Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Darlene Kanakaris. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Darlene Kanakaris. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 16 grudnia 2018
niedziela, 10 czerwca 2018
Od Darlene c.d. Lisbeth "Let's become a bit rich"
Nie wiedziałam, że mam towarzystwo. Chodziłam po szpitalu już jakieś pół godziny, ale dopiero dotarłam w tę jego część. Ciche szuranie i szelest dobiegały z pomieszczenia na końcu korytarza. Ostrożnie, żeby nie wdepnąć we wszechobecne szkło i śmieci po co dewastować, i tak wszystko jest zepsute apokalipsą zbliżyłam się. Poruszenie wewnątrz zamarło, jakby ktoś lub coś zaczęło nasłuchiwać. Właśnie, co, jeśli to nie człowiek? Lub człowiek, ale wrogi? Poczekałam chwilę w bezruchu, po czym błyskawicznie wysunęłam pistolet z kabury, przeładowałam i otworzyłam drzwi, namierzając potencjalnego napastnika. We mnie również wycelowano lufę, na której końcu stała młoda dziewczyna o jasnych, prawie białych włosach. Nie wyglądała na zaskoczoną moim wtargnięciem, ale patrzyła skupionym, nieufnym wzrokiem.
- Nie mam złych zamiarów - rzuciłam.
- Więc mierzenie z broni to forma powitania?
- Takie mamy czasy. Nie wiedziałam, co się tu czai. Jestem Darlene.
- Lisbeth - opuściłyśmy broń i uścisnęła wyciągniętą przeze mnie rękę. - Skoro sobie wyjaśniłyśmy, to na mnie już pora.
- Może ci pomóc? Pracuję w obozowym szpitalu, poza tym.... - zaproponowałam, widząc, że nowa znajoma dość mocno utyka, jednak ona mi przerwała.
- Dzięki, dam sobie radę.
- Myślisz, że jak jesteśmy z innych obozów, to od razu chcę ci coś zrobić? Przecież wiadomo, że samemu nie jest dobrze opatrywać, a zanim dojdziesz w ten sposób do swoich, miną wieki.
Dziewczyna odwróciła się i przystanęła w zastanowieniu. Po chwili skinęła głową. Przeszłyśmy w miejsce, gdzie było jaśniej. Lisbeth przysiadła na łóżku szpitalnym i oparła nogę na stołku. Ze znalezionych przez nas obie fantów zebrałyśmy całkiem dobry zestaw. Przez cały czas patrzyła mi na ręce, jakby faktycznie spodziewała się ataku. Spytałam, co się stało, że została ranna, jednak Lis ewidentnie nie miała zamiaru się tym dzielić. Nie drążyłam tematu, w końcu też nie opowiadałabym wszystkiego poznanej przed chwilą osobie.
Gdy wyszłyśmy z sali, do naszych uszu dobiegło echo dziwnych dźwięków. Kolejny gość? No nieźle.
- Jakby coś wyło, tylko co to może być? - towarzyszka tylko pokręciła głową. - Lepiej to sprawdzić - uznałam.
- W jakim celu? I tak wychodzimy.
- Ja... Hm, właściwie to nie znalazłam tego, co było celem przyjścia tutaj. Wolę sprawdzić co grasuje. Poza tym, co jeśli jest to zombie i wkrótce człowiek w potrzebie, może ranny, przyjdzie tu i zostanie zeżarty? Może i ty tu jeszcze zajrzysz.
Lisbeth westchnęła i z niechęcią przyznała mi rację. Powoli ruszyłyśmy, starając się zlokalizować źródło hałasów. Było to niedaleko, w innej sali szpitalnej. Przez przeszklone drzwi widziałyśmy tylko, że ktoś siedzi pomiędzy łóżkami. Weszłyśmy do sali, mierząc do niego z broni i rozglądając się, czy nie ma tu nikogo innego. Nie zombie. Mężczyzna śmiał się histerycznie. Odruchowo cofnęłam się, gdy do moich nozdrzy dotarł silny zapach krwi. O ile udaje mi się nie oddychać nosem, gdy zajmuję się pracą, o tyle tutaj wzięło mnie z zaskoczenia. Lisbeth zerknęła na mnie nieco zdezorientowana.
- Wszystko okej. - rzuciłam.
- Jasne! Wszystko okej! - powtórzył głośno mężczyzna. Jego prawe przedramię było całe we krwi, która sączyła się z dwóch mocno spapranych nakłuć. W lewej dłoni ściskał dużą strzykawkę. Zanosił się ni to szlochem, ni to chichotem, wydawał się być pijany. Miał na oko coś ponad trzydziestkę, może czterdziestkę, wyglądał na takiego, który nawet po wojnie nie stronił od treningów i zapewne uchodził za przystojnego, jednak jego oczy były podkrążone, czarne włosy mokre od potu i w nieładzie, w dodatku był blady jak kreda, zapewne z powodu utraty krwi.
- Zabierzmy mu to. - rzuciła Lis. Schowałyśmy broń i walcząc z mdłościami podeszłam wraz z nią do rannego.
- Nie! nie zbliżać się! Nie dot... tykajcie mnie, nie! - zakrzyknął, przechodząc w śmiech i zaczął wymachiwać strzykawką - odsuńcie się, dziewczynki i słuchajcie, hehe. No, tak lepiej - uspokoił się - Jestem frajerem, wiecie? Walczyłem i żyłem i... Było dobrze, całkiem się ustawiłem. Wystawili mnie, wiecie? - parsknął - Kumple. Zostawili na pastwę trupów, hehe. I co, że, hehe, u d a ł o mi się, jak tak naprawdę przegrałem? - tu westchnął i na chwilę zamilkł, po czym kontynuował, już bez wesołości - Pogryzły mnie te cholerne zombie... Jestem martwy, rozumiecie? - Skrzywiłam się. A jakbym go jednak dotknęła? Jakby mnie zaraził tym przez krew? - Nadal żyję i... jeszcze jestem sobą, ale to mnie trawi. Wiem że niedługo będę gnijącym trupem. Ale dobrze, że tu przyszłyście. Tak... mam dla was propozycję nie do odrzucenia. Słuchacie?
- Jaka to propozycja? - spytała beznamiętnie Lis. Udaje obojętność, czy sytuacja tego człowieka w ogóle jej nie rusza?
- Mam... Miałem zapasy. Kilka skrzynek towaru. Dam wam wskazówki jak dotrzeć. Słodycze, konserwy - takie, których już chyba nigdzie nie ma. I trochę innych fantów. Skarby. Ja już nie potrzebuję. Tylko w zamian... W zamian mnie zabijecie. - uniósł rękę w geście uciszenia, spodziewając się odmowy - Ja i tak umrę, właśnie umieram. Chciałbym tylko, żebyście mnie dobiły, żebym nie musiał zmieniać się w zombie. Tylko tyle. Proszę.
Zabić człowieka na życzenie? Ale właśnie się wykrwawia, on i tak się zabije. Ma rację. Możemy zaczekać, aż zmieni się w zombie, zombie można zabić, bo to już nie będzie on. Spojrzałyśmy po sobie z Lisbeth.
- W porządku - powiedziałam, ona również przystała na "deal".
- Więc znajdźcie coś, żeby zapisać, chyba, że macie dobrą pamięć. Tylko... szybko. Trochę mi już słabo...
Wyciągnęłam z plecaka notatnik.
- Nie mam złych zamiarów - rzuciłam.
- Więc mierzenie z broni to forma powitania?
- Takie mamy czasy. Nie wiedziałam, co się tu czai. Jestem Darlene.
- Lisbeth - opuściłyśmy broń i uścisnęła wyciągniętą przeze mnie rękę. - Skoro sobie wyjaśniłyśmy, to na mnie już pora.
- Może ci pomóc? Pracuję w obozowym szpitalu, poza tym.... - zaproponowałam, widząc, że nowa znajoma dość mocno utyka, jednak ona mi przerwała.
- Dzięki, dam sobie radę.
- Myślisz, że jak jesteśmy z innych obozów, to od razu chcę ci coś zrobić? Przecież wiadomo, że samemu nie jest dobrze opatrywać, a zanim dojdziesz w ten sposób do swoich, miną wieki.
Dziewczyna odwróciła się i przystanęła w zastanowieniu. Po chwili skinęła głową. Przeszłyśmy w miejsce, gdzie było jaśniej. Lisbeth przysiadła na łóżku szpitalnym i oparła nogę na stołku. Ze znalezionych przez nas obie fantów zebrałyśmy całkiem dobry zestaw. Przez cały czas patrzyła mi na ręce, jakby faktycznie spodziewała się ataku. Spytałam, co się stało, że została ranna, jednak Lis ewidentnie nie miała zamiaru się tym dzielić. Nie drążyłam tematu, w końcu też nie opowiadałabym wszystkiego poznanej przed chwilą osobie.
Gdy wyszłyśmy z sali, do naszych uszu dobiegło echo dziwnych dźwięków. Kolejny gość? No nieźle.
- Jakby coś wyło, tylko co to może być? - towarzyszka tylko pokręciła głową. - Lepiej to sprawdzić - uznałam.
- W jakim celu? I tak wychodzimy.
- Ja... Hm, właściwie to nie znalazłam tego, co było celem przyjścia tutaj. Wolę sprawdzić co grasuje. Poza tym, co jeśli jest to zombie i wkrótce człowiek w potrzebie, może ranny, przyjdzie tu i zostanie zeżarty? Może i ty tu jeszcze zajrzysz.
Lisbeth westchnęła i z niechęcią przyznała mi rację. Powoli ruszyłyśmy, starając się zlokalizować źródło hałasów. Było to niedaleko, w innej sali szpitalnej. Przez przeszklone drzwi widziałyśmy tylko, że ktoś siedzi pomiędzy łóżkami. Weszłyśmy do sali, mierząc do niego z broni i rozglądając się, czy nie ma tu nikogo innego. Nie zombie. Mężczyzna śmiał się histerycznie. Odruchowo cofnęłam się, gdy do moich nozdrzy dotarł silny zapach krwi. O ile udaje mi się nie oddychać nosem, gdy zajmuję się pracą, o tyle tutaj wzięło mnie z zaskoczenia. Lisbeth zerknęła na mnie nieco zdezorientowana.
