wtorek, 30 kwietnia 2019

Od Rafaela cd. Rity

- Teraz jestem taki jak ty - uśmiechnąłem się, chowając odstające kły - I na wieki twój - dorzuciłem, czując nadal do siebie minimalny strach. Nigdy nie planowałem bycia wampirem, ale jeśli miałem na nowo porzucać Ritę przez swoją śmierć, to wolałem oddać swoje człowieczeństwo i żyć z nią, dopóki biały dąb nas nie rozdzieli. Kochałem ją, a ona kochała mnie. Czego chcieć tutaj więcej?
- A ja na wieki twoja - szepnęła, wtulając swoją głowę w materiał mojego munduru. Zadowolony z takiego obrotu spraw, zacząłem wdychać jej uspokajający zapach, który wyciszał wszystkie, wyszarpane od nerwów zmysły. Zachowując zalecaną czujność, zamknąłem powoli ociężałe powieki, pozwalając sobie tym samym na krótki odpoczynek.
- Już się ode mnie nie oderwiesz - rzekłem, zataczając na jej plecach małe kółka, które stopniowo rozluźniały wszystkie jej mięśnie. Odczuwając minimalne podniecenie, wsunąłem swoje dłonie pod jej ciemną koszulę, która idealnie podkreślała każdy cal jej ciała. Nie przejmując się tym, że jesteśmy w lesie, bez opamiętania kontynuowałem swoje działania, polegające na pozbawianiu Rikity dalszych partii ubrań. Byliśmy już prawie nadzy, gdy do moich czułych uszu dotarł dźwięk łamanych gałęzi. Zaskoczeni zastygliśmy na ułamki sekund, aby następnie przy pomocy wampirzej szybkości na nowo wskoczyć w swoje poszarpane odzienie.
- Pani dowódco? - zapytał wysoki brunet, trzymając dłoń na swoim glocku - Wszystko dobrze? - zmierzył nas zawstydzonym wzrokiem, który po kilku chwilach spoczął na mojej odsłoniętej klatce piersiowej. Cholerne guziki, że też teraz musiały sprawiać mi trudność! Te małe cholery nigdy nie potrafiły wpasować się w odpowiednie dziurki, przez co człowiek mógł się z nimi tylko szarpać i szarpać. No dalej - pomyślałem poirytowany, ignorując ciekawski wzrok żołnierza.
- Henrick! - warknęła czarnowłosa, zaciskając swoje dłonie w wyblaknięte na knykciach pięści - Masz pięć sekund, żeby się odwrócić i wyjść! - mordowała go wzrokiem, co skłoniło mężczyznę do szybkiego opuszczenia zalesionej przestrzeni - Co za menda - westchnęła, pomagając mi z ostatnim zapięciem, umiejscowionym kilka centymetrów pod moją brodą.
- Jeszcze to nadrobimy - pstryknąłem ją w nos, wywołując tym samym falę cichego śmiechu - Sądzisz, że się domyślili? - zerknąłem w stronę wyjścia z lasu, gdzie mieli oczekiwać nas nieznośni żołnierze, niemający za grosz wyczucia czasu.
- A nawet jeśli to co? - posłała mi zalotny uśmiech, przepleciony nutą dalszego baraszkowania - To nasze życie. Zresztą są lojalni więc nie pisną ani słówka... No chyba, że chcą narazić się na mój gniew, a to już inna sprawa - pocałowała moją żuchwę, zlizując z niej resztki krwi, która od dzisiejszego dnia miała służyć mi jako pokarm. Nadal się nieco tego brzydziłem, ale skoro von Kastner do tego przywykła, to i ja pewnie niedługo zrobię to samo - Masz niezły gust - złapała mnie za bladą rękę, co pozwoliło jej na narzucenie tempa naszego kroku.
- Mówisz? - uniosłem jedną brew, splatając przy tym nasze palce w zlaną jedność.
- Ja to wiem - odparła, nie tracąc dobrego humoru, który po niezbyt przyjemnej sytuacji mającej miejsce kilka godzin temu, udzielił się mojej duszy na nowo - Ja to wiem...

*Pięć Godzin Później*

Stojąc przed dębowymi drzwiami, zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, czy pomysł dołączenia do obozu Aniołów będzie trafioną inwestycją mojego życia. Z jednej strony chciałem codziennie budzić się przy Ricie, ale z drugiej natomiast miałem pewne obawy, dotyczące tego, czy będę w stanie odnaleźć się w tym zaludnionym świecie. Moja natura samotnego podróżowania już od kilku lat wżynała się poważnie w mój niezbyt stabilny charakter, co zapewne poskutkowałoby jedynie tym, iż nie byłbym w stanie działać z innymi osobami w drużynowej harmonii. Wzdychając na to cicho, postanowiłem ostatecznie zapukać kilkukrotnie w drewnianą barierę, oddzielającą mnie od pana i władcy tego przybytku.
- Amitachi? - zapytał zdziwiony Andersen, uchylając z lekka ruchomą ściankę - Nie mam na razie żadnych zleceń, przyjdź później - próbował mnie spławić, lecz ja nie miałem zamiaru poddać się bez walki. W momencie zamykania wrót wsunąłem pomiędzy nie, a futrynę swoją stopę, uniemożliwiając tym samym całkowite ich zamknięcie - Przecież mówię, że nic nie znajdę - nadął swoje policzki, upodobniając się do wnerwionego chomika, pozbawionego miski pełnej jedzenia. 
- Nie chodzi mi o żadne misje - przewróciłem oczami, aby następnie wpychając się na siłę do obskurnego gabinetu - Chciałbym... Chciałbym dołączyć do obozu - wyjaśniłem swoje zamiary, zasiadając równocześnie na plastikowym krześle, znajdującym się tuż przed maleńkim biurkiem brązowowłosego.
- Jednak ci się odmieniło? - zażartował, zajmując miejsce naprzeciwko mnie - Zaraz znajdę jakiś formularz - ciągnął, szperając w pobliskiej szafeczce wypełnionej po brzegi samymi papierkami.
- Można tak powiedzieć - przygryzłem dolną wargę swoich ust, co w małym stopniu pomogło ułożyć mi wszystkie myśli do kupy - Długo to zajmie? Nie mam całego dnia.
- To tylko kilka rubryk... - podsunął mi kartkę z długopisem pod nos, dając mi dużo czasu na ładne wstawienie podpisów. Głównie chodziło o podanie danych personalnych, o nieco poszerzonym zakresie. Nie mając z tym żadnego problemu, zdecydowałem się zachować dobijające milczenie, które było przerywane cichutkim tykaniem ściennego zegara - Zaraz przydzielę ci wolną kwaterę.
- Mam już gdzie spać - powstrzymałem go od wykonania tej czynności, co pozwoliło mi zaoszczędzić kilka minut cennego czasu - Mam gdzie spać, pójdę już - powtórzyłem, wcinając mu się w jeszcze nierozpoczęte zdanie. Nie czekając nawet na jego dalsze reakcje, ruszyłem w stronę cienkiej zapory, którą natychmiastowo pokonałem. Zadowolony z wypełnionej misji w szybkim tempie znalazłem się w pokoju rozbudzonej już Rikity.
- Gdzie byłeś? - mruknęła, od razu poprawiając swoje długie włosy.
- U Andersena - pogłaskałem ją po zimnym policzku, nabierającym coraz to większej temperatury.
- Co chciał?
- Niczego - ucałowałem jej czoło, dając jej tym samym poczucie względnego bezpieczeństwa - Od teraz jestem jednym z was. Mówiłem, nie opuszczę cię aż do śmierci... A nawet i dłużej...

