Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Detlef Friedrich Zussman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Detlef Friedrich Zussman. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 grudnia 2018

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)


„Gdybym wiedział, że tak to się wszystko potoczy, to bym tam został… i zginął z moją rodziną.”

06.06.2019.
          - I co teraz zrobisz? – Spytał mnie mój ojciec Thomas, gdy jedliśmy całą rodziną obiad w domu. Całą rodziną mam na myśli mnie, mojego ojca i moją mamę Emily. – Twoje wyniki są doprawdy do pozazdroszczenia, a wiem, że jeżeliby istniałoby coś większego niż 1 z matur, to i tak byś to dostał, wiesz dlaczego?
          Pokręciłem głową , a wzrok miałem cały czas wbity w talerz z przepyszną, parującą zupę. Byłem bardzo głodny i już nie mogłem się doczekać skosztowania zupy, przygotowanej przez moich rodziców. Mama przygotowała bazę, a ojciec zawsze dobierał składniki tak, że za każdym razem była wybitna.
          - Bo jesteś moim synem, mamy to we krwi. – Położył mi rękę na ramieniu. – Nam pisane jest dokonywanie rzeczy wielkich. A poza tym – Urwał na chwilę. – Nigdy nie spotkałem bardziej zdeterminowanej kobity niż twoja mama. Wyczytałem ostatnio, że takie rzeczy przechodzą z matki na synów, więc jest się czego bać.
          Mama jedynie zachichotała z przeciwnej strony stołu. Ułożenie osób przy stole nigdy się nie zmieniało. Ojciec na szczycie, chyba że dziadek (czyli ojciec mojego ojca) był obecny, to zawsze ustępował mu miejsca. Ja po prawicy, a moja mama po lewej stronie od szczytu stołu.
          - Tak naprawdę myślałem o tym, żeby zrobić sobie rok przerwy i trochę pozwiedzać świat. – W końcu powiedziałem głośno to, co od dłuższego czasu nie dawało mi spać po nocach. Trochę bałem się tego, jak zareagują na to moi rodzice. Tata chciał, żebym jak najszybciej skończył studia i wniknął w świat polityki, gdyż wiązał ze mną spore oczekiwania i nadzieje.
          Na twarzy ojca pojawiło się lekkie zmieszanie, a uśmiech zniknął na dosłownie sekundę. Pojawił się jednak tak szybko, jak zniknął, a jego właściciel rozłożył ręce na boki.
          - To świetnie! – Przyznał. – Podróżowanie po świecie jest bardzo ważne, aby wyrobić sobie pogląd o innych narodowościach. Do tego trochę sobie od nas odpoczniesz. - Zaśmiał się krótko. – A gdzie najpierw pojedziesz?
- Najprawdopodobniej do Stanów. Przy okazji odwiedzę mojego starego przyjaciela Jonasa i obejrzę oferty amerykańskich uczelni.
- To świetnie, Synku! – Ucieszyła się matka. – Przy okazji możesz też odwiedzić babcie Tracy. Ostatnio widziała Cię ładnych parę lat temu i bardzo od tego czasu się za Tobą stęskniła.
- Przecież widzieliśmy się kilka tygodni temu na Skype’ie. – Uśmiechnąłem się, gdy o tym przypomniałem.
- To nigdy nie będzie to samo, - Wtrąciła mama. - a poza tym wiesz, że za każdym razem jak babcia odpala swój laptop, to musi sąsiadów wołać do pomocy.
          Wszyscy przy stole wybuchli śmiechem. Mój śmiech natomiast był najkrótszy, gdyż coś sobie przypomniałem.
          Prawdziwy powód mojego przyszłego wyjazdu był zdecydowanie innej natury.
          Miałem po prostu dość. Miałem dość nieudolności niemieckiego rządu i tego, co się dzieje w Niemczech z powodu napływu imigrantów. Za każdym razem, gdy nad tym rozmyślam, chodzę po pokoju i walę pięścią w ścianę. Od początku byłem przeciwko tej chęci niesienia pomocy, gdyż taki mix rasowo-kulturowy nigdy się dobrze dla świata nie kończył. Mało tego! Problem zachowania czystości niemieckiej krwi istniał nawet przed kryzysem migracyjnym. Po drugiej wojnie światowej Niemcy zostały zdewastowane przez bestialskie siły aliantów i podzielone. Przez to brakowało ludzi do pracy i odbudowy, więc masowo zaczęto sprowadzać Turków. Z początku nikt nie miał z tym problemu, dopóki oni nie zaczęli sprowadzać swoich rodzin i krewnych. Wtedy już zaczął się robić burdel, a teraz to już nie raz niemieccy wodzowie w grobach się poprzewracali.
          Sprawa nowych imigrantów była na tyle ciekawa, że oni nie chcieli pomocy. Wyrzucali do śmieci dawane im za darmo kanapki, niszczyli przejściowe obozy migracyjne. Oni jedynie chcieli ustanowić swój własny, jak oni to określili ‘khalifat’ w samym środku Europy. W mojej ojczyźnie. W moim Vaterlandzie…
          Okradali nasze sklepy, palili nasze auta, wjeżdżali ciężarówkami w tłumy ludzi i gwałcili nasze kobiety. Co ciekawe przez cały czas zastanawiałem się, czy to normalne w krajach, z których pochodzą. Na dodatek nieudolny niemiecki rząd im jeszcze pomagał. Był głuchy i ślepy na ich przewinienia, a wiele z nich miało podłoże religijne. Ba! Doszło nawet do takiego paradoksu, że ich religii nawet nie można było stawiać w złym świetle, ponieważ było to odbierane jako mowa nienawiści. A w tych czasach wolność słowa właśnie określa się mianem „mowa nienawiści”.
          Dlatego chciałem stąd wyjechać. Nie mogłem żyć w kraju,  w którym politycy nie stoją po stronie obywateli i nie zdają sobie sprawy, że mają ich krew na rękach.
          Nie przeraża mnie fakt, ilu już ludzi umarło z powodu ich zaniedbania. Przeraża mnie fakt, ilu jeszcze musi umrzeć…
          Moja ojczyzna już nie jest ojczyzną z moich snów. Stała się koszmarem, a wielu niemieckich obywateli nie może spać przez to po nocach.

wtorek, 27 listopada 2018

Od Detlefa "Czas Terroru" cz.3 do Ruslana (Śmierć Marshalla Quinciego)

          - Herr Marshall Quincy? –Spytałem postać przebywającą w ciemności naczepy ciężarówki.
          Mężczyzna podniósł tylko głowę, jakby godzinami czekał na kata, który ma wykonać na nim wyrok. Nie odpowiedział nic, widziałem tylko natomiast ciemność jego zmęczonych oczu.
          - Jest Pan wolny. – Pchnąłem drzwi naczepy, a te otworzyły się z głośnym skrzypnięciem.
          Z początku nie mógł mi uwierzyć, więc dalej siedział na podłodze z rękami, którymi obejmował kolana.
          Jak na zwykłego Przemytnika był cholernie dobrze strzeżony. Dlaczego? Ponieważ był on kluczowym elementem całej operacji. Najpierw wraz z Evansem skrzyknęliśmy najbardziej zdolnych zabijaków, morderców i strzelców wyborowych. Każdy z nas znał cenę niepowodzenia operacji, ale nikt się tym nie przejmował. Profity (takie jak dodatkowe przydziały do burdelu, anulowanie niektórych zbrodni, czy nawet dodatkowy przydział alkoholu oraz proszków) były jak ser, a my podążaliśmy za nimi jak myszy. A w każdym razie oni, ponieważ ja miałem bardziej globalny cel do osiągnięcia. Mam na myśli militarny sojusz Demonów i Trupów, który umożliwi wojnę podjazdową oraz szybkie podporządkowanie sobie okolicznych obozów. Pokryje to w choćby najniższym stopniu zapotrzebowanie na żywność i nowych rekrutów. Wszystkie te akcje przerwą dotychczasową stagnację i na wschodzie stanu Nowy York powstanie niemałe imperium.
          - Chyba nie chce Pan tutaj siedzieć, aż do końca swoich dni. – Ponagliłem Quinciego. – Ta ciężarówka wraca zaraz na terytorium Demonów.
          Facet oparł się ręką o ławkę obok niego i powoli wstał. Po jego kroku było widać, że kuleje, ale to były jedyne oznaki jego zniewolenia. Został napojony, opatrzony, a pod koniec nawet nie trzymaliśmy go zakutego w kajdanach.
          Zeskoczył z ciężarówki i zaczął się gorączkowo rozglądać, aby dowiedzieć się, gdzie jest. Jego oczom ukazał się pobitewny krajobraz oraz martwe ciała Trupów, ułożone w taki sposób jakby co dopiero skończyły pełnić swoją wartę i udały się na wieczny spoczynek.
          Łącznie zaatakowaliśmy trzy posterunki przygraniczne, a na każdym zostawiliśmy tę samą scenerię. Mam na myśli ciała przeszyte nabojami, powybijane szyby i otwarte szuflady we wszystkich meblach, na które natrafiliśmy. Wszystko, aby sprawiać pozory.
          Przemytnik, gdy nasycił wzrok ogarniającą go rzezią, zmrużył oczy i zaczął się wpatrywać we wszystkich żyjących, czyli w jego mniemaniu Przemytników, gdyż tak byliśmy ubrani.
          Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że nie ma nic bardziej mylnego. Mimo tego, że mieliśmy podobne ubranie co on, to nie rozpoznał ani jednej twarzy. Pewnie domyślił się, o co chodzi, ponieważ patrzył tylko przed siebie nieobecnym wzrokiem.
          - A to. – Podałem mu podrobione rozkazy. – Zapewni Panu bezpieczne przejście do swojego obozu. – Wziął rozkazy do ręki i zmieszał się jeszcze bardziej. Stał oszołomiony i chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale koniec końców schował to w kurtce.
          - I jeszcze Pana wyposażenie. – Podałem mu jego broń, czyli pistolet, z którym go znaleźli. – Na wypadek, gdyby coś Pana zaatakowało.
Gdy brał pistolet do ręki, to po prostu czułem, że ma ochotę wycelować nim w głowę moją lub moich towarzyszy. Na szczęście na to też byłem przygotowany.
          Zaczepił pistolet o kaburę i patrząc mi w oczy powiedział krótko:
- Dziękuję. – Zaczął się powoli oddalać.
          - Tylko jest jeden haczyk. – Rzuciłem za nim, gdy się oddalał, a on odwrócił tylko głowę.
- Musisz tam dotrzeć w parę sekund. – Przeładowałem i wycelowałem w niego broń, którą zdobyłem od martwego Trupa. – Inaczej umrzesz.
          Quincy nie tracił czasu, więc wyciągnął swój pistolet z kabury, wycelował we mnie i wystrzelił. Był cholernie szybki, ale jak widać nie tak sprytny, bo magazynek był pusty. Nacisnął jeszcze kilka razy, aby potwierdzić swoją niedolę i niedowierzanie.
          - Ostrzegałem. – Skwitowałem jego starania i wystrzeliłem. Pocisk przeszył jego mostek i pociągnął mężczyznę na błotnistą ziemię. Marshall padł, a ja podszedłem na pewien dystans do niego i rzuciłem w niego łuskami po jego nabojach, które wystrzeliłem i zebrałem, gdy opracowywałem plan ataku. – A tak przy okazji zapomniałem dać Ci naboi.
Widząc agonię Przemytnika i krew wypływającą z jego ust krzyknąłem do pozostałych:
          - Chłopaki! Misja wykonana. Zapakować rannych i pozostawić po sobie tylko takie ślady, jakie zostawiliby Przemytnicy. Zwijamy się stąd, tylko nie jechać od razu do nas. Zostawimy ciężarówki koło ich granicy i gdy zaczną się negocjacje, to po nie wrócimy.
***
          Później, gdy już przyjechałem, zdałem relację i miałem trochę czasu samotności w mojej kwaterze, usłyszałem pukanie do drzwi. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy drzwi się otworzyły, a w nich stanął Evans.
- Trip i Sakura zwołują zebranie sojuszu. Ma im towarzyszyć jakiś specjalista, a ja mam do nich jechać. Chcę, żebyś to ty był moim specjalistą w tej sprawie, tylko najpierw się umyj. Zapach bitwy pozostaje jeszcze przez kilka godzin.