- Wszystko okej. - rzuciłam.
- Jasne! Wszystko okej! - powtórzył głośno mężczyzna. Jego prawe przedramię było całe we krwi, która sączyła się z dwóch mocno spapranych nakłuć. W lewej dłoni ściskał dużą strzykawkę. Zanosił się ni to szlochem, ni to chichotem, wydawał się być pijany. Miał na oko coś ponad trzydziestkę, może czterdziestkę, wyglądał na takiego, który nawet po wojnie nie stronił od treningów i zapewne uchodził za przystojnego, jednak jego oczy były podkrążone, czarne włosy mokre od potu i w nieładzie, w dodatku był blady jak kreda, zapewne z powodu utraty krwi.
- Zabierzmy mu to. - rzuciła Lis. Schowałyśmy broń i walcząc z mdłościami podeszłam wraz z nią do rannego.
- Nie! nie zbliżać się! Nie dot... tykajcie mnie, nie! - zakrzyknął, przechodząc w śmiech i zaczął wymachiwać strzykawką - odsuńcie się, dziewczynki i słuchajcie, hehe. No, tak lepiej - uspokoił się - Jestem frajerem, wiecie? Walczyłem i żyłem i... Było dobrze, całkiem się ustawiłem. Wystawili mnie, wiecie? - parsknął - Kumple. Zostawili na pastwę trupów, hehe. I co, że, hehe, u d a ł o mi się, jak tak naprawdę przegrałem? - tu westchnął i na chwilę zamilkł, po czym kontynuował, już bez wesołości - Pogryzły mnie te cholerne zombie... Jestem martwy, rozumiecie? - Skrzywiłam się. A jakbym go jednak dotknęła? Jakby mnie zaraził tym przez krew? - Nadal żyję i... jeszcze jestem sobą, ale to mnie trawi. Wiem że niedługo będę gnijącym trupem. Ale dobrze, że tu przyszłyście. Tak... mam dla was propozycję nie do odrzucenia. Słuchacie?
- Jaka to propozycja? - spytała beznamiętnie Lis. Udaje obojętność, czy sytuacja tego człowieka w ogóle jej nie rusza?
- Mam... Miałem zapasy. Kilka skrzynek towaru. Dam wam wskazówki jak dotrzeć. Słodycze, konserwy - takie, których już chyba nigdzie nie ma. I trochę innych fantów. Skarby. Ja już nie potrzebuję. Tylko w zamian... W zamian mnie zabijecie. - uniósł rękę w geście uciszenia, spodziewając się odmowy - Ja i tak umrę, właśnie umieram. Chciałbym tylko, żebyście mnie dobiły, żebym nie musiał zmieniać się w zombie. Tylko tyle. Proszę.
Zabić człowieka na życzenie? Ale właśnie się wykrwawia, on i tak się zabije. Ma rację. Możemy zaczekać, aż zmieni się w zombie, zombie można zabić, bo to już nie będzie on. Spojrzałyśmy po sobie z Lisbeth.
- W porządku - powiedziałam, ona również przystała na "deal".
- Więc znajdźcie coś, żeby zapisać, chyba, że macie dobrą pamięć. Tylko... szybko. Trochę mi już słabo...
Wyciągnęłam z plecaka notatnik.
<Lisie? Wybacz, że tak długo musiałaś czekać.>
piątek, 2 marca 2018
Od Darlene: "Moja Apokalipsa"
Jasnoszary kot zaczął dopominać się o pieszczoty, ocierając się o moje nogi. Podrapałam go za uchem, mimowolnie się uśmiechając.
- Mam wrażenie, że bardziej będzie ci brakowało towarzystwa Skittles'a*, niż mojego - Stwierdziła z udawaną pretensją przyjaciółka. - Naprawdę powinnaś sobie sprawić kociaka.
- Dobrze wiesz, że nie nadaję się na pełnoetatowego właściciela. - Ashley zrobiła minę, jakby była zupełnie odmiennego zdania, ale nie zamierzała się spierać. Podobne rozmowy odbywały się co najmniej raz w tygodniu. - Poza tym, nie przenoszę się jakoś wybitnie daleko... - Zerknęłam na zegarek, dopijając kawę. Wyłączyłam brzęczące w tle radio, które, jak co dzień, napiętym i poważnym głosem przypominało o niebezpieczeństwie, stanie gotowości, w każdej chwili musimy się spodziewać, bla bla, porcja optymizmu na dobry początek dnia, tak jakbyśmy nie byli wystarczająco zaniepokojeni. - Muszę już iść, za godzinę miałam zajrzeć do redakcji, a wcześniej chciałam zostawić u siebie te parę rzeczy.
Poszłam do już-nie-swojego pokoju. Ułamek sekundy. W jednym momencie zbierałam się do wyjścia, spokojnie prowadząc dialog z byłą współlokatorką, a zaraz potem leżałam na podłodze. Tuż obok mnie rozbiła się butelka po wodzie. Wturlałam się pod swoje stare biurko. Ktoś kiedyś mówił, że tak się właśnie postępuje. Do moich uszu dotarła cała kakofonia dźwięków upadających przedmiotów. Wszystko zdawało się tak trwać i trwać bez końca, choć mogłam się założyć, że nie minęło nawet pół minuty, gdy nastała zupełna cisza. Nie wiadomo, ile tak siedziałam. W końcu powoli podniosłam głowę, którą wcześniej, skulona, zasłoniłam rękami i otworzyłam oczy. Po podłodze walało się rozbite szkło i ukruszony tynk. Tu nawet nie było czego zniszczyć, są tylko puste meble. Ostrożnie omijając ostre odłamki, wygrzebałam się ze swojej kryjówki. Sytuacja poza moim pokojem przedstawiała się znacznie gorzej - wszystko było poprzewracane i pokryte fragmentami spękanego sufitu.
- Ashley? Ashley! - zawołałam, usiłując dostać się do kuchni. Nikt mi nie odpowiedział.
Leżała z krwią sączącą się jeszcze ze skroni i głową wykręconą pod dziwnym kątem. Sprawdziłam puls.
Nie. Nie. Nie. W oczach stanęły mi łzy, które natychmiast otarłam. Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer alarmowy, jednak odpowiedziała mi tylko cisza, brak sygnału. Nie mogłam nic zrobić. To nie było zwykłe trzęsienie ziemi. Muszę coś zrobić. Cała broń. Rzeczy. Są w nowym mieszkaniu, muszę się tam dostać. Och, Ashley...
Potrząsnęłam głową. Nie myśl, działaj. Mój plecak znajdował się tuż przy drzwiach, zachował się zupełnie bez szwanku. Przepakowałam go, wyjmując niepraktyczne rzeczy. Nie znalazłam choćby pistoletu, zgarnęłam więc najlepiej rokujący z noży. Działałam machinalnie, w otępieniu, drżącymi rękami przesuwając przeszkody. Z zewnątrz, przez uchylone okna (o dziwo żadne się nie zbiło), dotarł z oddali strzał. Wyjrzałam na ulicę. Kolejny strzał, nieco bliżej, jednak nic nie było widać. Może lepiej zostać tu i poczekać. Ludzie tak właśnie chyba zrobili, na ulicy nikogo nie ma, tylko te strzały... Rząd coś zrobi... A co, jeśli ci, którzy strzelają, dotrą tu? Może w radiu ktoś coś wyjaśni?
Nie udało mi się jednak zdobyć odbiornika. Od wejścia cofnął mnie obrzydliwy smród gnijącego ciała, jakby leżała tu co najmniej dwa dni. Mimo, że przykryłam Ją kocem, ten musiał się w jakiś sposób zsunąć, bo wystawała spod niego żółtawa ręka. Nic tu po mnie.
Samochód stał nienaruszony na parkingu. Odjeżdżając, włączyłam radio.
- ...na to, że się ziściły. Nie znane są jeszcze skutki promieniowania ani dokładna liczba ofiar, lecz bez wątpienia należy się liczyć z katastrofalnymi stratami. Ameryka nigdy nie będzie taka sama. Być może stoimy w obliczu zagłady całego znanego nam świata...
Moje złe przeczucia się potwierdziły. Skup się na drodze. Audycja urwała się, zastąpiona szumem i trzeszczeniem. Wkrótce opuściło mnie szczęście przejezdnej trasy. Nie było mowy o dalszej podróży autem, zostały mi więc dwa kilometry spaceru. Zjechałam na pobocze w jakimś w miarę ustronnym miejscu i upewniwszy się, że wszystko zabrałam, ruszyłam szybkim marszem. Miasto zmieniło się nie do poznania; wszędzie oznaki zniszczeń, mniej solidne budowle częściowo zawalone. Nie zwracałam uwagi na mijanych ludzi i trupy. Nie mogłam, jeśli chciałam dotrzeć do siebie.
- Tam! - zawołał ktoś z bocznej uliczki. Zarejestrowałam przelotnie dwie sylwetki, zwrócone w moim kierunku. Zaczęłam biec, gdy zerwali się w pogoń. Nie wiedziałam, czego mogli by chcieć, ale raczej niczego dobrego. Zgubiłam ich, po czym przystanęłam, by złapać oddech. W tym momencie poczułam mocne uderzenie w głowę i zwaliłam się na ziemię. Dopadli mnie... Jednak nic nie nastąpiło. Byłam sama. Obok mnie leżał "napastnik" w postaci belki, nie, deski, ta zaś ewidentnie pochodziła z okna opuszczonego budynku, który pewnie tylko cudem się nie zawalił. Przemierzyłam ostatni odcinek drogi, ignorując pulsujący ból i zawroty głowy. Udało mi się przemknąć niezauważoną i wślizgnąć do klatki schodowej.