<Rita? :3 Jak tam? xd> 

niedziela, 28 kwietnia 2019

What doesn't kill you makes you stronger

Imię i nazwisko| Renee Ioana Cole
Ksywka| Cole dla nieznajomych, Rey dla bliższych osób
Wiek| 28 (17 grudnia)
Płeć| Kobieta
Obóz| Dawniej Przemytnicy, teraz Niezrzeszona
Ranga| Członek
Aparycja| Cole jest średniego wzrostu kobietą o drobnej, lecz silnej postawie. Liczy sobie niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, co zawdzięcza genom ze strony ojca. Jej ciało jest umięśnione i zaokrąglone w odpowiednich miejscach. Ma typowo ciepłą karnację, którą odziedziczyła po matce. Jej ciemnobrązowe włosy sięgają ledwo do ramion, a kruczoczarne oczy nieustannie wypatrują zagrożenia, które może nadejść z każdej strony. Ma wąskie ramiona i biodra, dość szczupłą talię i nieco wystające żebra. Jej ciało nie jest w żadnym stopniu pokryte tatuażami ani oszpecone kolczykami, natomiast na plecach ma zazwyczaj zakrytą bliznę po starciu z wilkołakiem. Ubiera się w ciemne kolory; najczęściej tak, aby ubrania zakrywały jak największą powierzchnię jej ciała. (Kliknij)
Charakter| Renee jest bardzo zamkniętą w sobie osobą, z którą niełatwo nawiązać kontakt. Lata praktyki nauczyły ją, że życie to nie bajka i najlepiej jest działać samemu – nie można wtedy na nikim się zawieść. Bardzo źle działa pod presją, ale nie daje tego po sobie poznać. W chwilach zwątpienia myśli logicznie i dość szybko wyciąga wnioski. Bardzo trudno wytrącić ją z równowagi, a jeśli ktoś zbyt natarczywie próbuje, to zawsze spotyka się z jej współczującym uśmiechem. Cole jest odważna, lecz ostrożna – woli najpierw zbadać teren, a potem przejść do działania. Nie potrafi zachować zimnej krwi gdy ktoś nazwie ją tchórzem; jest w stanie połamać komuś ręce za takie poniżenie. Jeszcze nigdy nie doszło do takiej sytuacji, ale zarzeka się, że mogłaby oddać życie za osobę, której ufa. Na głupie młodzieńcze zaczepki odpowiada flirtem lub lewym sierpowym, w zależności od jej nastroju.
Historia| Renee Ioana Cole jest drugim dzieckiem Gabrieli i Adriana Cole. Od małego była wychowywana na żołnierza – aby pójść w ślady ojca – jednak jedyne, co jej z tego zostało, to znajomość podstawowych zasad samoobrony i obsługi broni palnej. Stało się tak z powodu jej wrodzonej potrzeby pomocy ludziom. Dlatego też pierwsze co zrobiła po ukończeniu liceum, to złożenie papierów do najlepszej szkoły medycznej w kraju. Jak wiadomo, studia wiążą się z imprezami, a imprezy z bardzo późnym wracaniem do domu. Pewnej letniej nocy wracając do mieszkania spotkała kogoś, kto odmienił jej życie. Jak duże było prawdopodobieństwo, że znajdujący się nieopodal wampir to akurat ją wybierze na swoją kolację? Ale stało się, jakimś cudem nie została osuszona z krwi – wręcz przeciwnie. Stała się, taka jak jej napastnik. Cole przez bardzo długi czas nie mogła sobie z tym poradzić, ale kiedy wreszcie przyznała się rodzinie, przyjęli to wyjątkowo dobrze. Jej życie toczyło się dalej: w trakcie dnia chodziła na wykłady i praktyki, wieczorami upewniała się, że jej znajomym nie przytrafi się to samo, co jej, a nocami uczyła się lub odkrywała coraz to nowe miejsca, jakie skrywał przed nią świat. Wszystko to legło w gruzach, gdy jej ojciec dostał wezwanie do służby i umarł na froncie. Zdarzyło się to zaraz po egzaminach końcowych, co jeszcze bardziej dobiło Cole. Nie potrafiła pozbierać się po jego śmierci, a co dopiero po śmierci matki podczas bombardowania. Jedynym, czego była wdzięczna, był jej brat, który umiał ustawić ją do pionu i pokazał jej, że życie jeszcze nie dobiegło końca. Renee wciągnęła się w wir pracy. Pracowała na dwa etaty w różnych szpitalach, a gdy Nowy Jork został podzielony na obozy, dołączyła do jednego z nich. Przemytnicy stali się jej rodziną, której bardzo jej brakowało, ale to tylko do czasu. Pewnej nocy pragnienie krwi przezwyciężyło jej wolną wolę i życie straciło troje ludzi. Ledwo uciekła przed karą śmierci, a od tamtej pory sama radzi sobie w życiu, zarabiając na osobach, które zgłaszają się do niej o pomoc.
Rodzina|
Gabriela i Adrian Cole † – Rodzice Renee. Matka pochodziła z Rumunii, a ojciec z Wielkiej Brytanii. Spotkali się w centrum Londynu – była to miłość od pierwszego wejrzenia. Razem przeprowadzili się do Stanów by wziąć ślub i założyć rodzinę. Gdy wybuchła wojna, Adrian został wysłany na front, z którego już nigdy nie wrócił. Gabriela zginęła na krótko po nim, na skutek bombardowania i zawalenia budynku.
James Florin Cole – Starszy Brat Renee. W tym momencie nie można ustalić miejsca jego pobytu, jednak ostatnim razem znajdował się w okolicy Cortland. Raz na jakiś czas przesyłają do siebie wiadomości aby mieć pewność, że wszystko jest w porządku.
Partner/ka| -
Orientacja seksualna| Heteroseksualna
Inne|
- Uważa, że z wampiryzmem wiąże się więcej plusów niż minusów, dzięki czemu łatwiej jest jej wykonywać pracę lekarza – od razu wie, jaką grupę krwi należy podać oraz czy wdało się zakażenie
- W tym momencie mieszka w opuszczonym bloku blisko Jeziora Oneidy na terenie obozu Śmierci
- Włada trzema językami: angielskim, rumuńskim i niemieckim
- Przez wiele lat szukała lekarstwa na wampiryzm, oczywiście dla celów zarobkowych
- Jej największym marzeniem jest zwiedzenie Europy
Właściciel: gobiiela (howrse)