sobota, 10 listopada 2018

Od Detlefa "Czas Terroru" cz.2

          - Zamierzasz im wysłać list z pogróżkami, że jak nie przyłączą się do nas, to ich zaatakujemy? Spodziewałem się po Ciebie czegoś większego. – westchnął Evans. – Mimo wszystko mają o ten jeden tysiąc ludzi więcej niż my. Może nawet naszym zabijakom uda się to wygrać, -zrobił pauzę w swojej przemowie.- ale raczej będzie to pyrrusowe zwycięstwo. A zatem słucham. – oparł się wygodniej na swoim hotelu. – Masz jeszcze jakiś genialny pomysł, ale taki który nas nie zabije?
          Oddychałem miarowo, a z każdym wdechem wciągałem subtelny zapach goździków, który był aż przytłaczający w jego gabinecie.
          - Nie o taką prowokację mi chodziło. – skorygowałem go na spokojnie.- Wparować do ich obozu na pełnej kurwie z ogniem i karabinem, w naszych strojach, z naszymi naszywkami, - pokręciłem głową. - to nie może się dobrze skończyć. – zniżyłem głos, abym stał się bardziej przekonujący. – Ale gdyby tak „ktoś” zaatakował ich przygraniczne posterunki, a do tego splądrował w poszukiwaniu nie wiadomo czego, to mogliby poczuć się zagrożeni. – rozłożyłem ręce. – I może skorzy do prób negocjacji z nami w celu zapewnienia im ochrony.
          Szczęka Evansa wyglądała tak, jakby przegryzała każde wypowiedziane przeze mnie słowa.
          - A więc co masz dokładnie na myśli? – Evans nachylił się nad biurkiem.
Popatrzyłem mu w oczy, tak jakbym rzucał mu wyzwanie.
          - Sprawa wydaje się prosta. Przebieramy nasze bojówki w stroje jakiegokolwiek innego obozu. Najlepiej w stroje Przemytników, bo są najbliżej. Następnie napadamy na posterunki przygraniczne Trupów w celu zasiania niepokoju w całym obozie. – uśmiechnąłem się. – I czekamy, aż nasze plony będą gotowe do żniw. Do żniw mam na myśli do zawarcia sojuszu nie tylko pod względem nieagresji i wspólnego handlu, ale także militarnego, a kto wie, może nawet wspólnego dowódcy. W przeciwnym obu naszym obozom grozi stagnacja.
On tylko skrzyżował ręce na ramionach.
          - Pewnie zdajesz sobie sprawę z konsekwencji niepowodzenia tej akcji. Ale na wszelki wypadek Ci przypomnę. – pociągnął mnie za materiał na moim splocie słonecznym i przyciągnął do siebie tak blisko, że mogłem poczuć jego oddech na moim nosie. – Zerwanie jedynego sojuszu, jaki mamy, a do tego otoczenie nas ze wszystkich stron przez wrogów. 
Puścił moją odzież, a następnie wstał, odwrócił się do mnie plecami i założył ręce na biodra. Po tym zapadła niezręczna cisza, która wskazywała na to, że to rozważa.
          Dobrze.- pomyślałem. - Czyli nie skreślił tego pomysłu na samym początku.
          - Ilu potrzebujesz ludzi, skąd weźmiesz ubrania Przemytników i w jaki sposób Trupy uwierzą, że nagle Przemytnicy ich zechcieli zaatakować?
Odpowiedziałem od razu, aby udowodnić, że planowałem to od dłuższego czasu i że wszystko jest dopracowane.
          - Zacznę od ostatniego. Napiszemy rozkaz, w którym zamieścimy podrobioną pieczęć Przemytników. Będzie w nim napisane, że podejmują bardzo drastyczne kroki, aby odnaleźć składniki do serum przeciwko chorobie zombie. Serum oczywiście jest kłamstwem, bo nie istnieje i nie będzie istnieć, ale nie wszyscy o tym muszą wiedzieć. A drastyczne kroki określam jako poszukiwanie składników owego lekarstwa, a jeżeli natrafi się na opór, dozwolone jest użycie siły.
          - Tylko czy wiemy, jak wygląda pieczęć Przemytników, żebyśmy byli zdolni ją podrobić? Poza tym dalej nie wyjaśniłeś, skąd weźmiemy ich ubrania. – wtrącił Evans.
- Już śpieszę wyjaśnić. – zapewnił dowódcę.- Dowiedziałem się, że naszym chłopakom udało się kogoś od nich złapać. Bodajże jakiegoś gościa. Na szczęście miał przy sobie pismo z podobną pieczęcią.
- Nazywa się Marshall Quincy i rzeczywiście jest z obozu Przemytników. Dziwi mnie fakt, jak dużo wiesz na ten temat. – znów wtrącił Marc.
          Rozłożyłem jedynie ramiona i powiedziałem:
- Informacje są w dzisiejszych czasach towarem deficytowym. Nie ma już komputerów, smartfonów i tym podobnych. Musimy sami być nośnikami informacji.
- I w sumie dlatego jeszcze żyjesz. – stwierdził Evans. – Bo za samo kombinowanie zesłałbym na Ciebie zabójców, ale dzięki temu, że jesteś takim „nośnikiem”, jesteś przydatny. A zatem mamy już wzór rozkazów do podrobienia, na naszych strojach zakryjemy naszywki i upodobnimy do strojów naszych wschodnich sąsiadów. Do tego trzeba będzie uderzyć w nocy, tak na wszelki wypadek.
          - Genialny pomysł Herr Kommandant, - pochwaliłem dowódcę, lecz jego słowa nie były niczym nowym. Dokładnie tak samo to zaplanowałem.
          - Dostaniesz dwie ciężarówki bojówek. – wskazał na mnie palcem.- Do tego zabierzesz naszego więźnia pana Quinciego, dasz mu podrobione rozkazy i zabijesz na jednym z posterunków. Nie wolno Ci zostawić żadnych jeńców, świadków i zwłok naszych poległych ludzi.
          Co? -spytałem się w myślach. Właśnie chodziło o to, żeby zostawić świadków, aby wiedzieli, kto ich zaatakował.
          - Widzę zniesmaczenie na twojej twarzy, - kontynuował Marc. – Ale nie mogę ryzykować, że mimo wszystko któryś z was zostanie rozpoznany. Dowodem obciążającym będzie ciało Quinciego, więc trzeba go będzie nakarmić, napoić i sprawić, aby nie wyglądał na osobę przetrzymywaną w lochu. Zrozumiano?
          Pokiwałem głową. Jego plan też był dobry.
- Jawohl, Herr Kommandant!
          Klasnął w swoje dłonie.
- To do roboty! – pożegnał mnie.
Gdy wychodziłem, zatrzymał mnie w futrynie drzwi, gdy jedną nogą już oddalałem się od tego cholernego zapachu goździków. 
          - A i jeszcze jedno. – na jego twarzy zatańczył uśmiech. – Od wyjazdu ciężarówek odliczam pół dnia. Jeżeli nie uda się misja albo nie zjawisz się za te 12 godzin, wypuszczę za wami listy gończe. Że jakby co jesteście dezerterami i obóz Demonów nie miał z tym nic wspólnego. Zatem powodzenia Panie Zussman! Połamania nóg i postrzelonych głów!

czwartek, 7 czerwca 2018

Od Detlefa do Darlene "Czarny i biały"

- Nie zabiję kogoś, komu broń wylatuje z rąk. - powiedziałem pod nosem jednocześnie patrząc przez lunetę i mając palec wskazujący na spuście.
Chciałem się jeszcze przełamać i z lekkim naciskiem dotykałem spustu Helgi, lecz docierałem do pewnego punktu i moje mięśnie blokowały się uniemożliwiając wciśnięcia do końca mechanizmu.
Podniosłem Helgę jedną ręką, a drugą sprawdziłem czy moje pozostałe dziewczyny są na swoich miejscach: jedna na plecach, druga na prawym biodrze, a ta najostrzejsza na lewym. Następnie ześlizgnąłem się po zawalonym budynku, gdyż byłem na piętrze i powoli stąpałem do unieruchomionej ciężarówki. Nagle poczułem, że moja prawa stopa natknęła się na opór, a ja runąłem do przodu. Mając już w głowie wizję złamanego nosa w ostatniej chwili wystrzeliłem ręką do przodu, zaparłem się nią i uratowałem od upadku.
- Scheiße! - warknąłem
- Stój! Kim ty kurwa jesteś!? - krzyknął do mnie Anioł z charakterystycznym szczękiem broni, co wskazało że właśnie do mnie celuje.
Pomimo tego, że głos był przepełniony wściekłością, to mogłem po nim rozróżnić płeć. Była to kobieta. Chujowa sytuacja. Z myśliwego w zwierzynę. I to na dodatek kobieta jest teraz myśliwym...
Spojrzałem szybko na napis R.O.K.I.T.A wskazujący na moją przynależność obozową i dostrzegłem, że na szczęście jest zamazany, a jego szkarłat splamiony jest błotem. Dobrze. Przynajmniej nie zostanę zastrzelony na dzień dobry, tylko dostanę opieprz od Evansa o ile wrócę.
Moją jedyną szansą, aby teraz przeżyć jest zgrywać obcokrajowca, który zabłądził.
- Ja! Gut! Gut! Ich heiße Detlef Zussman. - nie wiem czemu, ale na początku powiedziałem prawdę. Może to z paniki? - Ich bin ein Schmugller! (Dobrze! Nazywam się Detlef. Jestem Przemytnikiem!). Ich habe Unfall gesehen und ich wollte helfen. (Zobaczyłem wypadek i chciałem pomóc.)
- Es ist gut. Du weißt, wer diese scheiße Nagelsperre ausgelegt hat? (Dobrze się składa. Wiesz kto rozłożył tę cholerną kolczatkę?)
Ona mówi po niemiecku!
- Ty mówisz po niemiecku!
- No kurwa raczej nie inaczej. - skwitowała i gdy wstałem omiotła mnie wzrokiem. - A ty po normalnemu i jesteś cholernie dobrze uzbrojony, jak na zbłąkanego obcokrajowca.
Uśmiechnąłem się.
- W chwili gdy ktoś ma mnie na muszce wolę mówić po moim Muttersprache. Wydaję się wtedy groźniejszy. A co do broni, to specjalne czasy wymagają specjalnych środków ostrożności, Freulein. - tym razem moja kolej, aby jej się dokładnie przyjrzeć. - Kałach? To chyba jedyna porządna rzecz z tego burdelu, co zgotowała nam Rosja. Niezawodna, lekka, a poza tym nie jest bombą atomową.
- Cięty jesteś trochę na tych Rosjan, ale po tym wszystkim nie dziwię ci się. Nazywam się Darlene Kanakaris, Herr Detlef. - opuściła broń i wyciągnęła do mnie rękę. Dziwne. Mało kto pierwszy do mnie wyciąga rękę. A jak już jest to kobiet to nie ręką, a język. I nie za darmo tylko za pieniądze.
Uśmiechnąłem się tym razem szczerze i uścisnąłem jej dłoń.
- Miło mi Cię poznać, Darlene.
Jak w takiej sytuacji mam wykraść te leki? Wiem! Muszę sprawić, aby te leki znalazły się w moim jeepie, którym ty przyjechałem. Później najwyżej ją ogłuszę, zostawię przy drodze i wszyscy pójdziemy w swoją stronę, do tego jeszcze muszę powiadomić odsiecz, najlepiej ludzi Jamesa (osiłka, który stał się mi bliski), aby odebrali te leki, gdyby mi się nie udało. Są one cenniejsze, niż życie jednej osoby.
- Wiesz... - popatrzyłem na ciężarówkę. - z takimi oponami to tym raczej nie dojedziesz. Mam za budynkiem zaparkowanego jeepa i jadę w kierunku Rochestar. Niebezpieczne miejsce. Jest na granicy, a za nim znajduje się teren Demonów. W sumie mogę cię podrzucić. Powiedz mi, jechałaś sama, czy może miałaś ze sobą jakiś ładunek?