***
Moja głowa... Przeciągnęłam się, nieprzytomnie rozglądając. Przez niewielkie okienko zobaczyłam, że zapada zmrok. Siedziałam w łazience, oparta o wannę. Usiłowałam przypomnieć sobie, co tu robię, jednocześnie przetwarzając bardzo dziwny sen, który zakończył się brzękiem tłuczonego szkła. Jego echo wciąż pobrzmiewało mi w uszach. Czyżby Ashley namówiła mnie jednak na ten cholerny złoty pył? Która godzina? Ashley... momentalnie oprzytomniałam. Martwa przyjaciółka wśród rumowiska. Wybuch. Apokalipsa. M a r t w a Ash. Z mojego gardła wydobył się stłumiony szloch.
W tym momencie gdzieś za ścianą coś zaszurało. Natychmiast zastygłam w bezruchu. Nie byłam sama. Szuranie przypominało ciężkie kroki. Intruz warknął. Bezszelestnie wstałam i rozejrzałam się, w poszukiwaniu prowizorycznej broni. Dlaczego uznałam broń w łazience za zbyt paranoiczną? Idiotka ze mnie. Moje spojrzenie padło na nóż. Ten, który wzięłam ze starego mieszkania, z mieszkania przyjaciółki. Podeszłam do drzwi i przez chwilę nasłuchiwałam. Korytarz niemal na pewno był teraz pusty. Ostrożnie otworzyłam drzwi i wyślizgnęłam się z łazienki, bacznie rozglądając. W korytarzu świeciło się światło, a drzwi od salonu były otwarte. Właśnie stamtąd dobiegał hałas. Wszędzie roznosił się słodkawy, przyprawiający o mdłości odór. Postąpiłam dwa kroki w kierunku sypialni, chcąc zabrać pistolet, gdy coś głośno zachrzęściło pod podeszwą buta, na który to dźwięk omal nie dostałam zawału. Na całej podłodze rozsypane były odłamki strzaskanego lustra. Więc to też mi się nie śniło.
Zamarłam, jak sparaliżowana. Z salonu wyszedł, powłócząc nogami i wydając nieartykułowane, charczące odgłosy... Co to jest? Co to jest do cholery?! Uderzyła we mnie fala silnego odoru zgnilizny. Sylwetka była przygarbiona na lewą stronę. Szponiaste, pożółkłe ręce, upstrzone brązowymi plamami przypominającymi siniaki, zwisały bezwładnie po bokach. Rozczochrane, długie włosy. Zapadnięte policzki; lewy rozorany trzema równoległymi pasmami, zwisające z niego brunatnozielone strzępy. Pusty, zaropiały oczodół. Drugie oko nienaturalnie wytrzeszczone. Żuchwa, zwisająca bezwładnie, utrzymywana tylko przez skórę. Ktoś wydał zduszony krzyk to byłam ja. Cofnęłam się o krok, wywołując reakcję potwora - ruszył w moim kierunku. Sieknęłam nożem, który okazał się wystarczająco ostry, lub to coś wystarczająco krucho-przegniłe, by wyciągnięta w moim kierunku, szponiasta dłoń odłączyła się od ciała i z głuchym pacnięciem wylądowała na ziemi. Udało mi się, wymachując bronią, zdezorientować potwora na kilka sekund, co pozwoliło mi wślizgnąć się do pokoju. W ostatniej chwili zamknęłam drzwi, wiedząc, że mam dosłownie moment. Doskoczyłam do jednej z szafek, wyjmując broń. Przeładowałam i odwróciłam się, tym samym przytykając lufę do przerażającej mordy. Przez sekundę czułam obrzydliwy dotyk kościstych, obleczonych galaretowatą skórą palców na nagim przedramieniu. Strzał odrzucił to w tył. Drugi wycelowałam prosto w czoło, rozbryzgując coś, co prawdopodobnie było mózgiem. Patrzyłam, jak drgające kończyny całkowicie wiotczeją. Poszłam do łazienki i zwymiotowałam.
Gdy już opanowałam dreszcze, ogarnęłam się, wywietrzyłam mieszkanie, oraz sprawdziłam, czy trup ponownie nie powstał z martwych, postanowiłam przeczekać z odejściem do rana. Bo zostać tam nie miałam zamiaru. Wzięłam notesy i coś do pisania, po czym usiadłam w salonie, cały czas mając w zasięgu ręki broń. Potrzebowałam zebrać myśli, zastanowić się, co dalej, a spisywanie mi to ułatwiało. Tej nocy, pomimo zmęczenia, bynajmniej nie zamierzałam spać.
*Dla dociekliwych, pożarła go Czikita.
~150 pkt ~Reker
piątek, 9 lutego 2018
Od Darlene c.d. Detlefa: "Czarny i biały"
Ktoś powiedział, że zima jest najspokojniejszym okresem, jeżeli chodzi o ataki zombie. Mimo wszystko, każdy ranny to o jednego rannego za dużo. Przestępując progi szpitala, poczułam wątpliwości w stosunku do tamtego stwierdzenia, powitała mnie bowiem typowa atmosfera pracowitych godzin. Ogólny harmider z pewnością nie sprzyjał rekonwalescencji chorych. Gdzieś z oddali usłyszałam potępieńcze wrzaski, jakby kogoś kroili bez znieczulenia. W sumie... ktoś mnie popchnął. Zawołałam oburzona na takie zachowanie, ale wtedy zorientowałam się, że był to jeden z lekarzy, goniący gdzieś w kierunku skrzydła, z którego docierało najwięcej hałasów. Na podłodze widniały gdzieniegdzie ślady krwi, których nie było komu posprzątać, lub zrobiono to naprędce. Skierowałam się do pokoju dla pracowników, gdzie rzuciłam plecak i część rynsztunku, który utrudniał swobodne przeciskanie się w tłoku. To nie był mój czas pracy. Miałam dziś wyruszyć w trasę z niejakim Paulem. Co prawda zostało jasno zasugerowane, że jadę tam bardziej w roli ozdoby aka świadka, ale mimo wszystko liczyłam na szansę kontaktu z Przemytnikami.
- O, hey, Darlene, urwanie głowy normalnie - mimo napiętej sytuacji na twarzy Claudii igrał uśmiech, który zdawał się czasem być niezależny od jej woli - Nie dość że tylu chorych, to jeszcze jacyś geniusze urządzili polowanie na zombie, a skończyli w szponach Wilkokrwistego... To cud, że akurat tamtędy przejeżdżał patrol. Ale ty lepiej idź już do zarządu bo słyszałam że jest problem z tym transportem co miałaś ty... - wypaliła niemalże jednym tchem, po czym poklepała mnie po ramieniu i odeszła szybkim krokiem.
Po chwili znalazłam się w przestronnym gabinecie Szefa, który akurat prowadził niezmiernie burzliwą dyskusję z parą nieznajomych.
- Nie wierzę! Nie wierzę po prostu, że z dziesięciu tysięcy ludzi nie znajdziecie mi jednego zdatnego kierowcy! - pieklił się Szefu, cały czerwony ze złości. - Ten transport jest zbyt ważny, żeby go sobie odpuszczać!
Frank Stone, znany też jako Szef, Szefu i Stary. Blisko pięćdziesięcioletni, krępy choleryk. Dobry lekarz. Dupek.
- Szukaliśmy zastępstwa od samego rana, myślisz, że to takie proste? Ludzie, którzy umieją prowadzić i nadają się do takiej roboty, z reguły nie narzekają na brak zajęć, Frank. - rozmówca był zdecydowanie bardziej opanowany i ani trochę oschły. - Nikt nie może poświęcić całego dnia. A ty wśród swoich nikogo nie znajdziesz?
Stary potarł ręką twarz w geście zmęczenia.
- Jak widzisz, ten, kto jest zdatny, jest też niezbędny tutaj.
- Przecież ja mogę jechać sama. - wtrąciłam się, podchodząc do zebranych. Nastąpiła chwila ciszy. Spojrzenia całej trójki skierowały się na mnie, tak jakby dopiero w tym momencie zorientowano się, że w ogóle tu jestem. Za moimi plecami przemknęła do środka jakaś sylwetka. Kobieta przekładała coś w papierach przy drugim biurku, ale wiedziałam, że zezuje w naszym kierunku i nadstawia ucha. Już węszy za plotkami.
- Czasem jak któraś się odezwie... - Odpowiedział Frank i dodał kpiącym tonem - Rozmawiamy o poważnej sprawie, to nie jest zabawa, Darlene.
- Przecież to ja miałam jechać z Paulem. - zaprotestowałam przeciw tak lekceważącemu stwierdzeniu. - Wiem co i jak, umiem prowadzić. Poza tym, co się z nim stało, że nie jedzie? - starałam się nie dopuścić do głosu irytacji, jaką wywoływał we mnie ten człowiek. To on decydował o całej sprawie i nie mogłam go bardziej denerwować.
- Paul miał wczoraj mały wypadek. On... - zaczął jeden z żołnierzy, jak nazwałam ich w myślach. Jednak Szef zgromił go spojrzeniem i odezwał się do mnie tonem, jakby tłumaczył debilowi.
- To, że udało ci się zdać prawko nie zmienia faktu, że jesteś tylko niedoświadczoną k o b i e t ą. - Kurwa. - To nie jest zawijanie bandaży ani zabawa nożem w kuchni, ani nawet machanie pistoletem przed jakimś nadgniłym zombie. Miałaś załatwić sprawy pod opieką Paula, który leży połamany na jednym z oddziałów. Może się wydarzyć wszystko, o czym chyba nie pomyślałaś w tej swojej ślicznej główce. A teraz bądź tak dobra i zajmij się swoimi obowiązkami, a męskie zadania pozostaw mężczyznom.