czwartek, 25 kwietnia 2019

Od Colina cd. Jasona

Ważniak się znalazł - pomyślałem, rozpakowując rację żywnościową, wyprodukowaną przez Francję na początku 2022 roku. Zaznajom z tymi "frykasami", doskonale wiedziałem, że część z nich może być już dawno przeterminowana. Zresztą czego ja się niby spodziewałem? Przez pierwsze dni wszyscy będą tutaj patrzeć na mnie jak na zbrodniarza wojennego, który wymordował podczas snu połowę swoich sojuszników. Nie patrząc dłużej na Jasona, przystąpiłem do dokładnej selekcji leżących przede mną produktów. Orzechy ziemne barbecue... Jak dobrze, że to spleśniałe - odrzuciłem je na bok, aby móc dobrać się do dania głównego, występującego jako półkilogramowa porcja spaghetti.
- Wiesz, jak to się w ogóle robi? - mężczyzna z uwagą obserwował moje szybkie ruchy, polegając na sprawnym rozerwaniu zielonego worka, do którego trzeba było dodać opakowania papkowatego żarcia, aby następnie zalać je najzwyklejszą wodą. Czując, iż zimnawa ciecz stopniowo staje się cieplejsza, spojrzałem ze spokojem w oczy swojego rozmówcy.
- Wyobraź sobie, że tak - odpowiedziałem, stawiając konstrukcje w taki sposób, żeby nie miała choćby najmniejszego cienia szansy na przewrócenie się - Przed wojną, jak i podczas jej trwania nie siedziałem na dupie. Wolałem chronić kraju, niż kryć się po schronach - wziąłem gryza słonego suchara, który po wielu dniach głodówki okazał się moim wymarzonym posiłkiem. Starając się nie nadwyrężać skurczonego żołądka, pozwoliłem sobie na spałaszowanie tylko tej jedynej sztuki mączniaka, po którym i tak czułem się dość ociężale.
- Gdzie pracowałeś? - zapytał z nudów, porywając z mojego zestawu kolejnego batona z maleńką paczką cukierków - Nie patrz tak. Nie przydadzą ci się - warknął, próbując mnie zdominować, co nie zrobiło na mnie zbyt piorunującego wrażenia. Nie odrywając od niego swoich ślepi, zacząłem zastanawiać się gdzie tak właściwie podział się Ronan... Jeśli te tępaki mu coś zrobiły, ostro tego pożałują.
- Byłem antyterrorystą. Uprzedzając głupie docinki... Ta praca nie opiera się na zwykłym siedzeniu za biurkiem, dlatego nie porównuj mnie do byle jakiego kundla, niepotrafiącego zapamiętać podstawowych zasad prawa. Wiem, nie spędziłem życia na wojnie, ale nie raz ze swoimi ludźmi zajmowałem się porwaniami, strzelaninami, a nawet neutralizacją ładunków wybuchowych - wyjąłem z podgrzewacza rozgrzaną puszkę, której wieko automatycznie odskoczyło od podstawki wyginającego się złota.
- Gdzie są teraz twoi ludzie? - spojrzał na mnie badawczo, obżerając się mało tuczącą słodkością.
- Nie żyją - zacisnąłem usta w wąską linię, aby następnie wypuścić ze świstem powietrze z płuc - Spóźniłem się... Gdybym był minutę szybciej, nie stałaby się im żadna krzywda - zamilkłem, widząc przed oczami zakrwawione ciała moich chłopaków. Do tej pory nie mogłem wybaczyć sobie, że ich życie trafiło w ręce Boga. Mogłem się nie oddalać... Czemu do cholery musiałem sprawdzić tamto miejsce?! Mogliśmy umrzeć razem... Razem... - Gdzie Ronan? - odezwałem się po kilku minutach milczenia. Przynajmniej jego nie mogłem stracić. Po prostu nie i chuj.
- Ronan? - uniósł brew, zastanawiając się o kogo może mi tym razem chodzić.
- Mój pies - wsunąłem do ust widelec pełen pomidorowego makaronu - Taki duży owczarek belgijski z szelkami taktycznymi - wyjaśniłem, połykając pierwszy fragment ciepłego obiadu.
- Jest u weterynarza, niedługo wróci - powiedział, nie stosując o dziwo w swoim głosie żadnej agresji. Kiwając na to z lekka głową, zająłem się dalszym gryzieniem klusek, które z łatwością przechodziły przez moje podrażnione gardło. Oczywiście nie byłem w stanie zjeść całego pudełka, więc duża część tego dobrodziejstwa przypadła w spadku mojemu nowemu dowódcy - Wytrzyj się i chodź. Z wami to jak z dziećmi - burknął, tupiąc w miejscu nogą. Niezbyt zadowolony z tego rozkazu, przetarłem chusteczką okolice swoich ust, zmywając z nich kolor krwistego pomidora.
- Idę, idę... Nie denerwuj się tak, bo ci żyłka pęknie - poprawiłem na ramionach przetarte ubranie, będące ze mną od początku mojej podróży. Niezbyt chciałem się z nim rozstawać, ale wizja nowego odzienia, brzmiała dużo lepiej, a przede wszystkim wygodniej niż wyniszczone mienie.
- Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele - zgromił mnie wzrokiem, aby następnie obrać kurs na magazyny, gdzie na wieszakach wisiały porozwieszane mundury, przeplatane co jakiś czas normalnymi ciuchami. Do każdego kompletu były oczywiście dołączone czarne glany, z których numerem, przez moją dużą stopę mógł być delikatny problem. Pewnie stwierdzi, iż i tak na to nie zasługuję - pomyślałem, wpatrując się w blondyna, który z uwagą przeglądał się każdemu uniformowi - Jaki masz rozmiar? - spojrzał na metkę klasycznego wzoru maskującego, głęboko się przy tym zastanawiając.
- L - skrzywiłem się, dostrzegając w kącie sali coś o wiele lepszego - Mogę coś lepszego niż zwykłe ciapki? - podszedłem do stojącego nieopodal mnie kartonu, w którym dostrzegłem bluzkę khaki z czarnym bezrękawnikiem. Dodać do tego wskazane przez mężczyznę spodnie oraz buty i będzie cacy.
- Jak sobie chcesz - wzruszył ramionami, rzucając w moją stronę wygrzebanym mundurem - Przebierz się i idziemy na spotkanie... Chociaż wątpię, żeby ktoś cię zaakceptował Akito - drugą część zdania dodał nieco ciszej, lecz ja i tak zrozumiałem jego sens. Nie chcąc ukazać zranienia, uśmiechnąłem się sztucznie, udając, jak zawsze, że wszystko jest okej. Zachowując milczenie, udałem się do prowizorycznej przebieralni, gdzie ubrałem się we wspomniane wyżej rzeczy. Ignorując zbyt duży rozmiar bluzy, wypełzłem z pomieszczenia, co skończyło się odbiciem od ciała rosłego faceta.
- Coś nie tak? - spytałem, widząc, jak ten przygląda mi się łagodniejszym wzrokiem niż dotychczas. Zdziwiony tym zjawiskiem, skrzyżowałem nasze spojrzenia, oczekując dalszego rozwoju akcji.