<Darlene?>

niedziela, 27 maja 2018

Od Detlefa do Alice "(Nie)zbrodnia i kara"


Wszystko było pokryte mgłą i rozmyte, a pomimo tego, że Słońce nie świeciło, to jedno miejsce było zdecydowanie wyraźne. Zbiornik wodny otoczony wodną parą. Było ciemno, za ciemno, a z każdym krokiem gdy zbliżałem się do jezioro mgła coraz bardziej się rozstępowała. Gdy już byłem kilka kroków przed wodą potknąłem się. Oparłem się szybko ramionami o zimną jak lód ziemię, a głowę zatrzymałem dosłownie kilka centymetrów nad wodą.
To co zobaczyłem w moim odbiciu dosłownie zmroziło mi krew w żyłach. Był to mężczyzna z krótko obciętymi włosami w eleganckim, grafitowym garniturze. Z otartą do czerwoności szyją, zakrwawionymi oczami i moją twarzą...
Odsunąłem się od wody jak oparzony i zacząłem głęboko oddychać. Wdech i wydech, każdy następny potężniejszy od poprzedniego. Jeszcze raz przysunąłem się do jeziora. Tym razem poruszałem się powoli i ostrożnie, jakbym był psem i czaił się na upolowanie jeża. Jednak, gdy odbicie powinno się już zacząć pojawiać to nic takiego się nie stało.
- Przypał, co nie? - powiedział aksamitny, niebiański głos za mną.
Odwróciłem się i blask rozchodzący się ze źródła dźwięku zmusił mnie do zamknięcia oczu.
- Spoko, wiedziałem, że Cię oślepię. Po prostu chciałem zrobić na Tobie wrażenie.
Czując jak światło zmniejsza swoje natężenie zacząłem powoli otwierać oczy. Ujrzałem gościa w białym garniturze z długimi, siwymi włosami oraz taką samą brodą. On też miał moją twarz.
- Kim jesteś? - spytałem mając na twarzy wyraz zdziwienia.
- No oczywiście, nikt Mnie bez tego nie poznaje. - dotyka się w krtań i odchrząka gardłowo. - Ty musisz być Detlef. Czekałem na Ciebie. - powiedział głosem Morgana Freemana. - Chore, co nie? Najpierw utożsamiają Mnie z jakimś człowiekiem z głową zwierzęcia, potem ze starym dziadkiem, a na Morganie Freemanie kończąc. - pstryka palcami i pozbywa się długich włosów, brody i zostaje mu gładko ogolona, moja twarz z krótkimi włosami. - Tak lepiej, strasznie ciepło w tej brodzie, a te włosy są bardzo niepraktyczne.
Mrugam oczami i chyba już zdaję sobie sprawę z tego kogo spotkałem.
- Skoro jesteś wszechwiedzący - zacząłem. - to do kogo należała twarz w wodnym odbiciu?
- To pytanie, na które już znasz odpowiedź Detlefie. - szybko popatrzył na swój biały zegarek. - Poza tym jesteś na tyle łebski, że na pewno wykminisz, jak do tego doszło. Czas na mnie. - uniósł ręce do nieba i zamknął oczy.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. - powiedziałem.
- Ja to wiem. - przyznał z uśmiechem na twarzy.
Rozległ się wszechogarniający blask, a ja się obudziłem. Co za poszyty sen. Nigdy więcej.
Byłem pod ścianą, a całe ciało miałem związane liną. Jeszcze nie otworzyłem do końca oczu, ponieważ instynkt mi podpowiadał, że skoro jeszcze żyłem to nie byłem sam w pomieszczeniu. Czułem wilgoć na skórze, czyli to oznacza, że jestem pod ziemią. Niedobrze. Następnie otworzyłem oczy na tyle, abym mógł coś przez nie wiedzieć, a potencjalni oprawy by tego nie dostrzegli. Ruszałem głową mikroskopijnymi ruchami i rozglądałem się po pokoju. Były w nim szafki, drewniany stół i ktoś siedzący na jego krawędzi. Była to drobna osoba, która sylwetką przypominała kobietę. Postanowiłem to rozegrać najbardziej absurdalnie, jak tylko mogłem.
Otworzyłem usta i ziewnąłem. Następnie przeciągnąłem się jak związany kot i gdy ujrzałem, że druga osoba w pomieszczeniu się mną zainteresowała powiedziałem:
- Freulein (Panienko), niezła jesteś. Puknąłbym Cię.
Parsknęła, a ja kontynuowałem:
- No co? Związałaś mnie, a ja wiem do czego to zmierza, Po co czekać.
Kobieta wstała, zbliżyła się do mnie, kucnęła i powiedziała zdecydowanie nie-kobiecym głosem:
- Nazywam się Alice i jestem mężczyzną.
- Was?! - krzyknąłem, a z góry zaczęły dobiegać dźwięki postukiwania i warczenia.
Oboje popatrzyliśmy w tym kierunku, a Alice tylko rzucił do mnie:
- Zaraz wrócę, postaraj się niczego głupiego nie zrobić, Demonie.
- Ja i tak wiem, że jesteś kobietą! Nie musisz tego przede mną ukrywać! - moje słowa odprowadziły go, gdy biegł po schodach na górę.
Teraz na podłodze miotałem się jak dżdżownica i szukałem czegoś, co mogłoby przeciąć te cholerne liny. Stół! Z jednej strony jest zniszczony i ma nieregularnie kształty. Teraz jak wąż prześlizgnąłem się do stołu i odwróciłem się do niego plecami, aby po zgięciu całego ciała kopnąć go związanymi nogami. To musiało komicznie wyglądać i pewnie gdyby ktoś to kamerował i gdyby jeszcze YouTube istniał to pewnie byłoby to na osi na czasie, ale udało mi się w końcu przewrócić stół.
- Scheiße! - krzyknąłem gdy część spadła mi na głowę. Będzie po tym siniak.
Szybko zacząłem piłować liny na swoich plecach, które wiązały mi ręce. Gdy już oswobodziłem ręce reszta nie była już żadnym problemem. Po tym jak wstałem i mogłem rozprostować kości zacząłem szukać jakiejś broni. W pokoju były tylko słoiki z przetworami w szafce, zatem wziąłem je. Może to nie jest ani Helga, Rita, Ingrid i Erika, ale cios w tył głowy powinien ogłuszyć człowieka.
Jak kozica, czyli szybko, lecz nie za głośno wszedłem po schodach na górę. Alice stał przy oknie i celował do potencjalnych napastników z kuszy. Niestety rumor, jaki wywołały zombie zagłuszył jednego, który przekradły się z drugiej strony domu i zmierzały teraz w kierunku Alice'a. Wziąłem zamach i wymierzyłem w kierunku osoby, która mnie porwała, ale potem ogarnąłem, że bez niego nie dowiem się gdzie są moje dziewczyny. Zmieniłem cel i rzuciłem w głowę zbłąkanego zombie, który podkradał się do mężczyzny od tyłu.
Pocisk trafił swój cel, umarlak upadł, walnął głową w podłogę, a słoik robił się koło niego zostawiając kałużę rozmazanych powidł. Alice odwrócił się gwałtownie, lecz ujrzał tylko mnie i leżącego za nim umarlaka.
- Nazywam się Detlef i nie musisz mi dziękować. A teraz, gdzie jest moja broń?