Kobieta przy papierach zachichotała. Co się idiotko cieszysz. Odetchnęłam głęboko. Poczułam jak na policzki wypływa mi rumieniec złości, a usta rozciągają się w grymasie.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie może być, podróżowałam po bardziej dzikich terenach niż to zadupie, uwierz, Szefie. Z tego co widzę, nie macie żadnego planu, a ja znam wszystkie wytyczne i doskonale dałabym radę nawet w zimowych warunkach. Nie jestem gorzej doświadczona od każdego innego losowego "kierowcy" w mieście. - odczekałam chwilę, nikt nic nie mówił - Ale TY wolisz nie skorzystać z jedynej szansy, chociaż przed chwilą dostawałeś kurwicy, że nie ma komu jechać? - dodałam, krzyżując ręce na piersi.
Lewą ręką trzymając kierownicę, sięgnęłam do leżącego na siedzeniu pasażera plecaka. Wyjęłam butelkę wody i mapę. Pociągnęłam kilka łyków, po czym nucąc w kółko dwa wersy z jakiejś piosenki, z której tylko tyle zapamiętałam, rozłożyłam niewielki arkusz na kolanach. Prześledziłam trasę, którą pokonałam i punkty, przez które miałam jeszcze przejeżdżać. Została mi jedna stacja, ostatnia, ale największa dostawa - Rochester, po niej już prosto do Watertown. Dziękujmy Bogu za klimatyzację w autach. Ciężarówka sprawowała się całkiem przyzwoicie, zważywszy na fakt niezbyt sprzyjających warunków drogowych przez większość czasu. Od momentu odpalenia silnika wiedziałam, że mam do czynienia z zadbanym pojazdem, nawet jeśli nie wyglądał jak prosto z salonu. W sumie, od dłuższego czasu nie sypie śnieg, a droga przede mną jest całkiem przyzwoita. Można by nieco przyspieszyć...
- Zobaczy, że niepotrzebnie lamentował. Ja nie dam rady dojechać, też coś. Bez żadnych scysji i problemów, kurna. - mówiłam do siebie, naciskając gaz. Tak jest dobrze. Prosta, czysta trasa, za pół godziny będę u celu. Hm, a tam co - No żeż... - warknęłam, usiłując wyhamować, jednocześnie wpadając w poślizg. Wyrównałam kurs i zjechałam na bok, modląc się, by to nie było to, co wydawało mi się, że było. Gdy udało mi się zahamować, wzięłam głęboki oddech, usiłując uspokoić serce, które nagle zaczęło mi zbyt szybko bić. Złapałam za karabin i upewniłam się, że pistolet jest w kaburze. Wyskoczyłam z auta. Nie zauważyłam nikogo dookoła. Rozglądając się na boki, sprawdziłam stan opon i drogę za sobą. Moje obawy się potwierdziły - jakiś chuj rozłożył kolczatkę.
- Zabiję was, suki! Kurwa, idioci, do waszych jechałam! - Jak mnie okradną to wyjdę na niedojdę, za jaką mnie ma Frank. Nie no, kurwa, pozabijam, choćby i było ich więcej, pożałują że się urodzili, zabiję kurwa, zabiję - Wyjdźcie z ukrycia! Mam coś dla was! Ja pierdolę... - dodałam już do samej siebie - Co za chuje! - Warcząc, z rozmachu kopnęłam w przednią, bezużyteczną oponę, a jako, że znalazłam się od strony oblodzonego pobocza, nie zdążyłam zachować równowagi i zaliczyłam spektakularną glebę, jednocześnie obsypując się śniegiem. Karabin wyleciał z mojej dłoni i zatrzymał się dwa metry dalej.
- O, hey, Darlene, urwanie głowy normalnie - mimo napiętej sytuacji na twarzy Claudii igrał uśmiech, który zdawał się czasem być niezależny od jej woli - Nie dość że tylu chorych, to jeszcze jacyś geniusze urządzili polowanie na zombie, a skończyli w szponach Wilkokrwistego... To cud, że akurat tamtędy przejeżdżał patrol. Ale ty lepiej idź już do zarządu bo słyszałam że jest problem z tym transportem co miałaś ty... - wypaliła niemalże jednym tchem, po czym poklepała mnie po ramieniu i odeszła szybkim krokiem.
Po chwili znalazłam się w przestronnym gabinecie Szefa, który akurat prowadził niezmiernie burzliwą dyskusję z parą nieznajomych.
- Nie wierzę! Nie wierzę po prostu, że z dziesięciu tysięcy ludzi nie znajdziecie mi jednego zdatnego kierowcy! - pieklił się Szefu, cały czerwony ze złości. - Ten transport jest zbyt ważny, żeby go sobie odpuszczać!
Frank Stone, znany też jako Szef, Szefu i Stary. Blisko pięćdziesięcioletni, krępy choleryk. Dobry lekarz. Dupek.
- Szukaliśmy zastępstwa od samego rana, myślisz, że to takie proste? Ludzie, którzy umieją prowadzić i nadają się do takiej roboty, z reguły nie narzekają na brak zajęć, Frank. - rozmówca był zdecydowanie bardziej opanowany i ani trochę oschły. - Nikt nie może poświęcić całego dnia. A ty wśród swoich nikogo nie znajdziesz?
Stary potarł ręką twarz w geście zmęczenia.
- Jak widzisz, ten, kto jest zdatny, jest też niezbędny tutaj.
- Przecież ja mogę jechać sama. - wtrąciłam się, podchodząc do zebranych. Nastąpiła chwila ciszy. Spojrzenia całej trójki skierowały się na mnie, tak jakby dopiero w tym momencie zorientowano się, że w ogóle tu jestem. Za moimi plecami przemknęła do środka jakaś sylwetka. Kobieta przekładała coś w papierach przy drugim biurku, ale wiedziałam, że zezuje w naszym kierunku i nadstawia ucha. Już węszy za plotkami.
- Czasem jak któraś się odezwie... - Odpowiedział Frank i dodał kpiącym tonem - Rozmawiamy o poważnej sprawie, to nie jest zabawa, Darlene.
- Przecież to ja miałam jechać z Paulem. - zaprotestowałam przeciw tak lekceważącemu stwierdzeniu. - Wiem co i jak, umiem prowadzić. Poza tym, co się z nim stało, że nie jedzie? - starałam się nie dopuścić do głosu irytacji, jaką wywoływał we mnie ten człowiek. To on decydował o całej sprawie i nie mogłam go bardziej denerwować.
- Paul miał wczoraj mały wypadek. On... - zaczął jeden z żołnierzy, jak nazwałam ich w myślach. Jednak Szef zgromił go spojrzeniem i odezwał się do mnie tonem, jakby tłumaczył debilowi.
- To, że udało ci się zdać prawko nie zmienia faktu, że jesteś tylko niedoświadczoną k o b i e t ą. - Kurwa. - To nie jest zawijanie bandaży ani zabawa nożem w kuchni, ani nawet machanie pistoletem przed jakimś nadgniłym zombie. Miałaś załatwić sprawy pod opieką Paula, który leży połamany na jednym z oddziałów. Może się wydarzyć wszystko, o czym chyba nie pomyślałaś w tej swojej ślicznej główce. A teraz bądź tak dobra i zajmij się swoimi obowiązkami, a męskie zadania pozostaw mężczyznom.
Kobieta przy papierach zachichotała. Co się idiotko cieszysz. Odetchnęłam głęboko. Poczułam jak na policzki wypływa mi rumieniec złości, a usta rozciągają się w grymasie.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie może być, podróżowałam po bardziej dzikich terenach niż to zadupie, uwierz, Szefie. Z tego co widzę, nie macie żadnego planu, a ja znam wszystkie wytyczne i doskonale dałabym radę nawet w zimowych warunkach. Nie jestem gorzej doświadczona od każdego innego losowego "kierowcy" w mieście. - odczekałam chwilę, nikt nic nie mówił - Ale TY wolisz nie skorzystać z jedynej szansy, chociaż przed chwilą dostawałeś kurwicy, że nie ma komu jechać? - dodałam, krzyżując ręce na piersi.
***
- Zobaczy, że niepotrzebnie lamentował. Ja nie dam rady dojechać, też coś. Bez żadnych scysji i problemów, kurna. - mówiłam do siebie, naciskając gaz. Tak jest dobrze. Prosta, czysta trasa, za pół godziny będę u celu. Hm, a tam co - No żeż... - warknęłam, usiłując wyhamować, jednocześnie wpadając w poślizg. Wyrównałam kurs i zjechałam na bok, modląc się, by to nie było to, co wydawało mi się, że było. Gdy udało mi się zahamować, wzięłam głęboki oddech, usiłując uspokoić serce, które nagle zaczęło mi zbyt szybko bić. Złapałam za karabin i upewniłam się, że pistolet jest w kaburze. Wyskoczyłam z auta. Nie zauważyłam nikogo dookoła. Rozglądając się na boki, sprawdziłam stan opon i drogę za sobą. Moje obawy się potwierdziły - jakiś chuj rozłożył kolczatkę.
- Zabiję was, suki! Kurwa, idioci, do waszych jechałam! - Jak mnie okradną to wyjdę na niedojdę, za jaką mnie ma Frank. Nie no, kurwa, pozabijam, choćby i było ich więcej, pożałują że się urodzili, zabiję kurwa, zabiję - Wyjdźcie z ukrycia! Mam coś dla was! Ja pierdolę... - dodałam już do samej siebie - Co za chuje! - Warcząc, z rozmachu kopnęłam w przednią, bezużyteczną oponę, a jako, że znalazłam się od strony oblodzonego pobocza, nie zdążyłam zachować równowagi i zaliczyłam spektakularną glebę, jednocześnie obsypując się śniegiem. Karabin wyleciał z mojej dłoni i zatrzymał się dwa metry dalej.