<Jason? ^.^ Wdrażamy plan? xd>

Od Rity cd. Rafaela


Staliśmy tak chwilę, przytuleni do siebie, czule się całując. Było tak bardzo przyjemnie, gdy nagle do pomieszczenia wpadł Johan.

        Co się dzieje? - zapytałam władczym tonem, szybko nasuwając na ślepe oko opaskę.\
        Pani dowódco. W lasach pojawiły się wilkołaki... Zabijają wszystko i wszystkich... Kazano mi przekazać, iż oddział Waltera potrzebuje natychmiastowego wsparcia. Liczy się każda sekunda... Są zbyt silni – mówił, jakby strzelał z karabinu maszynowego.
        Zbierz ludzi! Za pięć minut na placu głównym! - wykrzyczałam, wydając rozkazy, a mój żołnierz udał się w swoją stronę. Cholera jasna, że też takie coś musiało stać się właśnie dziś!

Poszłam do swojej szafki, z której wyjęłam podstawowe wyposażenie. Później ruszyłam po swój łuk i uzupełniłam strzały, które w kołczanie od razu wylądowały na moich plecach.

        Raf, wróć do pokoju – rzekłam, może trochę zbyt ostro, wskazując mu drzwi. Bałam się o niego i nie chciałam, by coś mu się stało. Jego rana dopiero co została załatana, więc nie mogłam pozwolić, by jego stan się pogorszył. Zaczęłam chować w zakamarki munduru przeróżne noże i inne rodzaje broni białej.
        Rita, chcę pomóc – upierał się Rafael. Cóż, wiedziałam, że tak będzie, zawsze był uparty. - Byłem szkolony do takich walk od dziecka... Nic mi nie będzie... Rany też się nie uszkodzą –kontynuował, zapewniając mnie o swoim bezpieczeństwie i chwytając leżące na stole M4, które przewiesił sobie przez ramię. - Dam sobie radę, obiecuję, wyjdę z tego żywy – dodał jeszcze, sprawdzając ostrość swoich sztyletów.
        No dobrze... - odparłam cicho, patrząc na niego smutnymi oczami. Widać było, że nagle spochmurniał.
        Nie smutaj – uniósł dwoma palcami moją brodę tak, bym patrzyła wprost w jego piękne oczy. - Kocham cię. Tylko to się liczy.


Dwie godziny później

Sytuacja była dość ciężka, jednak nie na tyle, żeby można było powiedzieć, że nie dajemy sobie rady. Po prostu walka z wilkołakami zawsze należała do spraw niebezpiecznych, tym bardziej, gdy obóz atakowała cała wataha. Cieszyłam się, że Rafael jest z nami, chociaż wcale nie musiał nam pomagać. W końcu nie należał do naszego obozu i mógł to olać. Ale został, walczył razem z nami ramię w ramię. Podziwiałam go.
Jako dowódca, musiałam mieć oko na wszystko, co dzieje się wokół. Wszyscy z moich ludzi dawali z siebie co mogli. Nie powiem, rozglądałam się głównie za moim ukochanym, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Zobaczyłam go w momencie, gdy ratował jednego z moich ludzi przed zostaniem posiłkiem dla siwego mutanta, odciągając go za osłonę. Odetchnęłam z ulgą, bo nic mu nie było. Radził sobie doskonale w walce. Treningi w projekcie i ze mną na pewno dawały doskonałe efekty.
Rozejrzałam się po polu walki. Wyglądało na to, że zabiliśmy prawie wszystkich mutantów. Byłam zadowolona z moich ludzi, że tak sprawnie sobie z tym poradziliśmy. Zostały jedynie trzy ostatnie osobniki. Logicznie rozumując, musiały być albo najsilniejsze, albo najlepiej wyszkolone, skoro przetrwały tak długo. Naciągnęłam specjalną strzałę na cięciwę. Strzała była specjalna, bo nie dość, że grot był srebrny, to drzewiec zawierał w sobie wiązkę z białego dębu. Miałam troszkę takich strzał na czarną godzinę. Wypuściłam więc ja w kierunku jednego z osobników, które zostały na polu walki. Miał ciemnobrązową sierść z czarnymi przebłyskami. Trafiłam go idealnie między oczy. Usłyszałam tylko jak głośno wyje z bólu i pada martwy na ziemię. Zadowolona z siebie obejrzałam się na Rafaela.
Zobaczyłam, jak wbija sztylet w łeb białego mutanta, a futrzak niemal od razu umiera. Rafael odwrócił się w moją stronę, a ja zamarłam. W jego kierunku biegł ostatni z wilkołaków. Czarny, duży osobnik. Rozwścieczony śmiercią swoich pobratymców rzucił się na niego, wgryzając się w jego ramię. Krzyknęłam przerażona i od razu pobiegłam w tamtym kierunku. Boże, nie, Rafael... Gdy podbiegłam na miejsce, wściekle zaczęłam wbijać dwa z moich noży w cielsko wilka. Uderzałam go i biłam jak oszalała, a moje oczy zalewała fala gniewu, wściekłości o ogromnego żalu. Nawet nie spostrzegłam, kiedy częściowo się przemieniłam. Szybko pozbyłam się stwora i wracając do ludzkiej postaci, podbiegłam do mojego ukochanego.
Leżał pod rozłożystym dębem. Uklękłam zapłakana przy nim i sprawdziłam jego stan. Boże, nie, kochany... Było z nim źle. Bardzo źle. Miał szarpaną ranę na szyi i rozerwane całe ramię. Ledwo oddychał, ale był świadom. Stracił masę krwi. Moje zmysły szalały, jednak wiedziałam, że dam radę nad nimi zapanować.