<Alice? Wybacz, że musiałaś jeszcze dłużej czekać.>


czwartek, 1 marca 2018

Od Detlefa "Walentynki"

Ten dzień był tak pokręcony, że nie wiedziałem co mnie bardziej przeraża. Grzmienie piorunów, które szalały na zewnątrz, czy grzmienie słów Evansa wewnątrz katakumb.
Mój dowódca od czasu do czasu zwoływał wszystkich na swoje płomienne kazania. Nawet ci którzy leżeli na noszach w przedziale sanitarnym kazali się na nie zanosić. Nie były one obowiązkowe, ale każdy się na nich pojawiał. Dlaczego? Dowódca podsumowywał nasze dotychczasowe dokonania, a czasami nawet awansował najbardziej zasłużonych. To oczywiście oficjalny powód bycia na tych przemowach. Nieoficjalny powód jest jednak diametralnie. Człowiek jest zwierzęciem stadnym, nawet w ekstremalnych warunkach. Natura nakazuje mu szukać i utożsamiać się z ludźmi mu podobnymi, dlatego teraz wszystkie korytarze demonich podziemi są przepełnione, a ludzie uważnie słuchają swojego przywódcy. Bo chcą poczuć, że żyją jak jeden organizm. Który słucha, oddycha i któremu serce bije jednocześnie.
- Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! - zaczął nowy wątek Evans. - Dzisiaj moje Demony, wszystkie burdelu są o połowę tańsze! - ja z całym tłumem wydaliśmy głośny aplauz.
Ale dlaczego? Dziwki nigdy nie dawały za pół darmo, więc Evans będzie musiał im to jakoś wynagrodzić. Dziwi mnie jedynie to, że w całym tym popieprzonym świecie taka osoba jak on zdobył się na taki gest altruizmu.
- Z okazji Walentynek! - kontynuował. - Teraz pędźcie do burdelów moje Demony! Bo już słyszę, że kolejki ustawiają się kilometrowe!
Tłum zaczął przesuwać się w stronę zamtuzów, a ja nawet nie musiałem się ruszać. Przy tym cały czas skandując słowo: Evans! Evans! Evans!
Sprytne zagranie z jego strony. Po to, aby nikt z Demonów nie myślał o jakimś zakochaniu, czy namiętnym uczuciu skierował wszystkie emocje swoich podwładnych do zaspokojenia chwilowego popędu. No nic, ja też na tym skorzystam, więc nie będę narzekał. W końcu i tak nie mam na tym świecie nikogo bliskiego memu sercu.
Nagle przypomniała mi się szatynka Darlene, którą spotkałem na mojej ostatniej misji. I jej przepiękne niebieskozielone oczy. O małym, zgrabnym nosku. Na samą myśl o nich moje serce zaczęło szybciej bić, a moje ciało przeszyły dreszcze. Patrzyłem się chwilę przed siebie, a cały świat jakby się zatrzymał. Z tego zmieszania wyrwał mnie czyjś głos:
- Przesuwasz się, czy nie?! Nie tylko ty czekasz w tej jebanej kolejce!
- Was? - odparłem wyrwany z zamyślenia i się rozejrzałem.
Stałem w 20-metrowej kolejce do mojej ulubionej dziwki - Rose. Jednak od razy mi się odechciało i z niej wyszedłem. Musiałem się przewietrzyć. I to szybko.
Dotarłem do metalowych drzwi dzielących demonie katakumby od reszty świata i kazałem je sobie otworzyć.
- Otworzyć? Gdy jest taka zniżka na burdele? Pojebanyś jest! - skomentował wartownik.
- Scheiße! Powiedziałem otwórz!
Drzwi otworzyły się z metalowym zgrzytem, a wartownik pożegnał mnie słowami:
- Im więcej samobójców, tym mnie gąb do wyżywienia.
Nic mu nie odpowiedziałem. Wymieniłem filtr mojej maski, założyłem ją na siebie i skierowałem się na ruiny zapory Niagara Falls. Wszedłem na nie i przystanąłem tam, gdzie pozostały resztki barierek ochronnych, by oglądać przepiękną panoramę zniszczonego świata. Oparłem się przedramieniami i zacząłem nerwowo pocierać dłonie.
- Nie wolno mi tego czuć. - powiedziałem cicho do siebie. - Tego nie było w planach.
Schowałem twarz w moich dłoniach i zacząłem powoli masować swoją głowę. Głowę pełną tego co było, tego co jest i strachem przed tym, co będzie.

~150 pkt~Reker 

sobota, 17 lutego 2018

Od Detlefa "Czas Terroru" (śmierć Blanki Alonzo)

W narkotykowym szale wleciałem do pokoju trzaskając drewnianymi drzwiami o ścianę. Wszystko było tak pięknie wyostrzone i pełne kolorów, lecz po chwili zaczęło blednąć i zdałem sobie sprawę, że muszę ponownie się zaciągnąć. Pech chciał, że resztę tego mocniejszego towaru - hybrydy Złotego i Szmaragdowego Pyłu, zostawiłem w tajnej skrytce w mojej kwaterze - grubej skarpecie schowanej za łóżkiem.
- Co ty kurwa robisz? - spytała spokojnie kobieta, która podniosła się nagle z łóżka. Jej brązowe loki oraz nastoletnia twarz od razu stały się znajome.
To Blanca Alonzo. Znałem ją tylko z widzenia, ale jej obraz utkwił w mojej głowie, więc jakby co wiedziałem o kim i w jakiej pozycji opowiadali swoje fantazje erotyczne inne Demony, z którymi miałem okazję stać na warcie. Tylko co ona robi w moim pokoju? Nieważne!
- Gdzie to kurwa jest? - pytałem sam siebie pod nosem, gdy pełzałem po podłodze w poszukiwaniu zaginionej skarpety. - Verdammt! - krzyczałem jak ranny łoś. - To już zaczyna przemijać!
- Słuchaj - wtrąciła spokojnie Blanca. - Nie wiem kim jesteś, ani z jakiej nory wypełzłeś, ale masz stąd wyjść.
Jej stoicki spokój zaczynał mnie denerwować. Wchodzi mi do pokoju, traktuje go jak swój i jeszcze nalega, żebym to ja wyszedł. Ciekawe, czy była tak spokojna, gdy bomby zaczęły spadać.
Na szczęście postanowiłem jej nie słuchać i dalej kontynuowałem moje poszukiwania skacząc po kwaterze. Przerzucałem i wywracałem dosłownie wszystko: ubrania, książki, szuflady z komody, łóżko, a po skarpecie nie było nawet śladu. Punktem kulminacyjnym stał się moment, gdy wywróciłem komodę. Wtedy zaczął się łamać stoicki spokój Blanki.
- Słuchaj. - zaczęła z zaciśniętymi zębami próbując udawać spokojną. - Nie wiem kim jesteś ale wasz wypierdalać, bo o wszystkim dowie się Evans. Po tym rzuci Cię psom na pożarcie, a ja będę z radością patrzeć na widok twoich zmasakrowanych zwłok.
- Stanik? - spytałem chwytając za rączkę przypadkowy stanik. - Pamiętam, że z Rose pieprzyliśmy się tylko u niej!
- Oddawaj to! - Blanka nie wytrzymała i rzuciła się na mnie chwytając za stanik. Oboje z nas szarpaliśmy za to ze wszystkich sił. Zaparłem się nogami o podłoże, aby nie dać sobie go wyrwać.
Blanca pomimo swojej szczupłej budowy okazała się bardzo silna. Po chwili próby sił zadałem sobie pytanie: Na chuja ja w ogóle to trzymam? Popatrzyłem więc na zaciętość twarzy Blanki i zaciskając zęby z wysiłku wycedziłem:
- Jak tak bardzo go chcesz, to masz!
Zwolniłem chwyt i ujrzałem jak dziewczyna leci do tyłu, gdyż zapomniała się zaprzeć. Po chwili usłyszałem głośne chrupnięcie, a narkotykowy szał zaczął się powoli rozmywać i wszystko zaczęło wracać do szarej rzeczywistości.
Gdy znowu widziałem wszystko w ciemnych, demonich barwach rozejrzałem się po pokoju. Po chwili realizacji zdziwiłem się mówiąc:
- Aaa, bo to nie jest mój pokój! Entschuldigung Blanca.
Prześledziłem wzrokiem w poszukiwaniu kobiety i ujrzałem ją na podłodze z głową wykręconą pod dziwnym kątem i powiększającą się kałużą szkarłatu za jej głową.
Skierowałem wzrok trochę w górę, a moim oczom ukazał się zakrwawiony kant wcześniej to przewróconego regału. Zrobiłem zniesmaczoną minę i podsumowałem całą sytuację:
- Taa... To ona już tu tak była...
Wyszedłem szybko z pokoju i skierowałem się przez przeciekający z sufitu demoni korytarz do gabintu Evansa. Muszę mu opowiedzieć o tej sprawie i ją jakoś naprostować. Na szczęście nikt mnie nie widział wychodzącego z pokoju Blanki, ani nie zwrócił uwagi na krzyknięcia i szarpaninę wcześniej w jej wnętrzu. W końcu to obóz Demonów. Tu krzyki nikogo nie dziwią.
Drzwi gabinetu Evans oczywiście były zamknięte, a przed nim stali dwaj wartownicy. Z każdym kolejnym krokiem w kierunku pomieszczenia dźwięki z jego wnętrza zaczęły się nasilać. Wszystko wskazuje na to, że Evans na kogoś krzyczał. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem na zewnątrz prosto w jednego z wartowników. Rama walnęła go w czoło tak mocno, że poleciał na podłogę, a drugi nawet się nie ruszył. Z wnętrza gabinetu Evansa wymaszerowało kilka osób, każdy ze szkarłatnym napisem D.E.M.O.N.
- Banda jełopów! - żegnał ich swoimi słowami Evans. - Chuj mnie obchodzi, że transportu bronił jakiś jebany deadpool! Jak krwai to znaczy, że można go zabić!
Poczekałem chwilę, aby ochłonął i podszedłem do otwartych drzwi. Drugi wartownik natychmiast zagrodził mi przejście. Stanąłem wyprostowany i spytałem głośno:
- Herr Kommandant! Czy mogę wejść?
Usłyszałem głośno westchnienie i po chwili zawtórował rozkaz:
- Przepuść go!
Wartownik pozwolił mi przejść i po chwili do moich nozdrzy doleciał zapach goździków. Wszystko wskazuje na to, że Evans lubuje się w tym zapachu.
- Usiąść. - rozkazał wskazując otwartą ręką krzesło. - I zamknąć mi te jebane drzwi!
Usłyszałem za plecami dźwięk zamykanych drzwi i rozparłem się na siedzeniu. Już miałem opowiedzieć Evansowi o całym incydencie, lecz widząc jak gapi się na wyłożoną mapę stanu Nowy York na jego biurku i jedną ręką mając cały czas zaciśniętą na jego włosach postanowiłem załagodzić obecną sytuację.
- Szefie, wiem, że jestem tylko pionkiem, ale niemiecka myśl techniczna jest przydatna do rozwiązywania problemów. Każdych.
Na jego twarzy zatańczył na chwilę uśmiech i mruknął.
- Doceniam to Zussman, ale są sprawy, które przerastają mnie, a co dopiero Ciebie.
- Jakie to sprawy? - nie ustępowałem.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? Więc proszę bardzo. Mamy za mało ludzi, aby podbijać pobliskie obozy i atakować transporty z zaopatrzeniem od innych obozów. A poza tym nasze Demony są zbyt cenne. Do tego nachodzą mnie pogłoski o jakimś stróżu prawa Deadpoolu, a nasi 'sojusznicy' z Trupów nie wyściubiają nosa ze swojego skurwiałego metra i wysyłają nam pojedynczych ludzi do pomocy. Sam nawet współpracowałeś z jednym z nich, jak się on nazywał?
Przypomniał mi się brunet w słonecznych okularach lubiący palić cygara.
- Eron.
- Eron, Pieron, nieważne. Jesteśmy w czarnej dupie z naszymi 4 000 ludźmi. Po prostu chujnia z patatajnią. - podsumował.
Rzeczywiście sytuacja nie do pozazdroszczenia. Trupy w odróżnieni od nas to indywidualiści. Każdy z nich działa na swoją rękę. I to tutaj jest chyba problem. Brakuje im wspólnej sprawy, za którą mogliby walczyć. Chyba wpadłem na pomysł:
- A jakby tak podwoić tę liczbę?
- Co masz na myśli? - podniósł swoją głowę Evans.
Uśmiechnąłem się
- O ile się dobrze orientuję i o ile księgi w naszych archiwach nie kłamią to obóz Trupów wynosi 5 000 ludzi. Razem z naszymi będzie to 9 000. W sam raz, aby podbić okoliczne obozy liczące od 1 000 do 1500 osób.
- Zgadza się, ale jak już mówiłem Trupy nie są skorzy wysyłać małych grupek, a co dopiero wszystkich tam obecnych. Jak zamierzasz to osiągnąć?
Złączyłem swoje palce w wieżę, a mój uśmiech powędrował od ucha do ucha.
- Prowokacja. - odpowiedziałem krótko.

<cdn.>

czwartek, 8 lutego 2018

Od Detlefa do Erona "Razem do piekła"

Dzięki temu polaczkowi już wiem co czuli moi przodkowie. Gdy przemarznięci w śnieżycy na pełnej kurwie jechali, aby podbić Moskwę. To uczucie przeminęło jednak tak szybko, jak wybuch składu amunicji w Tigerze 2.
Teraz gdy śnieg przestał padać, a nasi adwersarze odpuścili strzelanie do nas, myśląc że spaliliśmy się w czołgu mogliśmy spokojnie się przegrupować.
- Fick mir (fuck me), teraz gdy nie mamy naszej bestyji pozostaje nam tylko albo złapać radioaktywną taryfę, albo całą drogę przejść pieszo. Według prędkości, z którą jechaliśmy znajdujemy się w połowie drogi między Oswego, a Syracusami, a te murzyny na których natrafiliśmy zdają się to potwierdzać.
- To doskonała okazja, aby rozstawić się i przy jej pomocy - wskazał na swój karabin snajperski. - oczyścić przedpole.
Pokręciłem głową.
- Diese Wichser (Te cioty), na pewno będą chcieli sprawdzić kto wjechał czołgiem i zrobił takie zamieszanie na ich terenie. Jest ich około 8 tysięcy, w każdym razie taką liczbę znalazłem w demonich archiwach.
Eron parsknął i powolnym krokiem zaczęliśmy iść przed siebie.
- To Demony umieją czytać? - spytał ironicznie.
- Gdyby Evans nie umiał czytać to nie kontrolowałby całej rzeszy, w której jest około 4 tysięcy zdolnych zabijaków. Poza tym zdziwiłbyś się jak wiele Demonów robi to samo. Zwłaszcza wśród kobiet.
- Już nawet boję się spytać jakie książki one czytają. - przyznał.
Wzruszyłem ramionami.
- Na ogół spędzają czas z książkami, które dokładnie opisują powolne i bolesne procesy tortur. No wiesz, gdzie dokładnie podpiec człowieka, aby ten wydał z siebie odpowiedni dźwięk.
- Zaciekawiłeś mnie. Mów dalej. - powiedział jakby od razu po moich słowach.
- Cóż mogę powiedzieć... - przeciągałem, aby zostawić najlepsze na koniec. - czytają jak kiedyś się ubierano, a przede wszystkim. - zrobiłem dramatyczną pauzę. - Czytają o pozycjach seksualnych, aby kiedyś na chwilę zaspokoić swoje niepohamowane, seksualne żądze. Booya.
- To było mocne wiesz? Chyba kiedyś was odwiedzę. - na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Przytaknąłem mu.
- Tak, tylko to 'Booya' jest za mało niemieckie. Może 'Boom'! - Eron popatrzył na mnie dziwnie. - W sumie racja, po tym co przeszliśmy to 'Boom', też nie jest właściwe. Ale przyznaj - mój towarzysz zmarszczył brwi, a ja stałem się tak poważny, jak tylko umiałem i popatrzyłem mu w głęboko oczy. - bolcował byś taką demonkę, co nie?
Zapanowała cisza. Panowałaby nadal, gdybyśmy oboje nie wybuchnęli gromkim śmiechem.
- No dobra Det, czas zorientować się gdzie doprowadziło nas iście na oślep. - przywołał nas do porządku, gdy kończył się śmiać.
'Det', nikt mnie tak nie nazwał od czasu mojego zamordowanego przyjaciela Jonasa. A w każdym razie nikomu innemu nie pozwoliłem siebie tak nazywać. Ten polaczek właśnie mi podpadł, więc postanowiłem mieć na niego oko.
- Jak już mówiłem - zacząłem. - mamy do wyboru albo murzyńskie (przeważnie murzyńskie) Oswego, albo Syracuse należące do Śmierci. Jedno jest pewne, jedni chcą nam posłać kulkę między brwi bardziej niż drudzy.
Eron uklęknął i zaczął sprawdzać rozmazane ślady butów na ziemi, a ja stanąłem i zabijałem czas sprawdzając ilość amunicji w magazynkach moich dziewczyn. Helgi, Ingrid i Rity.
- A jakby to ich wszystkich przechytrzyć! - palnąłem nagle.
- Co masz na myśli Detlef? - spytał.
- Pójdziemy granicą dwóch terenów, bo po pierwsze to najkrótsza droga do naszego celu, a poza tym żadna z tych frakcji nie zapuści się tam, bo wiedzą, że ci drudzy będą do nich strzelać.
 Eron wstał.
- Komm schon (No chodź!), co może pójść nie tak?
- Wpadniemy w ogień krzyżowy. - stwierdził.

środa, 7 lutego 2018

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)

~20 marzec 2008~

- Jak myślisz Det, co będziesz robił w przyszłości? - spytał mnie mój przyjaciel Jonas.
Jonas Braun. Dla opinii publicznej: brunet śpiewający w chórze, które od czasu do czasu przychodzi do tablicy, aby rozwiązać trudne zadanie z matematyki. Dla mnie jednak, był kimś więcej. Znałem go od najmłodszych lat, gdyż byliśmy sąsiadami, a jego przyjaźń była nieoceniona. Nawet pamiętam jak się poznaliśmy.
Pewnego wiosennego poranka bawiłem się piłką w ogrodzie. Uderzyłem ją tak mocno, że wyleciała za ogrodzenie mojej posesji na działkę sąsiadów. Już myślałem, że piłka podzieliła los moich pieniędzy z komunii (czyli przepadnie na amen) i nigdy więcej jej nie zobaczę, gdy torem paraboli do mnie wróciła. Z za ogrodzenia usłyszałem jedynie dziecięce: 'Nie musisz dziękować.'. Zaciekawiony odgarnąłem żywopłot i ujrzałem twarz chłopczyka z brązowymi oczami, który w najbliższym czasie stał się moim przyjacielem.
- Nie mam pojęcie Jon, ojciec ma wobec mnie jakieś plany. Podsłuchałem nawet, że coś mówił o planach, abym w przyszłości został kanclerzem Niemiec! Wyobrażasz to sobie?
 - A czemu nie Det? Z naszej dwójki ty masz lepiej poukładane w głowie. - zażartował. - Ale spytaj sam siebie, czy tego chcesz. - spoważniał.
Zapatrzyłem się w mknące na niebie chmury. Często na nie patrzyłem i przypisywałem je do znanych mi kształtów. Teraz jedna z nich była małym obłokiem i śmiało można powiedzieć, że wyglądała jak głowa. Może małego chłopca?
Bardziej zastanawiająca była jednak reszta chmur. Otóż złączyła się w nieregularną, ogromną masę. Nie była podobna do żadnego znanego mi kształtu, tylko była chmurzastym ogromem, które z każdą chwilą zbliżał się bardziej i bardziej do małej chmurki. Jakby to duże coś próbowało pochłonąć to drugie, a ono musiało pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i bezczynnie czekać.
- Więc? Czy naprawdę tego chcesz Det? - wyrwał mnie z moich rozmyślań Jonas.
- Na pewno nie chcę zawieść mojego ojca i mojej rodziny. - odpowiedziałem błyskawicznie. - Za dużo we mnie zainwestowano, abym teraz to zaprzepaścił. Nie wiem czy to poświęcenie, czy moralny obowiązek, ale jeśli wymaga tego próba odrodzenia Wielkich Niemiec to jestem na to gotów. - wyrecytowałem od dawna znaną mi wizję.
I nastała cisza. Niezręczna cisza.
- Chciałbym tak, wiesz? - przerwał ją Jonas.
- Chciałbyś jak? - zaintrygowała mnie jego wypowiedź.
- Chciałbym mieć cel, dla którego byłbym w stanie się cały poświęcić. No wiesz... Nie zważać na nic i na nikogo podczas jego realizacji. Chciałbym poczuć taki ogień, co aż we mnie wrze do osiągania rzeczy niemożliwych. Taki ogień jaki wiedzę teraz w tobie Detlef.
Prawie się zarumieniłem.
- Nie przesadzaj Jonas, jestem takim samym człowiekiem jak ty. - walnąłem go lekko pięścią w ramię. - W moich żyłach płynie ta sama krew, jestem z tych samych kości, narządów i jestem tak samo śmiertelny.
- Też tak chcę. Może w Stanach uda mi się to osiągnąć.
Zerwałem się błyskawicznie z trawy i podparłem się na łokciu:
- Jak to Stanach?! - spytałem Jonasa.
- Dowiedziałem się kilka dni temu od moich rodziców. Po prostu nie wiedziałem, jak ci mam to powiedzieć... Wyjeżdżam za kilka miesięcy z moimi rodzicami. Na zawsze. A w każdym razie na tyle długo, jak długo będą mnie utrzymywać. - parsknął śmiechem.
Z początku byłem na niego bardzo zdenerwowany, że porzuca mnie i naszą przyjaźń. Ale potem uświadomiłem sobie, że to samolubne. Nie pozwoliłbym mu lecieć do Stanów, bo chce mieć całą naszą przyjaźń dla siebie? Jestem żałosny.
- Będę tęsknił Jon. - powiedziałem ze spokojem. Jak ma jechać to nie jedzie, przecież Stany to nie koniec świata. - Ale będziemy ze sobą pisać listy, co nie?
- Jakie listy głąbie - zganiał mnie. - Teraz Facebook jest modny. To takie, jak pisanie smsów, ale widzisz do tego twarz drugiej osoby. A co cię tak na te listy wzięło?
- Ostatnio jak byłem u mojego dziadka to zostałem sam w jego biblioteczce. Poszperałem tam i znalazłem listy z dziwnym stemplem...
- To brzmi bardzo ciekawie, a gdyby tam pójść we dwóch? No wiesz, co dwie głowy to nie jedna, a ja chętnie poszukałbym sobie czegoś do czytania.
Zachmurzyłem się.
- Nie wiem, czy dziadek się zgodzi ruszać jego książki. - przyznałem.
- Pewnie nie, ale ty i tak już to zrobiłeś - na jego twarzy pojawił się uśmiech. - a poza tym nie musi wiedzieć, że tam jesteśmy.
***
- Nie wiedziałem, że mój dziadek uczył się włoskiego. - przyznałem obracając w dłoniach kurs włoskiego dla początkujących.
Jego biblioteczka była naprawdę imponująca. Wielkie na dwie ściany dębowe regały od kilkudziesięciu lat spełniały swój obowiązek i wytrzymywały napór grubych książek. Na niektórych regałach z powodu ciągłego wyjmowania i wkładania książek nie można było dostrzec, ani pyłka kurzu. Inne natomiast wyglądały jakby nikt nie troszczył się o nie latami, a kurz stanowił pierzynkę książkom, których autorzy zmarli długo przed moim urodzeniem.
Gdy stanąłem na palcach miałem dostęp do kolejnych książek, a niektóre z nich od razy przyciągnęły moją uwagę swoimi fikuśnymi tytułami:
- Hmm, 'Dlaczego mężczyźni kłamią, a kobiety płaczą'.
- Ten twój dziadek to musi być niezły zwyrol - skomentował Jonas.
- Jest tego więcej! 'Dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie umieją czytać map'.
- A to wydaje się życiowe. - zachichotał.
Podekscytowany zabawnymi tytułami szukałem dalej:
- Dlaczego mężczyźni nie potrafią robić dwóch rzeczy naraz, a kobiety'...
- Chwila moment! To już jest lekka przesada. Jedzenie i oglądanie telewizji to już jest robienie dwóch rzeczy naraz!
Po tym feministycznym tytule mój zapał na szukanie reszty gwałtownie zmalał i przeniosłem się na półkę, która była jedną z najbardziej zakurzonych. Była ona o tematyce wojennej.
- Jonas! Tu jest o samolotach i czołgach! - zawołałem przyjaciela.
- To szybko zrzucaj tu pierwszą lepszą! - ponaglił
Zaciekawiła mnie książka z całą czerwoną okładką i dziwnym znakiem, więc to ją podałem Jonasowi i usiadłem z nim na dywanie.
- Hm, 'Moja walka', autor Adolf...
- Chłopcy a co wy tu robicie? - przerwał Jonasowi mój dziadek Friedrich, który pojawił się w drzwiach pokoju z biblioteką.
Zerwaliśmy się jak jeden mąż i natychmiast zaczerwieniliśmy się ze wstydu.
- My nic... my po prostu chcieliśmy coś poczytać... - zacząłem nas tłumaczyć.
Na dziadka twarzy jedynie pojawił się uśmiech:
- Moi drodzy, popęd do wiedzy jest całkowicie uzasadniony w waszym wieku. Powiedzcie mi, co zaczęliście czytać?
Podaliśmy mu książkę, a jego oczy zmieniły się w białe spodeczki.
- No cóż - wtrącił naglę. - wszystko wskazuje na to, że udowodniliście właśnie swoją dojrzałość do niektórych spraw. Nadszedł czas, abym wam opowiedział.
- O czym opowiedział dziadku?
- O najznamienitszym wizjonerze zeszłego stulecia.

(Wszystkie książki, oprócz 'Mojej walki' goszczą na półkach w pokoju skromnego pana autor)

piątek, 12 stycznia 2018

Od Detlefa do Darlene "Czarny i biały"

- Ale wrócisz do mnie jeszcze? - spytała rudowłosa dziwka Rose w pełnym negliżu na jednej z kanap burdelu Demonów.
Uśmiechnąłem się zapinając rozporek.
- Natürlich, Fräulein (Naturalnie, panienko). - odpowiedziałem i błyskawicznie do niej doskoczyłem. Złapałem ją za podbródek, zanim zorientowała się co się dzieje. - A Ty moja droga, pilnuj się, żeby nie złapać jakiegoś syfu. - uśmiechnąłem się i popchnąłem ją lekko na kanapę.
Ona tylko pomasowała swój podróbek, popatrzyła na mnie spode łba podkrążonymi od zmęczenia oczami i odpowiedziała:
- Ja, Herr General. Ale nie każ mi już więcej mówić, po niemiecku podczas seksu...
- Za to ci płacę. - skwitowałem jednoczenie zakładając całe moje oprzyrządowanie i wyszedłem.
Skierowałem się w stronę w mojej kwatery. Zewsząd dochodził do mnie zapach stęchlizny i zawilgoconych ścian. Nie wiem kto to konstruował, ale jak te katakumby nie pierdolną od wybuchu kolejnej bomby, to pierdolną ze starości. Zwłaszcza, że część członków mojego obozu załatwia się na ściany korytarzy. Oczywiście jest to zakazane i nawet są za to kary cielesne. Ale kto by się wśród Demonów przejmował zakazami.
W drodze do mojej kwatery wpadł na mnie James i tylko powiedział w pośpiechu:
- Szef chce się z tobą widzieć.
Oho, wszystko wygląda na to, że Evans będzie chciał wylać na mnie część swojej złości i to niekoniecznie z powodu mojej nieudolności, ponieważ ostatnio wzorowo wywiązywałem się ze swoich obowiązków. Chociaż tak naprawdę wzorowo kłamałem, że je wykonuję i dostarczałem potrzebne dowody na poparcie moich kłamstw.
Marc nie czekał na mnie w swoim gabinecie, ale stał na końcu przeciwległego korytarza i wszystko skazywało na to, że nie był sam. Było z nim dwóch potężnych Demonów, a wszyscy byli pochyleni nad czwartą osobą.
- Ty kurwo jebana! - krzyczał Evans nie przestając okładać leżącego człowieka chłostą. - Jeszcze raz będziesz szczał na korytarzu to ci kurwa tę fujarę urwę! Rozumiesz?!
Widać sprawiedliwości stała się zadość.
Skierował głowę w moim kierunku:
- O Detlef! W samą porę. Chłopcy - zwrócił się do swoich osiłków. - pobatożyć go jeszcze przez chwilę! A ty Detlef za mną.
Oddzieliliśmy się od tego przedstawienia i Evans kontynuował:
- Jak widzisz nasz obóz zaczyna już jakoś prosperować. - wskazał na niewolników pracujących w poszerzaniu katakumb. - Pustka, jaką pozostawił mój kochany brat zaczyna już się sama wypełniać. I wiesz dzięki czemu? - pokręciłem głową, aby mógł dokończyć swój wykład. - Dzięki wspólnemu wysiłkowi i wizji, która pcha nas naprzód z każdym nowym dniem. Tylko ta wizja ciągnie za sobą wiele problemów. Jednym z nich jest leżąca tam kurew - wskazał palcem na mężczyznę okładanego chłostą. - Nie zrozum mnie źle, on też widzi tę wizję, ale w swoim zidioceniu robi wszystko, aby ją zaprzepaścić. W tym tygodniu odnotowano u nas parenaście zachorowań, a dzięki takim osobnikom jak ten choroby roznoszą się po korytarzach. - parsknął śmiechem. - Bo który z nich by przypuszczał, że szczanie po korytarzach może rozpocząć przenoszenie różnych chorób... I tu zaczyna się twoja rola.
- Zamieniam się w słuch Herr General. Was muss sein getan (Co musi być zrobione)?
Evans stanął i upewnił, że nikt nas nie słyszy:
- Mamy wtykę w Aniołach. No wiesz u tych altruistów, co chcą ratować każdego, dzięki czemu nie potrafią uratować samych siebie. Ostatnio doniósł mi, że wyślą ciężarówkę z medykamentami na teren Przemytników i wszystko wskazuje na to, że jej ostatni kurs będzie pomiędzy Genevą, a Rochester. Twoim zadaniem będzie przechwycenie tych medykamentów. Co zrobisz z ciężarówką i załogą? Jak ją zatrzymasz? To nieważne, zdaję się na twoją sławną błyskotliwość i pomysłowość. - poklepał mnie po ramieniu. - Od tego może zależeć los całego obozu, ale wiem, że spiszesz się śpiewająco, bo tobie też na nim zależy. Poza tym odkryłem położenie kilku Ruskich niedobitków.
Oczy zamieniły mi się w spodeczki.
- Lekarstwa będą nasze. Nie zawiodę. - potwierdziłem.
- Dlatego cię do tego zabrania wybrałem. - na jego twarzy pojawił się szatański uśmiech od ucha do ucha.
***
Kolczatki zastawione, a broń naładowana. Skryłem się w starym zniszczonym obozie pomiędzy Genevą, a Rochester przez który została poprowadzona droga.
Jestem ciekaw kogo dziś będę musiał zabić. Z tego co Evans mi powiedział będą to Anioły, czyli utopijne twory tego świata, co chcą wszystkim pomagać. Cóż... Może gdybyśmy spotkali się w innym świecie, w innym czasie to bym ich zostawił. Ale żyjemy w radioaktywnym świecie, w którym nie ma miejsca na litość.
- Ich will - umiliłem czekanie nucąc sobie Rammsteina. - Ich will eure Pahntasie.

sobota, 6 stycznia 2018

Od Detlefa "Zmutowany Pies"