<Det?>
sobota, 20 stycznia 2018
Od Darlene: "Zmutowany Pies"
Rekonesans przebiegł zupełnie bezproblemowo. Jakby z miejsc, do których zaglądałam, ewakuowały się wszelkie zombie i wariaci z bronią. Słońce, a raczej poblask widoczny zza chmur wskazywał, że w przeciągu kilku godzin zapanuje mrok, więc ruszyłam tą samą trasą, którą tam dotarłam. Zimny wiatr i z lekka pruszący śnieg, które jeszcze dwie godziny temu ignorowałam, teraz stawały się wręcz nieznośne. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie parłam do przodu, myśląc o innych, cieplejszych klimatach, którymi mogłabym się cieszyć, gdybym nie wyjechała z Grecji, albo gdybym została na Hawajach... Może nadal zajmowałabym się po prostu swoim życiem, a nie przeżyciem? Ciekawe jak się ma sytuacja w tych odległych miejscach? Jest gdzieś jeszcze świat bez skażenia? Jakiś piskliwo-skrzekliwy jazgot przebił się przez wiatr do moich uszu. Stanęłam bokiem do kierunku, z którego wiało i wyraźniej usłyszałam dziwną gamę dźwięków. Pies, czy umarlak? Obróciłam się powoli wokół własnej osi; nieopodal, w zaspie śniegu, zarejestrowałam jakieś poruszenie. Dobyłam pistoletu, ruszyłam na tyle szybko, na ile mogłam, jednocześnie zachowując względną ciszę i nie wywracając się w biały puch. Zza hałdy śniegu wyłoniła się osłonięta i mniej zaśnieżona przestrzeń. Naprzeciw mnie szamotało się źródło hałasu, przynęta na zombie, futrzaste, piszczące coś. Jedna z przydługich w stosunku do ciała łap tkwiła w zatrzasku, jakiejś myśliwskiej pułapce. Co za kretyn zostawia to na przejściu.
Zbliżyłam się, nie przestając celować. Psina wyglądała dosyć... osobliwie. To chyba łagodne określenie jak dla tego kosmity.
Nie znałam się na rasach, ale ten był zdecydowanie spory, z nastroszonym, czarno-brązowym futrem w paski, puszystym ogonem oraz... wyłupiastymi, ciemnofioletowymi oczami, z których każde patrzyło w innym kierunku. Pies poruszał jednym niezależnie od drugiego, co nadawało jego pyskowi niepokojący, ale i nieco głupkowaty wyraz.
Zorientowałam się, że gapię się tak z otwartymi ustami już dobrą chwilę, gdy mutant zaskomlał i zaczął się lizać po zranionej kończynie, z której sączyła się krew. W chwili ciszy usłyszałam sapnięcie gdzieś z tyłu. Szybko odwróciłam się w kierunku dźwięku - nieco dalej, po lewej stronie, klęczała niezauważona przeze mnie wcześniej, drobna postać, a kilka metrów od niej jakiś zakrwawiony, niewielki kształt. Podeszłam do dziecka.
- Nic ci nie jest? - młoda podniosła się i spojrzała na mnie oczami świecącymi od łez. Nie dałabym jej więcej, niż dwanaście lat, chociaż grube, zimowe ubrania utrudniały ocenę.
- On zjadł mojego Luke'a! - pożaliła się, wskazując na truchło. Tymczasem uwięziony zwierz ponownie dał o sobie znać, jednocześnie usiłując się wyrwać w naszym kierunku i nie ruszać zaklinowaną łapą. Spojrzałam na szczątki - szczeniak, lub może podrostek, jego brzuch był dosłownie rozszarpany, a karczek skręcony. Jeśli zaatakowało go to bydlę, to w jaki sposób skręciło mu łeb...
Mój wzrok padł na patyk wystający z pyska truchła. Sięgnęłam w tamtym kierunku i ostrożnie wyjęłam patykowaty kształt. Był to palec. Zdecydowanie nie należał do człowieka.
- Twój piesek został zabity przez zombie, nie tamto dziwadło. - zwróciłam się do dziewczynki.
- Na pewno? - spytała drżącym głosem.
- Na pewno. A teraz zamierzam uwolnić mutanta, o ile nie będę musiała go zabić. Może lepiej będzie, jeśli stąd pójdziesz. Nie wiadomo, co zrobi.
- A mogłabym zostać? Skoro to nie on to ja się nie boję! - wykrzyknęła dziewczynka, ocierając łzy, a ja wywróciłam oczami. Najchętniej zatargałabym ją w jakieś bezpieczne miejsce, do opiekuna, którego z pewnością miała, bo nie wyglądała na zaniedbaną. Ale gdzieś w pobliżu grasował truposz. To już lepiej, żeby zjadł ją zmutowany pies.
Nakazałam zostać jej tam, gdzie była, sama powoli zbliżyłam się do psa. Ten już nawet nie szczekał, tylko popiskiwał, merdając na wpół podkuloną kitą. Dobra, co się będę czaić. Wyciągnęłam rękę w kierunku mokrego nosa, pozwoliłam się powąchać. Skoro mi jej nie odgryzł, przystąpiłam do ostrożnych oględzin. Kość nie wyglądała na strzaskaną, pomimo tego, że pułapka zdawała się być przeznaczona dla jeszcze większego zwierza, niż ten nieszczęśnik. Dookoła śnieg był przesiąknięty krwią, ale to było raczej porządne otarcie, niż groźna rana. Mimo pewności, że nie dam rady tego otworzyć, spróbowałam swoich sił. Pies odwinął się w moim kierunku, ale wciąż mnie nie użarł.
- Idioci, kurwa, zachciało się polować, ciekawe co by, kurwa, zrobili jakby to-to śnieg zasypał i gówniak w to wszedł, psia ich mać.... - ciskałam pod nosem, manewrując nożem przy zatrzasku. Gdyby tak zachować sobie taką psinkę? W całej swej dziwności jest całkiem uroczy. Z pewnością by się mógł przydać, a i miałabym towarzysza... Szkoda trochę jakby miał gdzieś zdziczeć, lub znów dać się złapać i zostać zjedzonym...
W końcu, po dobrych piętnastu minutach i przy pomocy znalezionego przez Celine - bo tak miała na imię dziewczyna - metalowego pręta przypominającego łom, udało się oswobodzić wiercącego się zwierzaka. Mutant, po chwili dezorientacji, rzucił się w kierunku dziecka, przy okazji wywracając mnie na lód. Natychmiast się poderwałam i pobiegłam w ich kierunku z dobytym nożem. Okazało się to jednak zbędne - zamiast zaatakować, pies skoczył na nią i zaczął lizać ją po twarzy wielkim jęzorem, ochoczo merdając ogonem. Sama "ofiara" zaczęła się śmiać, przez co i na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
- Mieszkasz gdzieś niedaleko? Nie powinnaś sama się tu szwendać. - zwróciłam się do Celine, pomagając jej wstać. Ta potwierdziła, że nie jest daleko od domu. Rzucając mi nieśmiałe spojrzenie, jakbym była prawowitą właścicielką, drapała fioletowookiego za uchem. - W takim razie leć do siebie, bo niedługo zapadnie zmrok. Ja go chwilę przytrzymam. - nakazałam, obejmując potężny kark, który wręcz promieniował ciepłem.
Dziewczyna z ociąganiem pożegnała się ze mną i psem, po czym postąpiła parę kroków. Pies drgnął, jakby chciał za nią pobiec, wyciągnął szyję w jej kierunku, patrząc na nią oboma oczami i ruszając nosem. Westchnęłam. Naprawdę go polubiłam w ciągu tej krótkiej chwili. Szybko przemyślałam sytuację.
- Wiesz, jeśli chcesz, możesz go wziąć ze sobą! - zawołałam za Celine, która w kilka chwil znalazła się spowrotem obok nas.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem.
- Być może wcale nie jest taką ufną ciapą, na jaką wygląda, a ty chyba właśnie straciłaś swojego pieska. Może ci się przyda... - puściłam psa i podniosłam się - A teraz spadajcie. - rzuciłam, może nieco zbyt oschle. Straciłam za dużo czasu na pomaganie temu zwierzęciu i w ostateczności dałam je w prezencie. Brawo ja. Przynajmniej nie muszę czuć się odpowiedzialna.
- Nazwę go Lucky. Dziękuję! - zawołała Celine, obdarzając mnie uściskiem. Czy taki z niego szczęściarz, to się dopiero przekona. Wracając na swoją ścieżkę, zobaczyłam skrzywioną, jęczącą sylwetkę. Gdy już byłam pewna, że to zombie, strzeliłam dwukrotnie i szerokim łukiem ominęłam ciało. Całkiem blisko krążył, ale może to samotnik? Zresztą, nie miałam czasu ani chęci na zabawę w polowanie. Było mi zimno, a chmury nad głową stały się znacznie masywniejsze. Jeżeli chciałam wrócić do siebie zanim zaatakuje śnieżyca, musiałam się pospieszyć.
~150 pkt ~Reker
Zbliżyłam się, nie przestając celować. Psina wyglądała dosyć... osobliwie. To chyba łagodne określenie jak dla tego kosmity.
Nie znałam się na rasach, ale ten był zdecydowanie spory, z nastroszonym, czarno-brązowym futrem w paski, puszystym ogonem oraz... wyłupiastymi, ciemnofioletowymi oczami, z których każde patrzyło w innym kierunku. Pies poruszał jednym niezależnie od drugiego, co nadawało jego pyskowi niepokojący, ale i nieco głupkowaty wyraz.
Zorientowałam się, że gapię się tak z otwartymi ustami już dobrą chwilę, gdy mutant zaskomlał i zaczął się lizać po zranionej kończynie, z której sączyła się krew. W chwili ciszy usłyszałam sapnięcie gdzieś z tyłu. Szybko odwróciłam się w kierunku dźwięku - nieco dalej, po lewej stronie, klęczała niezauważona przeze mnie wcześniej, drobna postać, a kilka metrów od niej jakiś zakrwawiony, niewielki kształt. Podeszłam do dziecka.
- Nic ci nie jest? - młoda podniosła się i spojrzała na mnie oczami świecącymi od łez. Nie dałabym jej więcej, niż dwanaście lat, chociaż grube, zimowe ubrania utrudniały ocenę.