        Skarbie, jestem przy tobie... - cała zapłakana chwyciłam jego dłoń i popatrzyłam mu w oczy.
        Rita... Udało się... - zakaszlał, wypluwając z ust krew. - Zabiliśmy ich... Nie żyją...
        Rafael, nie mów nic – pogłaskałam jego policzek. - Zaraz kogoś zawołam, zabierzemy cię do obozu i tam ci pomożemy. Wszystko będzie dobrze.
        Kochana... Jest... Za późno... - popatrzył na mnie poważnie.
        Co? Nie jest za późno, nie gadaj głupstw Amitachi.
        Nie dam... Rady... - powiedział cicho i mocniej ścisnął moją dłoń. - Rita, kochanie... Jest tylko jedno rozwiązanie...
        O co ci chodzi? - zapytałam zdziwiona.
        Musisz... To zrobić... Wiesz co...
        Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Zawołam kogoś, musimy cię stąd zabrać. Uratujemy cię – gadałam jak najęta, próbując przekonać chyba tylko samą siebie, że można wyjść z tej beznadziejnej sytuacji.
        Za późno... - znów zakaszlał, dławiąc się krwią.
        Jak ci pomóc? - delikatnie głaskałam jego dłoń.
        Musisz... Mnie przemienić... Uczynić taki, jaka sama jesteś...
        chyba sobie żartujesz... - odsunęłam się od niego kawałek, będąc zszokowana tym, co powiedział. Miałam przemienić go w wampira? Miałam mu zniszczyć całe życie, jakie było przed nim? Nie ma mowy!
        Kochany, nie mogę tego zrobić... - znów przysunęłam się do niego. - Nie chcę niszczyć ci życia. Nie mogę ci tego zrobić.
        Rita... Ja umieram... - wycharczał cicho.
        Rafael, nie gadaj głupstw... - zaczęłam płakać jeszcze bardziej, ściskając jego dłoń.
        Proszę cię... Skarbie... Przemień mnie... To jedyna szansa... - sam zaczął płakać, ściskając moją dłoń.
        Nie chcę zniszczyć ci życia. Nie chcę cię skrzywdzić tak, jak tamto ścierwo zniszczyło mnie...
        Proszę... - popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem. Czułam, jak uścisk jego dłoni słabnie.
        Nie, nie, nie! - krzyknęłam przerażona. - Dobrze, zrobię to... - odrzekłam.

Pozwoliłam, by moje kły wydłużyły się do długości tych wampirzych. Przysunęłam się do mojego ukochanego i przystawiłam mu zęby do szyi. Płakałam jak nigdy dotąd, bardzo nie chciałam tego robić. Wiedziałam, jak zmieniło to mnie i zrobiło z mojego życia koszmar...

        Przepraszam, najdroższy. Kocham cię – powiedziałam cicho i ugryzłam go w szyję w takim miejscu, gdzie mogłam.

Usłyszałam, jak krzyczy z bólu. Nie dziwiłam się... Agonia w momencie przemiany była niewyobrażalna i wyciskała z człowieka wszystkie siły. Zapłakana i przerażona odsunęłam się od niego. Słyszałam, jak krzyczy, jak wyje z bólu. Nie mogłam tego wytrzymać. Co ja mu zrobiłam? Nigdy sobie tego nie wybaczę. Usiadłam do niego tyłem w momencie, gdy ucichł. Moje kły wróciły do ludzkich rozmiarów, a ja oplotłam kolana rękami i zaczęłam szlochać. Nie wiedziałam, czy to wszystko się uda, czy nie było już za późno... W głowie miałam same najgorsze myśli...
Siedziałam tak nie wiadomo ile. Po chwili usłyszałam, że ktoś za mną się rusza. Obejrzałam się za siebie... Rafael siedział zdezorientowany na ziemi, patrząc na swoje dłonie. Wszystkie rany, jakie miał, zdążyły się zagoić. Regeneracja wampirów była niesamowita. Obróciłam się i spojrzałam na niego spuchniętą od płaczu twarzą.

        Rafael... - powiedziałam cicho i znów się rozpłakałam, wyciągając do niego ręce.
        Czy to się... - nie dokończył, przerażony patrząc na mnie oczami... Czerwonymi oczami.
        Tak... - schowałam twarz w dłoniach, nie będąc w stanie mówić.
        Więc żyję... - zamilkł nagle. - Kochanie, Rikita... - podszedł do mnie niemal bezszelestnie. - Nie wolno ci płakać, rozumiesz? Nie wolno. Sam cię o to prosiłem – przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.
        Ja... Zniszczyłam ci życie... - wymamrotałam, wtulając się w niego.
        Skarbie, nic z tych rzeczy. Sam cię o to prosiłem, wręcz błagałem. Zrobiłaś to i jestem ci wdzięczny – rzekł cicho, gładząc mnie po plecach. - Gorzej byłoby, gdybym cię opuścił, stracił... Nie mógłbym być przy tobie, chronić cię, przytulać, kochać się z tobą... - wymamrotał przerażony.
        Kochanie... - wydusiłam z siebie. - Jak się czujesz?
        Dobrze... Głodny, przerażony... Ale dobrze.
        Wypij coś... Pełno tu ciał... - odparłam, wyswabadzając się z jego uścisku.