Misja była prosta. Unieszkodliwić, dowiedzieć się co oni tutaj robią, zabić i okraść. Cóż... drugie mi nie pykło, a ostatnie nie było moim rozkazem, ale dodałem je od siebie. Możecie mnie nazwać "hieną cmentarną", ale do ogólnej liczby zabitych przeze mnie osób tym razem byłem bardzo uprzejmy.
Spaliłem ich ciała, aby nie mogli wrócić jako chodzące trupy. Dla mnie to największa oznaka dobroci jaką można otrzymać w dzisiejszym świecie. Oczywiście w grę wchodzi też darmowy sex w burdelu. Popyt na niego jest, a jaki! Tylko podaży nie ma...
Nie rozbierałem ich oczywiście do rosołu, ale zdjąłem to co musiałem, aby pobrać zapasy. Na swoich ubraniach mieli szare naszywki z symbolem biohazardu. Wszystko wskazywało na to, że byli to Przemytnicy. Co oni tu robili? Może następnym razem zamiast strzelania zacznę najpierw zadawać pytania.
Z ich tajemniczej misji pozostała tylko karteczka z kilkoma słowami zapisanymi czarnym markerem: "Zebrać, zabezpieczyć i dostarczyć do laboratorium: mandragora i aloes". Misję naprawdę mieli szlachetną, tylko szkoda, że zapuścili się tak daleko od swojego terenu.
Właśnie wracałem do katakumb Niagara Falls, gdy usłyszałem wołanie, które przerodziło się w skowyt. Nie było to jednak nawoływanie do walki, tylko zawodzenie. Po chwili poszukiwań zlokalizowałem źródło dziwnych odgłosów. Była to drewniana chatka, która stała samotnie obok popękanej i zarośniętej trawą drogi.
Poszedłem sprawdzić owe dźwięki. Gdyby Evans dowiedział się, że przechodziłem obok potencjalnego zagrożenie do obozu i nic z nim nie zrobiłem to najpewniej by mnie zajebał.
Gdy uchyliłem drzwi chatki ujrzałem ruszające się prześcieradło. W pierwszej chwili zastanowiłem się, czy nie postradałem wszystkich zmysłów, ale potem przypomniałem sobie, że żyję w postapokaliptycznym, radioaktywnym świecie i ruszające się prześcieradła to najmniejszy problem.
Nie mogłem się powstrzymać i ściągnąłem prześcieradło, by dowiedzieć się co jest pod nim. Ku mojemu zaskoczeniu był to wiercący się Rottweiler, który zaplątał się w wielką sieć. Nie przesadzę z twierdzeniem, że była tak duża, że można by w niej niedźwiedzia złapać.
Rottweiler też był ogromny. Nie zdziwiłbym się, gdyby był zmutowany. Był koloru czarnego i miał brązowy pysk i łapy. Taki typowy piesek, w którego paszczy zmieściłaby się cała moja niemiecka głowa.
- Kogo my tu mamy. Einen Spion (Szpiega)! - zażartowałem sobie
Psu nie spodobał się mój żart i zaczął nerwowo warczeć.
- Beruhige dich bitte (Uspokój się). Po pijaku opowiadam lepsze kawały. - pies przestał warczeć, teraz tylko z obnażonymi kłami patrzył na mnie. - Pewnie chciałbyś, żebym cię uwolnił, co? - pies nie odpowiedział.
Popatrzyłem na niego i stwierdziłem jedno. Dopóki stworzenie na tym świecie ma siłę, by polować, to niech poluje albo zostanie upolowane, a nie ma zdechnąć z głodu w jakieś siatce. Wyjątek od reguły oczywiście stanowią Ruscy.
- Gut (dobrze), ja cię uwolnię, a ty pobiegniesz do swojej suki, zrobisz parę małych szczeniaczków i przy okazji nie użresz mi ręki. Einverstanden (Zgoda)? - pies nie odpowiedział.
Westchnąłem i wyciągnąłem z kieszeni Erikę - moje sztyletopodobne coś. Gdy zbliżyłem ją do psa zaczął nerwowo warczeć, ale poczekałem tak długo, aby mógł się poczuć komfortowo i poczuć, że nic złego mu pierwszy nie zrobię.
Zacząłem przecinać siatkę i przy okazji patrzyłem na moją ręką, tak jakbym miał zaraz ją stracić. Po przecięciu więzów wstałem, a pies Rottweiler mógł w końcu wstać na 4 łapy. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem:
- Teraz każdy z nas pójdzie w swoją stronę i nic drugiemu nie urwie.
Pies tylko patrzył na mnie swoimi dużymi oczami i wywalonym na zewnątrz językiem. Po chwili na mnie skoczył. Skurwysyn. Ludziom ciężko jest zaufać, a co dopiero psu. Zasłoniłem twarz ręką, aby nie miał dojścia do mojej twarzy, ani szyi, tylko jak już ugryzł moją rękę, a ja drugą ręką macałem podłogę w poszukiwaniu Eriki.
Już zacisnąłem zęby i byłem przygotowany by odczuć ból, gdy to się stało. Nic. Zamiast bólu poczułem jak coś lepkiego, szorstkiego liże moją rękę. Wszystko wskazywało na to, że pies zamiast mnie rozszarpać zaczął mnie.... lizać? Śmieszne to uczucie.
- Genau! Genau! (Wystarczy! Wystarczy!) - mówiłem z uśmiechem na ustach, gdy nie przestawał mnie łaskotać językiem - W niektórych miejscach mam skórę i nie chcę, żeby pachniał jakimś dzikim psem. Co powiedzą o mnie dziwki w burdelu?
Łaskotki, dziwne uczucie. Tak dawno już ich nie czułem...
Wstałem, schowałem wszystkie bronie w przeznaczone na nie kabury i kontynuowałem monolog z psem:
- No. No i co? - patrzył na mnie dalej swoim psim uśmiechem. - Fajnie było, ale wzywają mnie obowiązki, dziwki i rozkazy szalonego przełożonego. Także ten... Auf Niesehen (Lekka gra słów z mojej strony 'Do Niezobaczenia'), Hau ab (Spadaj)!
Wyszedłem z domku i skierowałem się w stronę katakumb Niagara Falls. Już drugi raz w ciągu godziny. Szedłem zdecydowanym krokiem, aby zdać raport Evansowi.  Szedłem dopóki coś nie zaczęły dreptać koło mnie. Był to dopiero co poznany mi pies. Odwróciłem się do niego:
- Wiesz co? Nazwę Cię 'Fieber'. Bo jesteś jak gorączka i nie odpuszczasz. - popatrzył na mnie i lekko przechylił głowę. - To teraz możesz sobie pójść. - on dalej nigdzie się nie wybierał i tylko na mnie patrzył. - Gut... Odprowadzę cię do najbliższego zakrętu, ale ani metra dalej! - pies szczeknął na znak zgody.
***
Nie poszedłem do Niagara Falls. Krążyłem w kółko i przez dwie godziny kręciłem po okolicy z moim nowych znajomym. Przez chwilę wydawało mi się, że skierowałem się za bardzo na wschód od Buffalo i niebezpiecznie zbliżyłem się do neutralnego obozu, ale było to tylko przesadzone przeczucie. Chyba.
- Wirklich (Naprawdę)! Ojciec czasami zabierał mnie na wystawę psów i widziałem tam, że człowiek i pies mogą stworzyć naprawdę zgrany duet. - przez cały ten czas opowiadałem Fieberowi nieśmieszne żarty i historie z mojego dzieciństwa. - Sehen Sie (Zobacz)! - podniosłem pobliski patyk i rzuciłem go w dal.
Pies bez namysłu rzucił się za nim. Po chwili wrócił z patykiem w ustach.
- Ja! Guter Hund! Noch einmal! (Dobry pies! Jeszcze raz!). Teraz będzie jeszcze dalej. - rzuciłem mocno patyk w pobliskie krzaki, aby zobaczyć jak mój towarzysz radzi sobie w trudniejszym terenie.
- Und wie? (I jak?) - spytałem z uśmiechem na uśmiechem na ustach. Muszę chyba zacząć się częściej uśmiechać.
Do moich uszu dobiegł tylko jeden odgłos. Który od razu zmroził mi krew w żyłach, a moje źrenice się zwężyły. Było to skomlenie.
Pognałem ile tylko miałem tchu w stronę jego źródła. Moim oczom ukazał się tylko leżący Fieber i pułapka zatrzaśnięta na jego tułowiu. Krew zaczęła się z niej obficie lać. A ja stałem tylko jak wryty.
- Coś się w końcu złapało! - krzyknął ktoś z krzaków, a po chwili wyłonił się z nich chuderlawy staruszek z postępującą łysiną. - W czym mogę Panu służyć? Jak Pan chce to mogę odstąpić kawałek mięsa. Jest to duży pies, to i mięsa będzie dużo! - uśmiechnął się do mnie swoim niepełnym uzębieniem.
- Nein, nein, nein! Du Idiot! Warum hast du das getan!? (Nie, nie, nie. Dlaczego to zrobiłeś?) - każde moje słowo było wypowiadane jak strzał z karabinu.
- Nie rozumiem... To Pana pies? Przepraszam, jestem głodny, już od paru dni.
- Du hast Hunger (Jesteś głodny)? - spytałem ironicznie. - Du hast Hunger! - wyciągnąłem szybko mój karabin Helgę i ją przeładowałem. - Bitte schön Ficker! - wycelowałem nakarmiłem go nabojami.
Gdy zabrakło mi już naboi w magazynku, a jego głowa przestała mieć okrągły kształt głośno westchnąłem i podszedłem do ledwo już dyszącego psa. Mogłem szczerze stwierdzić, że topił się we własnej krwi. Z tego już się raczej nie wyliże.
Wyciągnąłem szybko mój pierwszy pistolet Ingrid i wycelowałem w głowę umierającego psa.
- Schlaf gut, Freund (Śpij dobrze przyjacielu).
Pociągnąłem za spust, uwolniłem go z pułapki i spaliłem ciało. Widać tylko tyle mogłem dla niego teraz zrobić.
Skierowałem się w kierunku Niagara Falls i przypomniałem sobie dlaczego już się nie uśmiecham. Gdy samotna łza wypłynęła z moich suchych oczu wciągnąłem troszkę Złotego Pyłu i zacząłem się zastanawiać do której dziwki dzisiaj pójdę.
~150 pkt ~Reker

sobota, 30 grudnia 2017

Od Detlefa (fabularnie sprzed wojny)

~24 grudnia 2002 roku~

- Deti! Przestań się przeglądać w lustrze i chodź na wigilię! - zawołała mnie moja mama Emily
Wspaniała kobieta. Włosy miała długie, kruczoczarne i nigdy mi nie odmówiła pomocy. Nawet pomagała mi z trudnymi zadaniami z matematyki, których sama nie rozumiała. Przy niej czułem się bezpieczny oraz pewny tego, że cokolwiek by się działa to wszystko dobrze się skończy.
- Oj przestań kochana! - wtrącił tata Thomas. - Jeśli przykłada dużą wagę do wyglądu to dobrze o nim świadczy.
Mój ojciec... Chciałbym być taki jak on. Mieć kościstą twarz i fryzurę, z którą co tydzień trzeba chodzić do fryzjera. Idealna grzywka na idealnie okrągłej głowie. Był srogi, ale też nie szczędził pochwał i był sprawiedliwy do bólu. Jednak nie dawał wszystkim po równo. Można powiedzieć, że kara lub nagroda była wprost proporcjonalna do czynu.
Kochałem ich moim malutkim sercem. Przez cały czas w szkolę uczyłem się tak, aby byli ze mnie dumni. Nie chciałem ich zawieść. Nie mogłem ich zawieść.
Skończyłem się czesać i poprawiłem malutką koszulę, którą miałem na sobie i ruszyłem do wigilijnego stołu. Boże Narodzenie było dla mnie najważniejszym świętem w roku, więc wszystko tego dnia było dla mnie wyjątkowe. Ciotki, które non stop debatowały o nowych związkach sąsiadów oraz wujkowie, którzy co chwile obrażają siebie nawzajem, gdy nie zgadzają się w swoich poglądach politycznych. Kto to jest ta cała Merkel?
- Przyszedł nasz pierworodny! - krzyknął dziadek Friedrich już siedzący przy stole.
Dziadek Friedrich! Chyba nie ma osoby o większej wiedzy z historii, niż on. Na głowie zostało mu już tylko kilka włosków i chodzi o lasce, ale to nie umniejsza jego wielkości. Jak na dziadka jest dość żwawy. Pewnie to przez jego leki. Ostatnio mam wrażenie, że bierze ich za dużo...
Gdy przyszedłem do stołu moja rodzina właśnie zaczynała dzielić się opłatkiem. Jednak najpierw tradycji musiała stać się zadość. Każdy z nas musiał zaśpiewać kolędę o choince:
- O Tannenbaum, O Tannenbaum! Wie true sind deine Blätter. (Chyba już słyszeliście tę kolędę.)
Po skończeniu kolędy nareszcie mogliśmy podzielić się opłatkiem. Otrzymywałem różne życzenia od najbliższych. Zaczynając na tym, żebym urósł, aż po życzenia związane z sukcesem w przyszłym życiu. Najbardziej jednak mnie urzekły dziadka:
- Abyś był wierny swoim ideałom i żebyś zawsze pamiętał, że możesz osiągnąć wszystko. Bo jesteś tego wart. Bo jesteś moim wnukiem.
Poczułem się wtedy jakbym mógł przenosić góry. Poczułem się wtedy, jakby wszystkie wcześniej wyznaczone granice stały się rozmyte. Jakby nie było siły na świecie, która mogła mnie powstrzymać. Mnie i moich malutkich rączek i nóżek.
- A teraz wszyscy wznieśmy toast! A i młodemu wlejcie piccolo. Niech się uczy! - wstał i powiedział głośno ojciec.
Kieliszki zastukały, nawet mój kubek do herbaty z Darthem Vaderem, w którym miałem piccolo.
- Za Wielkie Niemcy! Prost (Na zdrowie!) - krzyknął tata
- Żeby były wielkie tak jak kiedyś. - mruknął pod nosem dziadek. Wszystko jednak wskazywało na to, że nikt tego nie słyszał, tylko ja...
Wiedziałem, że jako przyszły dziedzic muszę coś dodać od siebie. Wszedłem na krzesło i powiedziałem:
- I za to, żeby na świecie nie było już żadnych wojen!
Odbiło się to tylko głuchym echem po pokoju i biesiadnikach.