- On zjadł mojego Luke'a! - pożaliła się, wskazując na truchło. Tymczasem uwięziony zwierz ponownie dał o sobie znać, jednocześnie usiłując się wyrwać w naszym kierunku i nie ruszać zaklinowaną łapą. Spojrzałam na szczątki - szczeniak, lub może podrostek, jego brzuch był dosłownie rozszarpany, a karczek skręcony. Jeśli zaatakowało go to bydlę, to w jaki sposób skręciło mu łeb...
Mój wzrok padł na patyk wystający z pyska truchła. Sięgnęłam w tamtym kierunku i ostrożnie wyjęłam patykowaty kształt. Był to palec. Zdecydowanie nie należał do człowieka.
- Twój piesek został zabity przez zombie, nie tamto dziwadło. - zwróciłam się do dziewczynki.
- Na pewno? - spytała drżącym głosem.
- Na pewno. A teraz zamierzam uwolnić mutanta, o ile nie będę musiała go zabić. Może lepiej będzie, jeśli stąd pójdziesz. Nie wiadomo, co zrobi.
- A mogłabym zostać? Skoro to nie on to ja się nie boję! - wykrzyknęła dziewczynka, ocierając łzy, a ja wywróciłam oczami. Najchętniej zatargałabym ją w jakieś bezpieczne miejsce, do opiekuna, którego z pewnością miała, bo nie wyglądała na zaniedbaną. Ale gdzieś w pobliżu grasował truposz. To już lepiej, żeby zjadł ją zmutowany pies.
Nakazałam zostać jej tam, gdzie była, sama powoli zbliżyłam się do psa. Ten już nawet nie szczekał, tylko popiskiwał, merdając na wpół podkuloną kitą. Dobra, co się będę czaić. Wyciągnęłam rękę w kierunku mokrego nosa, pozwoliłam się powąchać. Skoro mi jej nie odgryzł, przystąpiłam do ostrożnych oględzin. Kość nie wyglądała na strzaskaną, pomimo tego, że pułapka zdawała się być przeznaczona dla jeszcze większego zwierza, niż ten nieszczęśnik. Dookoła śnieg był przesiąknięty krwią, ale to było raczej porządne otarcie, niż groźna rana. Mimo pewności, że nie dam rady tego otworzyć, spróbowałam swoich sił. Pies odwinął się w moim kierunku, ale wciąż mnie nie użarł.
- Idioci, kurwa, zachciało się polować, ciekawe co by, kurwa, zrobili jakby to-to śnieg zasypał i gówniak w to wszedł, psia ich mać.... - ciskałam pod nosem, manewrując nożem przy zatrzasku. Gdyby tak zachować sobie taką psinkę? W całej swej dziwności jest całkiem uroczy. Z pewnością by się mógł przydać, a i miałabym towarzysza... Szkoda trochę jakby miał gdzieś zdziczeć, lub znów dać się złapać i zostać zjedzonym...
W końcu, po dobrych piętnastu minutach i przy pomocy znalezionego przez Celine - bo tak miała na imię dziewczyna - metalowego pręta przypominającego łom, udało się oswobodzić wiercącego się zwierzaka. Mutant, po chwili dezorientacji, rzucił się w kierunku dziecka, przy okazji wywracając mnie na lód. Natychmiast się poderwałam i pobiegłam w ich kierunku z dobytym nożem. Okazało się to jednak zbędne - zamiast zaatakować, pies skoczył na nią i zaczął lizać ją po twarzy wielkim jęzorem, ochoczo merdając ogonem. Sama "ofiara" zaczęła się śmiać, przez co i na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
- Mieszkasz gdzieś niedaleko? Nie powinnaś sama się tu szwendać. - zwróciłam się do Celine, pomagając jej wstać. Ta potwierdziła, że nie jest daleko od domu. Rzucając mi nieśmiałe spojrzenie, jakbym była prawowitą właścicielką, drapała fioletowookiego za uchem. - W takim razie leć do siebie, bo niedługo zapadnie zmrok. Ja go chwilę przytrzymam. - nakazałam, obejmując potężny kark, który wręcz promieniował ciepłem.
Dziewczyna z ociąganiem pożegnała się ze mną i psem, po czym postąpiła parę kroków. Pies drgnął, jakby chciał za nią pobiec, wyciągnął szyję w jej kierunku, patrząc na nią oboma oczami i ruszając nosem. Westchnęłam. Naprawdę go polubiłam w ciągu tej krótkiej chwili. Szybko przemyślałam sytuację.
- Wiesz, jeśli chcesz, możesz go wziąć ze sobą! - zawołałam za Celine, która w kilka chwil znalazła się spowrotem obok nas.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem.
- Być może wcale nie jest taką ufną ciapą, na jaką wygląda, a ty chyba właśnie straciłaś swojego pieska. Może ci się przyda... - puściłam psa i podniosłam się - A teraz spadajcie. - rzuciłam, może nieco zbyt oschle. Straciłam za dużo czasu na pomaganie temu zwierzęciu i w ostateczności dałam je w prezencie. Brawo ja. Przynajmniej nie muszę czuć się odpowiedzialna.
- Nazwę go Lucky. Dziękuję! - zawołała Celine, obdarzając mnie uściskiem. Czy taki z niego szczęściarz, to się dopiero przekona. Wracając na swoją ścieżkę, zobaczyłam skrzywioną, jęczącą sylwetkę. Gdy już byłam pewna, że to zombie, strzeliłam dwukrotnie i szerokim łukiem ominęłam ciało. Całkiem blisko krążył, ale może to samotnik? Zresztą, nie miałam czasu ani chęci na zabawę w polowanie. Było mi zimno, a chmury nad głową stały się znacznie masywniejsze. Jeżeli chciałam wrócić do siebie zanim zaatakuje śnieżyca, musiałam się pospieszyć.
~150 pkt ~Reker
środa, 3 stycznia 2018
Od Darlene
- Ej, ty! - zawołałam za ludzką sylwetką, majaczącą przy najbliższym skrzyżowaniu. Postać odwróciła się, ale to była jedyna jej reakcja. Poprawiłam bagaż na plecach i nasunęłam komin na nos, po czym przyspieszyłam kroku, lawirując między zaspami śnieżnymi i innymi pułapkami, które czyhały na nieostrożnych spacerowiczów.
- Mógłbyś mi powiedzieć jak dotrzeć do, nie wiem, centrum? - spytałam młodego mężczyzny, patrzącego na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wydawałoby się, jakby mroźna pogoda nie robiła na nim wrażenia, miał odsłoniętą twarz, a w ustach dopalającego się papierosa.
- Mogłabyś zacząć od jakiegoś, nie wiem, przywitania? - przedrzeźnił mnie, unosząc brew. Milutki. Z jego ust wydobył się kłąb papierosowego dymu.
- Och, wybacz. - zreflektowałam się, ukrywając zniecierpliwienie. Jeszcze chwilę tak postoimy i przymarznę do chodnika, a naprawdę chciałam dotrzeć do celu. - Dzień dobry. Teraz mi pomożesz?
- Jeśli przez centrum rozumiesz pałacyk - skinęłam głową - to musisz iść na zachód. - machnął dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku. - Powinnaś dotrzeć tam za maks godzinę... Czekaj, a kim ty jesteś? - dodał, tracąc początkową flegmatyczność. Jego ręka powędrowała w kierunku mojej szyi, ale mimo obciążenia zdołałam się wywinąć. Złapał mnie za połę kurtki i szarpnął. - Skąd jesteś? Czego tu szukasz? - Warknął. Usiłowałam wykręcić mu rękę, ale zbyt mocno uczepił się mojego ubrania.
- Puszczaj mnie! - zawołałam - Jestem tu nowa!
- Każdy tak mówi. - niemalże wpadł mi w słowo - Zaprowadzę cię do c e n t r u m, przekonamy się, co o tym sądzi władza - burknął, gdy ja w końcu wyswobodziłam się z jego łap. W jego tonie można było wyczuć groźbę. Ale przecież to ja mówiłam prawdę, więc czego miałam się bać?
- Kretyn - bąknęłam pod nosem, czym zarobiłam kolejne chmurne spojrzenie.
I tak chciałam tam dotrzeć, więc ruszyłam za nieznajomym, który popchnął mnie, bym szła krok przed nim. Byłam zmęczona i miałam nadzieję, że wyssane z palca pretensje nie przedłużą ewentualnych spraw do załatwienia. W ciągu ostatnich trzech miesięcy nie robiłam ani razu postoju na dłużej niż pół doby i miałam dość. Już nigdy więcej podróżować. Serio chciałabyś tu utknąć na dobre? Kurna, nigdy więcej podróżować w ten sposób! Tak lepiej.
Być może kiedyś Watertown było ciekawym miejscem. Dla mnie jednak jawiło się jako zniszczone i obskurne, bo czego się można spodziewać w świecie, który przeżył apokalipsę? Nie przyszłam tu jednak, by oglądać widoki. Nieznajomy doprowadził mnie na miejsce. Budynek faktycznie był całkiem spory, w przyzwoitym stanie. W środku momentalnie ogarnęło mnie ciepło, ale mojemu "przewodnikowi" chyba zbytnio się spieszyło, by zaprzątać sobie głowę zdejmowaniem kurtki, tak więc szybko poczułam się jak w saunie. Minęliśmy kilka wejść i korytarzy, nikt nie zwracał na nas większej uwagi.
- Victorio! - facet zaczepił jakąś blondynkę, która powitała nas szerokim uśmiechem. - Ta laska błądziła po okolicy, twierdząc, że jest nowa.
Spojrzałam na niego, mrużąc gniewnie oczy, po czym zwróciłam spojrzenie na Victorię. Przez chwilę taksowałyśmy się wzrokiem. Zdecydowanie nie mogła być wiele starsza ode mnie, sprawiała wrażenie nieco sztywnej, choć na twarzy wciąż miała ten uprzejmy uśmiech.