Rafael pokiwał głową i podszedł do jednego z leżących ciał ludzi. Słyszałam, że się pożywia... Uderzyła mnie kolejna fala poczucia winy. Nie mogłam tego słuchać i uciekłam kawałek w las. Ostatnie, co usłyszałam, to Rafaela, krzyczącego moje imię. Odbiegłam kawałek i usiadłam przy drzewie, szlochając.
Po paru minutach usłyszałam kroki. Było mi już wszystko jedno, kto to i co mógłby ze mną zrobić. Nie mogłam powstrzymać płaczu.

        Rikita... - usłyszałam cichutki głosik przy moim uchu. A więc znalazł mnie...
        Hmmm? - wymruczałam, nie podnosząc na niego wzroku.
        Ukochana... - powiedział czule, chwytając mnie za dłonie. - Nie obwiniaj się za to. Prosiłem, byś mnie przemieniła w wampira. Sam tego chciałem.
        Zniszczyłam ci życie! - nie mogłam wytrzymać i zaczęłam głośniej płakać.
        Kochanie, nic z tych rzeczy – przygarnął mnie do siebie i przytulił, delikatnie kołysząc.
        Nieprawda...
        Prawda – rzekł, dalej mnie kołysząc. - Uratowałaś mnie. Żyję dzięki tobie – dodał.

Nie mówiłam nic więcej, ale wiedziałam, że Rafael ma rację. Gdyby nie ja, już dawno by nie żył. Na pewno nie zdążyliby go donieść do obozu, a dopiero co uratować... Umarłby tu, w lesie. A ja musiałabym szykować dla niego pochówek.
W miarę, jak kołysał mnie delikatnie, przestałam płakać. Uwierzyłam w to, co mówił, bo miał rację. Jakkolwiek bardzo bym się nie obwiniała, to prawda była taka, że go uratowałam. Uspokoiłam się nie co,a  mój oddech się uspokoił.

        Lepiej? - wymruczał cicho, dalej mnie tuląc.
        Yhym – wymamrotałam cichutko.
        Rita, kochanie... - delikatnie uniósł moją brodę, bym na niego popatrzyła. - Jesteśmy tu. Razem. Udało się. Żyjemy. - odparł, uśmiechając się łagodnie.
        Wiem, skarbie, wiem – popatrzyłam na niego, tonąc w jego czerwonych tęczówkach. Był teraz taki, jak ja.
        Kocham cię i teraz nigdy cię nie opuszczę. Dziękuję ci – uśmiechnął się i pocałował mnie czule.
        Kocham cię – odparłam i odwzajemniłam jego pocałunek.