czwartek, 28 grudnia 2017

Od Detlefa do Erona "Razem do piekła"

Takie coś widziałem tylko raz w swoim życiu. I przerażało mnie tak bardzo, jak przeraża mnie teraz. Kretoszczury... Są znacznie większe od zwykłych szczurów i mają ostre zęby. Do tego są łyse i pomarszczone, więc mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wyglądają jak mój penis po całodniowej wizycie w burdelu.
Rozejrzałem się po piętrze i natychmiast zorientowałem się, że jesteśmy w potrzasku. Z deszczu pod rynnę, najpierw w potrzasku w sali gimnastycznej, a teraz tutaj. Musimy chyba się przestawić na nieco bardziej otwarte tereny.
- Herr Black, łagodnie to ujmując. - poczekałem aż zwróci na mnie uwagę - Jesteśmy w zabarykadowanej dupie...
- Narzekasz Frau Detlef. - stwierdził mój towarzysz. - Moja pomysłowość i twoja niemiecka myśl techniczna zaraz na pewno coś wymyślą - pocieszył mnie.
***
- O Tannenbaum. O Tannenbaum. Wie true sind deine Blätter. (O choinko. O choinko. Jak wierne są twe igiełki. Jest to odpowiednik "O Christmas Tree" w Niemczech.)
Oparty o barykadę drzwi nuciłem sobie kolędę. Jak widać udzielił mi się świąteczny nastrój. Nie wiem czy to z bezsilności, czy z bezradności.
- Zamknij się. - rozkazał mi towarzysz.
- Nie sądziłem, że po całej mojej wędrówce zginę z głodu, broniąc się przed Scheißfresser (gównojadami) kretoszczurami. A tyle Ruskich jeszcze żyje... Ale cóż, Niemcy też się nie spodziewały, że przegrają wojnę.
Zmęczony Eron usiadł obok mnie. Sapał jak tur.
- Jak już mamy umrzeć to muszę ci to powiedzieć Niemcu. Jestem Polakiem. - powiedział suchym głosem.
A więc jednak. Ale teraz to i tak nie ma już znaczenia. Jakby się nad tym dłużej zastanowić, to nigdy nie miało znaczenia.
Nic mu nie odpowiedziałem. Siedzieliśmy tylko i nieobecnym wzrokiem patrzyliśmy przed siebie. Patrzyliśmy na brzydką mordę plakatu z wujem Samem. Poszukałem ręką jakiegoś kamienia. Znalazłem nawet dwa, a po chwili jeden rzuciłem Blackowi.
- Kto pierwszy trafi tego amerykańskiego Fickera (skurwysyna) skraca drugiemu cierpienie.
Wstałem, nie zdążyłem się nawet zamachnąć, gdy Eron wystrzelił ze swojej snajperki w plakat.
- Betrüger (oszust)! - krzyknąłem.
Mój towarzysz się zaśmiał, lecz uśmiech znikł z jego twarzy, gdy jeszcze raz spojrzał na plakat.
- Detlef! - krzyknął. - Za tym plakatem nie ma ściany. Tam jest jakieś pomieszczenie!
Błyskawicznie udaliśmy się do tajemnicze pomieszczenia i zdjęliśmy resztę plakatu. Ukazało się przed nami pomieszczenie zarządzania klimatyzacją.
- Ich schon weiß (Już wiem)! - krzyknąłem. - Wpuścimy do klimatyzacji trutkę na szczury i wszystkie zatrujemy. Poza tym chętnie bym jej trochę wciągnął, żeby no wiesz... - popatrzył na mnie z uniesionymi brwiami - żeby ocenić ile dawki może je powalić...
- Czy to cię nie zabije? - spytał skonsternowany Eron
- Entspannen Sie sich (Wyluzuj)! To trutka na szczury, nie na ludzi.
Tylko gdzie znaleźć tutaj trutkę na szczury... Wyciągnąłem woreczek i zaciągnąłem się Pyłem, aby rozjaśnić sobie umysł.
- Mam lepszy pomysł - wtrącił Eron po czym zabrał mi Pył. - naćpamy te szczury i w narkotykowym szale albo zasną, albo zaczną się zabijać.
Popatrzyłem na niego tak jakby postradał wszystkie zmysły.
- Oczywiście potem ci oddam. - dodał, a na mojej twarzy pojawił się uśmiech - Tylko jest jeden problem... Ktoś będzie musiał iść i je tu wpuścić. Ktoś kto jest z nas dwóch najbardziej odporny na ten Pył...

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Od Detlefa Zadanie nr 3 do Alice "(Nie)zbrodnia i kara"


- Cycki. Mają być duże. - skomentował stojący ze mną na patrolu James.
Pamiętacie Jamesa? Tego osiłka, który zaciągnął mnie na przesłuchanie? Po zapytaniu go, co najbardziej lubi w kobietach stał się bardzo wylewny. A im więcej w rozmowie było emocji, tym mniej drażniła mnie panująca wokół śnieżyca.
- Ja (Tak)! Takie duże co idealnie pasują do dłoni! - wreszcie w całym tym pieprzniku mogę z kimś ‘po ludzku’ porozmawiać. - Ale wiesz Herr James, ważny jest też krąglutki tyłeczek, taki za który można złapać i nie puścić. - jestem facetem, w rozmowie z innym facetem nigdy się nie powstrzymywałem przed mówieniem tego co mam na myśli. - Ale i tak te wasze Amerykanki nijak się mają do moich Niemek.
James parsknął śmiechem.
- Mówisz o tych Niemkach, z tych wszystkich kawałów? - spytał ironicznie
Pokręciłem głową.
- Nie Herr James, te Niemki, które ja znam są twarde jak hartowana stal. - skorygowałem go i kontynuowałem. - Są wielkie, bo muszą mieć siłę by nosić kufle z piwem. Poza tym, one są na tyle mądre, by wiedzieć, że kręcą nas krągłości, więc wybacz mi Herr James, ale się mylisz.
- Skończ z tym ‘Herr’, Niemcu! Jestem po prostu James! - krzyknął z uśmiechem
Wyciągnąłem do niego dłoń w rękawiczce i powiedziałem:
- A ty skończ z tym ‘Niemcem’, jestem po prostu Detlef. - uścisnęliśmy się za nadgarstki - Taki początek znajomości należałoby opić. - wyszczerzyłem zęby i po chwili spoważniałem. - Tylko szkoda, że żadnej flaszki tu nie widzę.
- I tu się mylisz Detlef - zastukało szkło, a James wyciągnął coś z plecaka.
Moje oczy zrobiły się wielkie jak spodeczki i krzyknąłem:
- Nicht zu fassen (Niewiarygodne)!
Z uśmiechem podał mi flaszkę:
- Wypijmy z spotkanie i…. za te twoje Niemcy też!
Byłem tak uradowany, że w ułamku sekundy przystawiłem flaszkę do ust.
Ostatnio zaczęło mi brakować Szmaragdowego Pyłu, a alkohol jest całkiem znośnym zamiennikiem.
Już przechylałem butelkę by zaczerpnąć boskiego nektaru (etanolu), gdy poczułem, chłód oraz pieczenie na policzku. Tracąc równowagę upuściłem flaszkę na ziemię. Bardziej od pieczenia policzka bolał mnie odgłos pękającego szkła. Z niedowierzania otarłem sobie policzek rękawiczką.
- Jakiś Ficker (skurwiel) właśnie rzucił mnie śnieżką… - powiedziałem patrząc przed siebie pustym wzrokiem.
Po pierwszej śnieżce zaczęły lecieć kolejne, przy akompaniamencie dziecięcego śmiechu.
- Verdammt (cholera), tak mnie suszyło od rana - skomentowałem patrząc na rozbite szkło.
- Otrząśnij się Detlef! Trzeba tym gnojkom spuścić ostry wpierdol. - przeładował swoją broń. - Trzeba ich znaleźć, skuć i w niewole sprzedać - zaczął się rozglądać w poszukiwaniu dzieci - A jak nie, to po prostu zajebać.
Przeładowując Helgę wydałem z siebie gardłowy okrzyk:
- Ja! Auge um Auge, Zahm um Zahm (oko za oko, ząb za ząb)! Musimy się rozdzielić, będzie szybciej. - strzeliłem z Helgi w niebo. - Gówniaki! Wir kommen für euch (Idziemy po was)! - krzyknąłem.
Ruszyłem w pościg jakby mnie sam diabeł gonił. Są rzeczy na tym świecie, które dzieciom mogę wybaczyć. Ale wśród nich nie jest dewastacja boskiego trunku.
***
- Mir ist Kalt, zu kalt (Jest mi zimno, tak zimno) - nuciłem sobie Rammsteina pod nosem.
Śnieg skrzypiał mi pod butami, a śnieżyca przybierała na sile. Wszystko wskazywało na to, że zbyt daleko oddaliłem się od Jamesa. Ten błąd może mieć poważne konsekwencje.
Już traciłem nadzieję, gdy ujrzałem jakąś sylwetkę chowającą się w zaułku, przy ruinach ceglanych domów. Gdy zbliżyłem się do niej ujrzałem jednak, że postać się nie rusza, tylko wydaje jakieś dziwne, nienaturalne dźwięki.
Podszedłem bliżej i zorientowałem się, że to tylko zwłoki z przyklejoną krótkofalówką. Podniosłem ją i ze zdziwieniem spytałem sam siebie:
- Was ist das (Co to jest)?
Nagle poczułem, jakby ktoś walnął mnie żelazną patelnią w głowę. Zatoczyłem się, a wokół mnie zaczęły pojawiać się gwiazdy.
- Die Sterne, so viele (Gwiazdy, tak dużo)... - wybełkotałem, gdy świat zaszedł czernią.