sobota, 11 sierpnia 2018

Od Clancy'ego (fabularnie sprzed wojny)

~2/3 grudnia 2019 roku~
Równo o 23.50 odezwał się ustawiony przeze mnie alarm w telefonie. Sięgnąłem po niego i na ślepo wyłączyłem, by powtórzyć ten sam proces pięć minut później. Tym razem zmusiłem się do otworzenia oczu i przypilnowania siebie, by ponownie nie zasnąć. Ciemność wokół zaczęła się zmniejszać wraz z tym, jak moje oczy się do niej przyzwyczajały. Dojrzałem zarysy mebli i swoich rzeczy pozostawionych tam poprzedniego wieczoru. W końcu zmusiłem się do opuszczenia łóżka i dotarcia pod okno dokładnie minutę przed północą. Co chwilę odblokowywałem telefon w oczekiwaniu na równą godzinę. Kiedy tylko ta zawitała na ekranie zerknąłem na zewnątrz. Warstwa śniegu pokrywała każdy centymetr ziemi, a kolejne płatki powoli spadały z nieba. Najlepiej było widać to w świetle latarni stojącej przy odśnieżonej ścieżce otaczającej dom.
Ubrałem się i bezszelestnie wyszedłem na zewnątrz. Chłodne powietrze przyjemnie otulało moje płuca pobudzając mnie do szybszego marszu. Kroczyłem dróżką wokół domu, aż dotarłem na tyły posiadłości. Kolejne lampy odsłaniały przede mną nieprzeniknioną ciemność, chociaż i bez nich doszedłbym tam, gdzie chciałem. Oprócz garażu z przodu domu posiadaliśmy także drugi, większy na tyłach. Tam też znajdował się drugi wyjazd oraz budka strażnika. Starszy facet przymykał oko na moje nocne wypady, co powtórzyło się także tym razem. Grzecznie otworzył bramę i pozdrowił mnie kiwnięciem głowy, kiedy opuszczałem dom w swoim nowym pojeździe.
Sprawiłem go sobie na ten dzień i byłem bardzo zadowolony z dokonanego zakupu. Co prawda przekroczył on budżet, jaki ustalił mój ojciec ale nie było to coś, czego nie mógłby przełknąć. Siedemdziesiąt tysięcy w tę czy we w tę nie zrobi mu różnicy, a ja mam chociaż jedną ładną zabaweczkę. Chevrolet Camaro z 1967 roku zrobiłby wrażenie na miejscowych, gdybym tylko wyjechał nim w samo południe, nie ledwo co po północy. W takich godzinach przeciętne szaraki grzały miejsca w swoich posłaniach, obarczeni zbyt wielkim strachem, by wędrować ulicami wielkiego miasta. Zdarzały się wyjątki, których odwaga doprawiana była zazwyczaj procentami i nie była do końca prawdziwa.
Choć z reguły nie byłem zgrywusem, teraz sprzyjało mi i dobre samopoczucie i zabawne pomysły na przestraszenie kilku włóczęgów. Krążyłem przypadkowymi ulicami nie przekraczając prędkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jaka byłaby przyjemność z jazdy tak pięknym autem, gdyby pędziło jak na złamanie karku i nie pozwalało na podziwianie swej urody?
Wycieraczki zmiatały płatki śniegu z szyby, nim zdążyły się rozpuścić i jeszcze bardziej ograniczyć moją widoczność. Po dwudziestu minutach podążania jasnymi ulicami miasta zdecydowałem się na jego opuszczenie. Chociaż całe życie nie wyjeżdżałem poza stan, w którym się urodziłem, a mój dom zmieniał się średnio raz na rok nigdy nie zawitałem do Nowego Jorku. Nie było to coś, nad czym mógłbym zapłakać, jednak sama myśl o tak wielkiej metropolii przyprawiała mnie o mdłości. Już to miasto było dla mnie za duże, a był to ledwie ułamek tego, co mógłbym zobaczyć tam.
Minąłem luksusową dzielnicę na której mieścił się mój obecny dom i podążyłem drogą wyrytą mi w pamięci tak dobrze, jak swoja własna data urodzenia. Uliczne latarnie w tej okolicy rozstawione były w większych odległościach od siebie, a pobocza obrastały łyse krzaki. Nie było tu też chodnika, który zaczynał się dopiero kawałek przed miastem. Idealne miejsce, by zgarnąć jakąś zbłąkaną duszyczkę i trochę sobie pożartować.
Jak urodziny to urodziny, już po kilku kilometrach minąłem jakąś niewiastę brnącą w tym zimnie w stronę miasta. Minąłem ją wsłuchując się w przyjemne odgłosy silnika, ujawniające się po dodaniu gazu. Odwróciła wzrok za odjeżdżającym pojazdem myśląc pewnie, jaki to pech, iż nie zmierza w przeciwnym kierunku. Spoglądałem w boczne lusterko jeszcze przez chwilę, dopóki postać całkiem nie zniknęła w ciemności. Ostrożnie zawróciłem pojazd i zatrzymałem się na poboczu. Pozostawiłem włączone światła i włączyłem telefon. Przeglądałem internet jakiś czas, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Dziewczyna w moim wieku, ubrana od stóp do głów na czarno wydała się wielce zaskoczona, kiedy pasujący do jej ubioru kolorem Chevrolet zatrzymał się tuż obok niej. Opuściłem lewą szybę, wcześniej zakładając na gołe dłonie skórzane rękawiczki.
– Może panią gdzieś podwieźć? – uśmiech z serii "najlepszych" sprzedał się od razu.
To w końcu moje urodziny.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz