego świata. Rosła, zawsze była dojrzalsza od rówieśników, a problemów nie ubywało. Mimo swojej inteligencji nie otrzymywała najlepszych ocen, nie miała warunków do nauki. Z czasem coraz bardziej rozumiała wszystko, starała się ulżyć bratu, który sam utrzymywał rodzinę. Uczył ją wszystkiego, czego mógł. Zaczęła pracować w stajni, w zamian za to mogła uczyć się jeździć konno. Nienawidziła przebywać w domu, kiedy tylko mogła, uciekała stamtąd. Biegając po dachach i wykonując akrobacje, galopując czuła się wolna, mogła zapomnieć o dręczących ją problemach. Któregoś dnia jej brat przyszedł do domu, podarował jej łuk. Zaczął uczyć ją łucznictwa, rzucania nożami. Nieodpowiednie zajęcia dla dziecka? Być może, ale w domu było gorzej. Nie zapomni radosnego błysku w oczach chłopaka, tak naprawdę już mężczyzny, gdy po raz pierwszy trafiła w sam środek tarczy. Ojciec znęcał się nad tą dwójką, matka, zastraszona jedynie mu przytakiwała. Rudowłosa nigdy nie miała przyjaciół, trzymała się na uboczu, w szkole była wyśmiewana i dręczona. Mimo to starała się być silna. Brzydził ją odór alkoholu i tytoniu, nienawidziła go.
W końcu pierwszy raz dostała do rąk pistolet. Niemożliwe jest opisać wyraz zachwytu w jej oczach, tak niepokojący.
-Celuje się tak, jak z łuku, dasz radę. - wciąż słyszy w uszach szept brata, gdy zimnym, uważnym spojrzeniem ogarnia kawałek lasu, z którego zrobili sobie plac treningowy.
Odrzuciła włosy z czoła i podtrzymała broń drugą ręką. Nacisnęła spust. Sam środek. Spojrzała na brata, był z niej dumny.
Właśnie pokonała tą tak bliską jej osobę, powaliła go w walce na pięści. Uśmiecha się do niego, podaje mu rękę i pomaga wstać. Przygryza wargę, gdy ten ją chwali.Jeszcze tylko jedno, dwa fule.. Skok. Lecąc nad przeszkodą, uśmiecha się. Po chwili jest już na ziemi, odwraca się w siodle i zwycięsko patrzy na stacjonatę za nią. Obejmuje konia za szyję. Po chwili pochyla się, rusza galopem, koń parska radośnie, przeskakuje ogrodzenie i wydostaje się na otwartą polanę. Staje w strzemionach i rozkłada ramiona na boki, śmiejąc się radośnie.
Siedzi na dachu, obejmując kolana dłońmi, podciąga je pod brodę. Wpatruje się w gwiazdy, marząc o swoim zawodzie. Będzie lekarzem. Zaczęła bardzo dobrze się uczyć, może zda z wyróżnieniem. Podnosi się i zaczyna się obracać, patrząc w niebo. Rozbiega się i robi salto, patrzy przed siebie i widzi miasto, pełne świateł. Uśmiecha się. Już niedługo, wyniesie się stąd, zamieszka gdzieś daleko, zacznie studiować.
Pędem wraca do domu, wbiega przez drzwi i w wejściu krzyczy:
-Zdałam z wyróżnieniem, jadę na studia!
Wita ją jedynie rozdrażniony, zachrypnięty głos ojca.
-Nie drzyj się tak. Pakuj się i wynocha, w końcu.
Do jej oczu napływają łzy, bez słowa idzie do swojego pokoju i robi tak, jak kazał jej ojciec. Brat wyprowadził się już kilka lat temu, do Ameryki. Tam też zamierzała udać się dziewczyna. Po godzinie jest już gotowa. Mężczyzna na pożegnanie, ze wzrokiem pełnym pogardy wręcza jej pięćdziesiąt funtów, resztę musiała jakoś zdobyć sama. Na szczęście ma własne oszczędności. Bez żalu opuszcza rodzinne miasto, wylatuje do Stanów Zjednoczonych.
Wychodzi z samolotu, rozglądając się ze strachem. O jednym nie pomyślała. Co teraz? Niespodziewanie podchodzi do niej.. Brat. Patrzy na niego ze zdziwieniem, ale i radością.
-Masz gdzie mieszkać? - pyta z troską.
-Niespecjalnie. - odpowiada dziewczyna.
-W takim razie możesz zamieszkać ze mną. - uśmiecha się i ciągnie ją za nadgarstek do samochodu.
Studia. Ze spokojem przyjęła na siebie kolejne sześć lat nauki. Zmieniła się, nie była już tym samym dzieckiem z wielkimi marzeniami. Zaczęła twardo stąpać po ziemi, nie dopuszczała do siebie mrzonek. A to dopiero początek zmian. Uczyła się pilnie, odpuszczała sobie wszelkie imprezy, zresztą zbyt dużo tam ludzi i alkoholu. Zamiast tego całymi nocami siedziała nad naukowymi, jak i tymi zajmującymi, wciągającymi lekturami, jednak starała się dalej rozwijać inne swoje pasje. Jeździła konno, zbierała pieniądze na własnego, niegdyś wymarzonego rumaka podejmując się różnych prac dorywczych. Łuk dalej leżał gdzieś, zakurzony, dziewczyna przerzuciła się na strzelectwo. Nigdy więcej nie próbowała kontaktować się rodzicami, byli dla niej obcymi ludźmi. Mieszkała z bratem w niewielkim mieszkaniu. W końcu udało jej się, zdobyła wystarczające fundusze na kupno i utrzymanie konia, a że gdy była młodsza, pracowała w stajni, to dobrze znała się na koniach i mogła sobie pozwolić na zakup źrebaka. Gdy ujrzała energicznego, karego, rocznego ogierka ze strzałką, skarpetką i białymi plamkami na łopatce, od razu się w nim zakochała. Kupiła go i wynajęła miejsce w stajni niedaleko mieszkania. W końcu zaczęła go ujeżdżać. Nauczyła go wielu rzeczy, ich więź była bardzo silna, przychodziła do niego codziennie. Niespodziewanie rozpętała się wojna. Chciała wyjść na powierzchnię, walczyć, zginąć godnie. Zamiast tego gniła w schronie, samotna. Nienawidziła tej obezwładniającej bezsilności. W końcu uciekła stamtąd, dosiadła Shadow'a. Zdobyła broń i dołączyła do brata na polu walki, na nic się zdawały jego prośby, groźby, błagania. Nie zamierzała wracać do podziemi. Wciąż słyszy ogłuszający dźwięk wybuchu, mimo iż bomba była tak daleko. Wciąż czuje piekące łzy, gdy trzymała na kolanach łeb karego wierzchowca, umierającego w cierpieniu, ciszy. Został postrzelony, podczas upadku połamał sobie nogi. Nigdy więcej nie wsiadła na żadnego konia. Wojna bardzo na nią wpłynęła, wręcz wyniszczyła, ale nie złamała. Nigdy nie sięgnęła po alkohol, czy używki, wciąż była silna, nawet po śmierci brata. Cierpienie przez całe życie wyniszczyło ją jedynie od środka, na zewnątrz pozostawiło po sobie praktycznie niezniszczalną powłokę.
Rodzina|
Gregory Leslie - ojciec. Najbardziej znienawidzony przez nią człowiek. Alkoholik uzależniony od tytoniu, bezrobotny, jedynie trwoniący pieniądze zarobione przez swoją żonę, później już tylko przez swego syna. Wiecznie niezadowolony, cuchnący potem, alkoholem i papierosami, nie gardził agresją. Jego aktualny stan jest kobiecie nieznany, jednak życzy mu nędznej śmierci.
Alice Leslie - matka. Z początku silna, asertywna kobieta, jednak małżeństwo prędko wyssało z niej jakąkolwiek wolę walki. Z czasem, zastraszona przez małżonka, stała się uległa, jedynie przytakiwała, nie próbując reagować. Przez jeszcze jakiś czas pracowała, lecz przewlekła choroba zrzuciła obowiązek ten na jej syna. Z nią również Vivienne zerwała kontakt, lecz jej losy są kobiecie po prostu obojętne.
Louis Leslie - starszy o pięć lat brat. Od zawsze łączyła ich bardzo silna więź, często uważana za niemożliwą w relacji brat-siostra. Wspierali siebie nawzajem, z nim jako jedynym z rodziny nie zerwała kontaktu. Nigdy nie rozstaje się z jego nożem, zawsze gdzieś jest, podczas snu trzyma go pod poduszką. Podobnie jest z nieśmiertelną kurtką wojskową. Zmarł podczas wojny w wieku trzydziestu pięciu lat. Bardzo przeżyła jego śmierć, nie lubi o tym rozmawiać.
Partner/ka| Nigdy nie wiązała się z nikim, nie chciała i nie potrzebowała tego.
Orientacja seksualna| Biseksualna
Inne|
• Pochodzi z Wielkiej Brytanii, dokładniej ze Szkocji, urodziła i spędziła ponad połowę życia w Glasgow.
• Można zauważyć, iż mówi z dość wyraźnym, szkockim akcentem.
Właściciel: Howrse: Mija700