- John, mam nadzieję, że nie traktowałeś źle tej dziewczyny tylko dlatego, że jej nie znasz. - zwróciła się do mężczyzny karcącym tonem. - Ty jesteś Darlene, ta od Caleba? - Spytała, na co odpowiedziałam twierdząco - Całkiem nieźle załatwiliście ogarnięcie waszej grupy, szkoda tylko, że on poprzestał tylko na informacji, że się pojawicie.
Musiałam wyglądać tak, jak się czułam, czyli nie w nastroju na pogaduszki o wrażeniach z podróży, bo natychmiast pożegnała się z owym Johnem i zaprowadziła mnie do jakiegoś gabinetu.
Na szczęście zarówno przywódcy, jak i inne osoby w Aniołach, okazały się bardziej przyjazne od tego, który mnie doprowadził do pałacu. Gdy już załatwiono formalności i dostałam znaczek obozu, udało mi się od razu wyjaśnić kwestię zamieszkania - zajęłam pusty dotychczas dom obok tego, co zostało z pałacowego ogrodu. Skrawek ziemi na pewno się przyda.
Na parterze znajdował się salon połączony z kuchnią oraz łazienka, schody zaś prowadziły do sypialni zajmującej całe poddasze. Sprawdziłam, czy działa prąd i woda. Przeszukałam lokum pod kątem skrytek, rozlokowałam broń, ubrania, dwie butelki whisky, napisałam kilka spostrzeżeń ma temat nowego miejsca zamieszkania. W końcu uznałam, że na dzisiaj dosyć pracy. Przepisałam jeszcze mapkę, jak dostać się do miejscowego szpitala, gdzie zamierzałam zapytać o pracę następnego dnia. Znajomości w odpowiednich kręgach są jednak ważne.
- Mógłbyś mi powiedzieć jak dotrzeć do, nie wiem, centrum? - spytałam młodego mężczyzny, patrzącego na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wydawałoby się, jakby mroźna pogoda nie robiła na nim wrażenia, miał odsłoniętą twarz, a w ustach dopalającego się papierosa.
- Mogłabyś zacząć od jakiegoś, nie wiem, przywitania? - przedrzeźnił mnie, unosząc brew. Milutki. Z jego ust wydobył się kłąb papierosowego dymu.
- Och, wybacz. - zreflektowałam się, ukrywając zniecierpliwienie. Jeszcze chwilę tak postoimy i przymarznę do chodnika, a naprawdę chciałam dotrzeć do celu. - Dzień dobry. Teraz mi pomożesz?
- Jeśli przez centrum rozumiesz pałacyk - skinęłam głową - to musisz iść na zachód. - machnął dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku. - Powinnaś dotrzeć tam za maks godzinę... Czekaj, a kim ty jesteś? - dodał, tracąc początkową flegmatyczność. Jego ręka powędrowała w kierunku mojej szyi, ale mimo obciążenia zdołałam się wywinąć. Złapał mnie za połę kurtki i szarpnął. - Skąd jesteś? Czego tu szukasz? - Warknął. Usiłowałam wykręcić mu rękę, ale zbyt mocno uczepił się mojego ubrania.
- Puszczaj mnie! - zawołałam - Jestem tu nowa!
- Każdy tak mówi. - niemalże wpadł mi w słowo - Zaprowadzę cię do c e n t r u m, przekonamy się, co o tym sądzi władza - burknął, gdy ja w końcu wyswobodziłam się z jego łap. W jego tonie można było wyczuć groźbę. Ale przecież to ja mówiłam prawdę, więc czego miałam się bać?
- Kretyn - bąknęłam pod nosem, czym zarobiłam kolejne chmurne spojrzenie.
I tak chciałam tam dotrzeć, więc ruszyłam za nieznajomym, który popchnął mnie, bym szła krok przed nim. Byłam zmęczona i miałam nadzieję, że wyssane z palca pretensje nie przedłużą ewentualnych spraw do załatwienia. W ciągu ostatnich trzech miesięcy nie robiłam ani razu postoju na dłużej niż pół doby i miałam dość. Już nigdy więcej podróżować. Serio chciałabyś tu utknąć na dobre? Kurna, nigdy więcej podróżować w ten sposób! Tak lepiej.
Być może kiedyś Watertown było ciekawym miejscem. Dla mnie jednak jawiło się jako zniszczone i obskurne, bo czego się można spodziewać w świecie, który przeżył apokalipsę? Nie przyszłam tu jednak, by oglądać widoki. Nieznajomy doprowadził mnie na miejsce. Budynek faktycznie był całkiem spory, w przyzwoitym stanie. W środku momentalnie ogarnęło mnie ciepło, ale mojemu "przewodnikowi" chyba zbytnio się spieszyło, by zaprzątać sobie głowę zdejmowaniem kurtki, tak więc szybko poczułam się jak w saunie. Minęliśmy kilka wejść i korytarzy, nikt nie zwracał na nas większej uwagi.
- Victorio! - facet zaczepił jakąś blondynkę, która powitała nas szerokim uśmiechem. - Ta laska błądziła po okolicy, twierdząc, że jest nowa.
Spojrzałam na niego, mrużąc gniewnie oczy, po czym zwróciłam spojrzenie na Victorię. Przez chwilę taksowałyśmy się wzrokiem. Zdecydowanie nie mogła być wiele starsza ode mnie, sprawiała wrażenie nieco sztywnej, choć na twarzy wciąż miała ten uprzejmy uśmiech.
- John, mam nadzieję, że nie traktowałeś źle tej dziewczyny tylko dlatego, że jej nie znasz. - zwróciła się do mężczyzny karcącym tonem. - Ty jesteś Darlene, ta od Caleba? - Spytała, na co odpowiedziałam twierdząco - Całkiem nieźle załatwiliście ogarnięcie waszej grupy, szkoda tylko, że on poprzestał tylko na informacji, że się pojawicie.
Musiałam wyglądać tak, jak się czułam, czyli nie w nastroju na pogaduszki o wrażeniach z podróży, bo natychmiast pożegnała się z owym Johnem i zaprowadziła mnie do jakiegoś gabinetu.
Na szczęście zarówno przywódcy, jak i inne osoby w Aniołach, okazały się bardziej przyjazne od tego, który mnie doprowadził do pałacu. Gdy już załatwiono formalności i dostałam znaczek obozu, udało mi się od razu wyjaśnić kwestię zamieszkania - zajęłam pusty dotychczas dom obok tego, co zostało z pałacowego ogrodu. Skrawek ziemi na pewno się przyda.
Na parterze znajdował się salon połączony z kuchnią oraz łazienka, schody zaś prowadziły do sypialni zajmującej całe poddasze. Sprawdziłam, czy działa prąd i woda. Przeszukałam lokum pod kątem skrytek, rozlokowałam broń, ubrania, dwie butelki whisky, napisałam kilka spostrzeżeń ma temat nowego miejsca zamieszkania. W końcu uznałam, że na dzisiaj dosyć pracy. Przepisałam jeszcze mapkę, jak dostać się do miejscowego szpitala, gdzie zamierzałam zapytać o pracę następnego dnia. Znajomości w odpowiednich kręgach są jednak ważne.
"Każde życie zasługuje na szacunek, a każdy zombie na kulkę w łeb"
IMIĘ I NAZWISKO: Darlene Kanakaris
KSYWKA: Z reguły posługuje się własnym imieniem.
WIEK: 25 lat (urodziny 21 kwietnia 1998 roku)
PŁEĆ: Kobieta
OBÓZ: Anioły
RANGA: Płomień
APARYCJA: Brązowe włosy do łopatek, niebieskozielone oczy. 1.70m wzrostu. Aktywność fizyczną skupia bardziej na gimnastyce czy bieganiu, niż treningom siłowym, czego efektem jest smukła sylwetka. Opanowała podstawy judo. Nie przepada za obwieszaniem się "zabawkami" ale niestety, większego wyboru nie ma w tych czasach, dlatego zawsze ma przy sobie pistolet i jakiś nóż, albo dwa. W razie "grubszej akcji" trzyma w swoim lokum zapas broni, karabin czy butelkę wódki na czarną godzinę. Na szyi nosi srebrny łańcuch z krzyżykiem, a na biodrze tatuaż z kwiatami lilii, których cienka łodyga układa się w symbol mający znaczenie tylko dla Darlene.
CHARAKTER: Lubi ludzi. Można ją uznać za przyjazną i życzliwą, zwłaszcza wobec bliskich, choć łatwo ją zirytować. Stara się być opanowana, ale kompletnie nie umie ukrywać emocji. Wprost nie znosi przerywania lub wytrącania z równowagi, gdy jest w trakcie czynności wymagających rytmu i skupienia. Zdarza się, że jest nieobecna duchem, pozwala sobie marzyć.
Zarzucano jej już głupotę, naiwność, posiadanie miękkiego serca (czasem sama sobie to wyrzuca). Cóż, Darlene nie przejdzie obojętnie obok rannego, ale nie myśl, że to czyni ją słodkim aniołkiem. Wręcz przeciwnie - przyjmując od niej pomoc licz się z tym, że zyskujesz w pakiecie wiązankę przekleństw pod swoim adresem, szczególnie jeśli uzna że sam jesteś sobie winien. W końcu zamiast zajmować się tobą, mogłaby spędzić ten czas na spełnianiu aktualnych zachcianek. Ale pomoże. W półmartwym świecie każde życie zasługuje na wsparcie. Jest obowiązkowa i potrafi ciężko pracować, choć gdy nie ma czasu dla siebie, staje się naburmuszona i drażliwa. Tak naprawdę nienawidzi tego bagna, w jakim przyszło wszystkim żyć, ale robi, co musi. Nigdy nikogo nie zabiła i nie chciałaby tego zrobić. Wyjątkiem są zombie. Jest odważna, ale boi się długiej i bolesnej śmierci. Uważa, że nie ma gorszego losu niż ukąszenie, żywe trupy są więc również jednym z jej największych lęków, który odsuwa tylko podczas walki. Potrafi nie zauważać świata poza tym, co właśnie robi (na przykład taniec lub siekanie zombie). Nie lubi podziałów, uważa je za idiotyzm. Sądzi, że gdyby ludzie pracowali razem, dało by się przywrócić jako taki porządek.