środa, 24 kwietnia 2019

Od Ileany do Rafaela

Widząc na horyzoncie wschodzące słońce poczułam przechodzący po mojej skórze lekki dreszczyk. Z początku obserwowałam jak tonacje słońca z krwistoczerwonej zmienia się na mocny pomarańcz, by następnie widzieć złoty blask. Nowy dzień, nowa walka - pomyślałam siedząc na jednym z dachów opuszczonego budynku, opierając się plecami o betonową ścianę, która jeszcze się trzymała i ochraniała schody prowadzące w dół. Siedziałam sama i patrzyłam tęsknym wzrokiem w dal. Choć minęło już tyle czasu, ja nadal tęskniłam za matķą. Może i nie była aż tak dobra jak inne matki, które zapewniały zazwyczaj swoim dzieciom oboje rodziców, ale zawsze się starała zapewnić mi dobre życie. Matka zawsze mnie wspierała w drodze jaką sobie obrałam, a kochałam śpiewać od małej dziewczynki. I co mi po tych marzeniach pozostało? Tylko wspomnienia...
- Meh... i co robić z takim gównianym życiem? - spytałam samą siebie spuszczając lekko głowę i przez chwile się wpatrując w swoje białe sportowe buty marki Puma, które były już pobrudzone. Lubiłam tą markę najbardziej i chyba dlatego że na bucie był ten wielki skaczący kot. Przynajmniej nie musiałam za te buty płacić jak to było w normalnym świecie - pomyślałam nieco otrzepując ręką prawego buta.
- Nudzisz się? - usłyszałam nagle głos Davida, który wszedł po schodach na dach. Poznałam go dopiero u przemytników i musiałam powiedzieć że go bardzo polubiłam, z resztą tak jak i Toma, Rayana i Alis. To z nimi najbardziej trzymałam i można powiedzieć, że byli moimi przyjaciółmi.
- A widać że się nudzę? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, przenosząc na niego wzrok.
- Z mojego punktu widzenia tak - odparł siadając obok mnie - I co nowego tego pięknego, gównianego dnia? - spytał patrząc w dal, co zaraz zrobiłam i ja.
- Gówno to samo, tylko dzień inny - westchnęłam lekko.
- Nie jest chyba aż tak źle... Zawsze mogę Ci pomarudzić - odparł lekko szturchając mnie łokciem w bok na poprawę humoru.
- A tylko spróbuj - odparłam lekko rozbawiona i go pacnęłam lekko w ramie.
- Uważaj bo narobisz mi siniaków - powiedział rozbawiony.
- Oj uważaj bo kości jeszcze ci połamię - parsknęłam cichym śmiechem.
- I widzisz jaka jesteś dla mnie niemiła? - spytał ledwie powstrzymując się od śmiechu.
- Mój drogi... - zaczęłam unosząc palec wskazujący - Jak to mówią człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy - odparłam parskając śmiechem w końcu.
- Ty wieśniaro - zaśmiał się lekko pacając teraz mnie w ramię.
- Uważaj bo o molestowanie Cię jeszcze oskarżę i wpierdol dostaniesz - zarechotałam lekko.
- Uuu już się boję Eski - wyszczerzył się głupkowato na co wywróciłam teatralnie oczami, nie tracąc dobrego nastroju.
- A kto to tu tak rechocze? - usłyszeliśmy nagle głos Alis, która także się pojawiła na dachu w towarzystwie Toma i Rayana.
- Ano my - wyszczerzyliśmy się do nich na co lekko się wszyscy uśmiechnęli i pokręcili na boki głowami.
- Słychać was jak nie wiem co - odezwał się Rayan, który ściągnął z pleców swój szaroniebieski plecak w którym coś lekko stuknęło.
- Ooo... a cóż to tak tam brzęczy? - spytałam zaciekawiona.
- Aaa coś dobreeeegooo - uśmiechnęła się tajemniczo Alis.
- A coo? - spytał David, który zaczął nieco się kręcić.
- Nie interesuj się bo kociej mordki dostaniesz - odparła rozbawiona dziewczyna.
- No weeeeeź pokaż - odezwał się nieco zniecierpliwiony chłopak obok mnie.
- No nie trzymaj już ich tak, przecież widzisz że ich aż skręca - zaśmiał się cicho Tom.
- No dobrze dobrze... Rayan pokaż im - odparła Alis, która lekko się do niego odwróciła.
- Jak karzesz szefowo - odparł rozbawiony chłopak, który po chwili wyjął z plecaka dwa wina! Momentalnie na mojej twarzy wykwitł uśmieszek, który wyrażał więcej niż tysiąc słów.
- Aaaa... już się komuś micha cieszy - zażartował Tom.
- Robicie ze mnie alkoholiczkę wy mendy niedobre - zażartowałam na co parsknęli wszyscy śmiechem.
- Dobra dobra - odezwała się rozbawiona Alis - To jak? Napijemy się? - spytała.
- Ej ej ej... Tak z samego rana? - spytał zdziwiony David.
- Tak rano się upijać to chyba niezbyt dobry pomysł - dodał swoje Rayan.
- No może macie racje... - stwierdziła po chwili namysłu Alis.
- Wypijmy sobie wieczorem albo coś - odezwał się Tom.
- No... tak będzie lepiej, a poza tym będzie chłodniej - odezwałam się teraz ja.
- No dobra, to co w takim razie porobimy? - spytała Alis, która założyła ręce na biodra, przez co Rayan nieco bardziej na nią spojrzał. Ślinił się do niej od jakiegoś czasu, co wszyscy doskonale to widzieliśmy, lecz Alis jakby o tym nie wiedziała, chyba że potrafiła aż tak doskonale się maskować... Czując jak lekki wiatr poruszył moimi włosami, zaczęłam się zastanawiać co takiego moglibyśmy porobić. Przemytnicy w sumie mieli mało ciekawych rzeczy do roboty, ale cóż...
- Może pójdziemy na jakiś zwiad? Może poszperamy trochę w szpitalu opuszczonym? Może akurat coś ciekawego znajdziemy - zaproponowałam.
- Do szpitala? No nie wiem... - odparł niechętnie David - Co tam niby możemy znaleźć? Już dawno tam wszystko zostało raczej opróżnione - dodał.
- Właśnie nie wiadomo - odparłam szybko - Pamiętajcie że jak ludzie się źle czuli po wybuchach bomb to szli do szpitali i to tam umierali masowo... Jest więc szansa że niewiele osób tam chodziło, bojąc się że dopadną ich hardy zombie - dodałam patrząc na nich uważnie.
- W sumie i tak nie mamy nic do roboty - stwierdził Tom.
- To co idziemy? - spytałam szykując się powoli do wstania.
- Jasne - odparli wszyscy zgodnie, na co się podniosłam i ruszyliśmy w stronę dużego opuszczonego i nieco już zarośniętego wokoło szpitala.
*********************************************************************************
- Ty... strasznie tutaj jest - odezwał się Tom, który szedł akurat ze mną w parze, gdyż podzieliliśmy się na dwuosobowe grupki. Najodważniejszy był David, który wędrował sobie sam po mrocznym gmachu szpitala. Ja sama osobiście bym raczej chyba nie miała odwagi wędrować tak, gdyż w końcu nigdy nie wiadomo czy nie wpadnie się w jakieś tarapaty. Każde z nasz miało przy sobie jakąś broń, więc to trochę dodawało nam odwagi.
- I pomyśleć że kiedyś to był tętniący życiem szpital... - szepnęłam cicho, ostrożnie stawiając kroki, by się nie potknąć i nie upaść. Generatory oczywiście dawno wysiadły, więc chodziliśmy ostrożnie używając swoich ledowych latarek, które miały o wiele większy zasięg i mogliśmy zawsze je doładować w bazie. Siany były całe umazane krwią... Były też napisy "Pomóżcie mi", "Ratunku", "Pomocy". W jakich czasach okropnych przyszło mi żyć? - pomyślałam wyobrażając sobie całe to ludzkie cierpienie i strach jaki musieli czuć Ci ludzie, którzy przychodząc do szpitala będąc pewni że zostaną wyleczeni, lecz prawda była zupełnie inna i większość z takich ludzi umarła w cierpieniach. Byłam z Tomem na poziomie 4, podczas gdy reszta sprawdzała dolne poziomy. Gdzieniegdzie pomieszczenia były pozamykane i zabarykadowane, a zza drzwi można było słyszeć charczenia zombi. Na jednych z głównych wejść w dalszą część szpitala, drzwi były zabarykadowane na amen łóżkami oraz dużymi stalowymi łańcuchami, a na drzwiach krwią było napisane "Nie otwierać". Poczułam jak ciarki przeszły mi po plecach, zwłaszcza że na starej już i ledwie widocznej tabliczce zobaczyłam napis "OIOM"