HISTORIA: Pochodzi z Grecji, tam też mieszkała do ósmego roku życia, kiedy to zginęła jej matka oraz starszy brat. Niewiele wie o własnej ojczyźnie, ponieważ od wypadku zamieszkała u wujostwa w Niemczech. Dzieciństwo wspomina jak przez mgłę, ale mimo tego oraz straty rodziny jawi jej się jako najlepsze chwile życia. Od siódmego roku życia chodziła na lekcje baletu, naukę kontynuowała również w nowym miejscu, ale mając trzynaście lat zrezygnowała z regularnego tańca na rzecz różnych zajęć typu judo, capoeria, próbowała nawet parkour. Chciała zajmować się publicystyką, lecz choć zżyła się z rodziną, Niemcy nigdy nie przypadły jej do gustu na tyle, by chciała spędzić tam resztę życia. Skorzystała z najbliższej okazji i w 2016r. zamieszkała na jednej z większych wysp hawajskich. Choć miejsce to było zupełnie inne od śródziemnomorskich klimatów, w minimalnym stopniu kojarzyło jej się z domem. Dwuletni spokój i niemalże wymarzone życie zostało niestety przerwane, gdy znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, przez co podpadła lokalnej mafii. Pod koniec 2018r znalazła się w USA, gdzie pracowała jako wolny strzelec w różnych miejscach. Przez cały ten czas szukała swojego miejsca, gdzie mogłaby żyć bez większych trosk, zajmując się tylko tym, co lubi. Wojna zastała ją w Hartfordzie, w stanie Connecticut. Tam udało jej się przeżyć jeszcze kilka miesięcy po wybuchu atomowym, gdzie pomagała w jednym ze szpitali polowych. Wraz z kilkoma osobami zdecydowała się na podróż do stanu NY, która zajęła im czas aż do teraz. Grupa się rozeszła; Darlene wybrała obóz Aniołów, wydał jej się bowiem najbardziej zbliżony do normalności...
RODZINA:
Matka - Andrea oraz brat - Aleksander - zginęli w wypadku samochodowym.
Ojciec - Kalikst - zmarł na raka w 2001 roku, dziewczyna nie pamięta go zbytnio.
Wujostwo - Hanna i Hermann, oraz ich córka Maria: rodzina zastępcza, Darlene nie ma z nimi kontaktu
PARTNER: Na razie brak.
KSYWKA: Z reguły posługuje się własnym imieniem.
WIEK: 25 lat (urodziny 21 kwietnia 1998 roku)
PŁEĆ: Kobieta
OBÓZ: Anioły
RANGA: Płomień
APARYCJA: Brązowe włosy do łopatek, niebieskozielone oczy. 1.70m wzrostu. Aktywność fizyczną skupia bardziej na gimnastyce czy bieganiu, niż treningom siłowym, czego efektem jest smukła sylwetka. Opanowała podstawy judo. Nie przepada za obwieszaniem się "zabawkami" ale niestety, większego wyboru nie ma w tych czasach, dlatego zawsze ma przy sobie pistolet i jakiś nóż, albo dwa. W razie "grubszej akcji" trzyma w swoim lokum zapas broni, karabin czy butelkę wódki na czarną godzinę. Na szyi nosi srebrny łańcuch z krzyżykiem, a na biodrze tatuaż z kwiatami lilii, których cienka łodyga układa się w symbol mający znaczenie tylko dla Darlene.
CHARAKTER: Lubi ludzi. Można ją uznać za przyjazną i życzliwą, zwłaszcza wobec bliskich, choć łatwo ją zirytować. Stara się być opanowana, ale kompletnie nie umie ukrywać emocji. Wprost nie znosi przerywania lub wytrącania z równowagi, gdy jest w trakcie czynności wymagających rytmu i skupienia. Zdarza się, że jest nieobecna duchem, pozwala sobie marzyć.
Zarzucano jej już głupotę, naiwność, posiadanie miękkiego serca (czasem sama sobie to wyrzuca). Cóż, Darlene nie przejdzie obojętnie obok rannego, ale nie myśl, że to czyni ją słodkim aniołkiem. Wręcz przeciwnie - przyjmując od niej pomoc licz się z tym, że zyskujesz w pakiecie wiązankę przekleństw pod swoim adresem, szczególnie jeśli uzna że sam jesteś sobie winien. W końcu zamiast zajmować się tobą, mogłaby spędzić ten czas na spełnianiu aktualnych zachcianek. Ale pomoże. W półmartwym świecie każde życie zasługuje na wsparcie. Jest obowiązkowa i potrafi ciężko pracować, choć gdy nie ma czasu dla siebie, staje się naburmuszona i drażliwa. Tak naprawdę nienawidzi tego bagna, w jakim przyszło wszystkim żyć, ale robi, co musi. Nigdy nikogo nie zabiła i nie chciałaby tego zrobić. Wyjątkiem są zombie. Jest odważna, ale boi się długiej i bolesnej śmierci. Uważa, że nie ma gorszego losu niż ukąszenie, żywe trupy są więc również jednym z jej największych lęków, który odsuwa tylko podczas walki. Potrafi nie zauważać świata poza tym, co właśnie robi (na przykład taniec lub siekanie zombie). Nie lubi podziałów, uważa je za idiotyzm. Sądzi, że gdyby ludzie pracowali razem, dało by się przywrócić jako taki porządek.
HISTORIA: Pochodzi z Grecji, tam też mieszkała do ósmego roku życia, kiedy to zginęła jej matka oraz starszy brat. Niewiele wie o własnej ojczyźnie, ponieważ od wypadku zamieszkała u wujostwa w Niemczech. Dzieciństwo wspomina jak przez mgłę, ale mimo tego oraz straty rodziny jawi jej się jako najlepsze chwile życia. Od siódmego roku życia chodziła na lekcje baletu, naukę kontynuowała również w nowym miejscu, ale mając trzynaście lat zrezygnowała z regularnego tańca na rzecz różnych zajęć typu judo, capoeria, próbowała nawet parkour. Chciała zajmować się publicystyką, lecz choć zżyła się z rodziną, Niemcy nigdy nie przypadły jej do gustu na tyle, by chciała spędzić tam resztę życia. Skorzystała z najbliższej okazji i w 2016r. zamieszkała na jednej z większych wysp hawajskich. Choć miejsce to było zupełnie inne od śródziemnomorskich klimatów, w minimalnym stopniu kojarzyło jej się z domem. Dwuletni spokój i niemalże wymarzone życie zostało niestety przerwane, gdy znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, przez co podpadła lokalnej mafii. Pod koniec 2018r znalazła się w USA, gdzie pracowała jako wolny strzelec w różnych miejscach. Przez cały ten czas szukała swojego miejsca, gdzie mogłaby żyć bez większych trosk, zajmując się tylko tym, co lubi. Wojna zastała ją w Hartfordzie, w stanie Connecticut. Tam udało jej się przeżyć jeszcze kilka miesięcy po wybuchu atomowym, gdzie pomagała w jednym ze szpitali polowych. Wraz z kilkoma osobami zdecydowała się na podróż do stanu NY, która zajęła im czas aż do teraz. Grupa się rozeszła; Darlene wybrała obóz Aniołów, wydał jej się bowiem najbardziej zbliżony do normalności...
RODZINA:
Matka - Andrea oraz brat - Aleksander - zginęli w wypadku samochodowym.
Ojciec - Kalikst - zmarł na raka w 2001 roku, dziewczyna nie pamięta go zbytnio.
Wujostwo - Hanna i Hermann, oraz ich córka Maria: rodzina zastępcza, Darlene nie ma z nimi kontaktu
PARTNER: Na razie brak.
ORIENTACJA SEKSUALNA: hetero
INNE:
- Nie jada słodkich rzeczy.
- Prowadzi dziennik będący zbiorem krótkich zapisków oraz informacji na temat ludzi czy miejsc.
- Zapach krwi przyprawia ją o mdłości.
- Lubi dobrze wyglądać i wygodnie żyć. Jest to jeden z jej wyznaczników "normalności". W dzisiejszych czasach przedkłada jednak praktyczność nad styl.
- W jej pokoju niemal zawsze ukryta jest gdzieś butelka alkoholu. Albo dwie.
- Do jej ulubionego zestawu należy też nabyty w podróży miecz, nazywany przez nią Alqadi (gdyż tak mówił o nim poprzedni właściciel), o nieco zakrzywionym ostrzu.
- Złoty Pył z reguły powoduje u niej częściowe lub całkowite 'odpłynięcie' i halucynacje. Dlatego też Darlene odmawia sobie ćpania.
WŁAŚCICIEL: darlenekanakaris@gmail.com
INNE:
- Nie jada słodkich rzeczy.
- Prowadzi dziennik będący zbiorem krótkich zapisków oraz informacji na temat ludzi czy miejsc.
- Zapach krwi przyprawia ją o mdłości.
- Lubi dobrze wyglądać i wygodnie żyć. Jest to jeden z jej wyznaczników "normalności". W dzisiejszych czasach przedkłada jednak praktyczność nad styl.
- W jej pokoju niemal zawsze ukryta jest gdzieś butelka alkoholu. Albo dwie.
- Do jej ulubionego zestawu należy też nabyty w podróży miecz, nazywany przez nią Alqadi (gdyż tak mówił o nim poprzedni właściciel), o nieco zakrzywionym ostrzu.
- Złoty Pył z reguły powoduje u niej częściowe lub całkowite 'odpłynięcie' i halucynacje. Dlatego też Darlene odmawia sobie ćpania.
WŁAŚCICIEL: darlenekanakaris@gmail.com
Subskrybuj:
Posty (Atom)