- Tutaj pewnie zabierali tych którym oddech się zatrzymał... - odezwał się cicho Tom, na co lekko skinęłam głową, potwierdzając jego słowa.
- Pytanie ile z tych ludzi tutaj było zarażonych, a ilu niewinnych zamkniętych razem z zombie, by później stać się tacy jak te wszystkie mięsożerne potwory - powiedziałam przygnębiona. 
- Wtedy była wielka panika... Nikt nie wiedział kto jest zarażony, a kto nie - westchnął Tom - W tamtym czasie nawet nie wiedziano co się dzieje i co to za wirus - dodał.
- A teraz to niby wiemy? - spytałam retorycznie - Nadal nie mamy antidotum, które w pełni by uzdrowiło wszystkich ludzi i uodporniło nas na to cholerstwo - dodałam.
- Ale mamy antyzynę... - mruknął cicho pod nosem.
- No mamy, ale sam wiesz że nie na wszystkich ona działa, zwłaszcza na te bardziej zaawansowane stadia zarażenia wirusem - odparłam, na co lekko skinął głową.
- Jak myślisz? Kiedyś świat się odbuduje? - spytał nagle po dłuższej chwili ciszy.
- Wątpię... - odparłam spokojnie  - Przyroda zawsze się przed nami starała bronić, bo ją ciągle niszczyliśmy, a teraz gdy znalazła ona sposób na nasze wytępienie, nic już nie będzie takie samo - westchnęłam lekko - Z resztą wirusy stale mutują, więc boję się że i kiedyś nawet antyzyna będzie do niczego przeciwko tej zarazie - dodałam smutno, przypominając sobie czasy sprzed wojny i bomby nuklearnej. 
- Niestety ludzie nigdy się nie zmienią - stwierdził patrząc na obdrapane ściany - Nawet teraz, zamiast się wspierać, ludzie dzielą się na poszczególne obozy i knują między sobą gdzieniegdzie - dodał, powoli ruszając dalej.
- Człowiek jest najgorszym stworzeniem na świecie... Mamy za swoje prawdę mówiąc - odezwałam się, ruszając za nim. 
- Ano prawda - odparł jedynie, po czym znowu szliśmy po korytarzach bardzo cicho. Nie znajdując nic ciekawego, postanowiliśmy wejść na wyższe piętro schodami. Powoli i ostrożnie stawiając kroki, zaczęliśmy wchodzić coraz to wyżej, świecąc latarkami i trzymając każdy swoją broń w ręce w razie czego. Kiedy byliśmy już w połowie drogi, nagle Tom zatrzymał mnie ruchem ręki. Kiedy wreszcie weszliśmy na górę, postanowiliśmy nieco przyśpieszyć, dlatego na 5 piętrze rozdzieliliśmy się, ale nie za daleko. To piętro różniło się od innych, mianowicie panował na nim dużo większy porządek niż na niższych piętrach. Były co prawda porozrzucane jakieś kartki i pomazane ściany, lecz nie było to aż tak duże w porównaniu z poziomem numer 1,2,3 i 4. 
Choć w sumie to na zerowy poziom nie schodziliśmy, wiec równie dobrze i tam mógł byś niezły syf. Ten szpital miał aż 8 pięter, nie licząc poziomu w piwnicach, więc mieliśmy całkiem spory obszar jeszcze do przeszukania. Szczęście nam dopisało, gdyż znalazłam trochę lekarstw i opatrunków, które zaraz zaczęłam zabezpieczać i pakować do plecaka. Kiedy wszystko dokładnie posprawdzałam w swojej części szpitala i chciałam wracać do Toma, nagle kątem oka przez okno dostrzegłam jakąś postać po drugiej stronie budynku, który miał kształt trochę w literę "U", ale też miał i ogromną dobudówkę, więc teren do przeszukania był ogromny. 
To co ja sprawdzałam ze swoją grupą, było zaledwie kroplą w morzu tego wielkiego budynku. Szybko zgasiłam latarkę, by nikt mnie nie zauważył, po czym przykleiłam się do ściany przy oknie i zaczęłam się dyskretnie rozglądać. Z początku nikogo nie widziałam, lecz w końcu o dłuższej chwili, zza winkla wyłonił mi się postać jakiegoś mężczyzny. Niewiele mogłam zobaczyć, gdyż był cały ubrany na czarno, a w pomieszczeniu, w którym był panowała istna ciemność, co utrudniło mi rozpoznanie kim jest oraz skąd ewentualnie pochodzi obcy człowiek. Wiedziałam na pewno, że to nie jest nikt z moich, gdyż oni "urzędowali" na niższych piętrach.  
Kto to jest? Przyjaciel czy wróg? A może ktoś jeszcze inny? - pomyślałam zastanawiając się nad tym bardziej. Nie chciałam narażać grupy, dlatego też postanowiłam najpierw sama nieco wypadać sytuację, a wtedy ewentualnie poinformować resztę. Poszłam więc korytarzami w tamtą część budynku, oczywiście nie używając latarki, bo inaczej by mnie mógł wykryć, a przecież nie wiedziałam jakie ten ktoś ma zamiary! Kiedy jednak dotarłam w miejsce skąd widziałam obcego mężczyznę, nikogo już tam nie zastałam... Zaczęłam się więc rozglądać, gdzie mógł ewentualnie pójść. Przejrzałam ostrożnie resztę pomieszczeń, lecz jak było widać na tym piętrze go już nie było. Poszedł do góry czy na dół? - pomyślałam widząc otwarte drzwi na klatkę schodową. Poczułam jak serce mi momentalnie przyśpiesza ze strachu. Instynkt podpowiadał mi by się wycofać, lecz ja koniecznie chciałam wiedzieć, kim jest ten człowiek, no i czy aby czasem nie potrzebuje jakiejś pomocy. W końcu mógł mieć jakiś rannych bliskich czy coś w tym rodzaju, a
 wtedy mogłabym go zaprowadzić do obozu. Ignorując więc swój instynkt, polazłam na górę, gdyż pomyślałam że skoro ten ktoś też szuka leków, to na pewno też wędruje coraz to wyżej. Przynajmniej ja tak myślałam... Z każdym krokiem moje serce biło coraz to bardziej nerwowo, a w gardle czułam nieprzyjemny ścisk. Gdy dotarłam wreszcie na 6 piętro, ostrożnie wyłoniłam się z klatki schodowej, otwierając cicho lekko zardzewiałe już drzwi. Po mojej lewej stronie znajdowało się tylko okno i nie było żadnej sali, wiec skierowałam się w prawo, skąd w końcu coś usłyszałam. Słysząc zza rogu ciche hałasy, zatrzymałam się i zaczęłam nasłuchiwać, po czym odważyłam się lekko wyjrzeć, dzięki czemu mogłam dostrzec cień poruszającej się osoby, która była zaraz w pomieszczeniu obok. Jeśli ma broń to mnie może zabić - przeszło mi nagle przez myśl, a w tym też czasie szmery nagle ucichły, co mi się wcale nie spodobało. Wiedzą iż lepiej się szybko wycofać, zaczęłam się szybko aczkolwiek cicho cofać, mając nadzieję że nie wpadnę na jakieś łóżko czy też inną rzecz, która mogła by mnie zdradzić. W dodatku ciemność panująca na korytarzach sprawiała że i tak poruszałam się prawie po omacku... Kiedy byłam już blisko klatki schodowej, nagle przez przypadek trąciłam coś lekko nogą, przez co wydał się delikatny hałas, przez który myślałam że dostanę zawału! Sprawcą tego zamieszania był cholerny, zasrany długopis! Może i normalnie to był cichy hałas, lecz w opuszczonym budynku, był to AŻ lekki hałas. Uciekać - pomyślałam jedynie, lecz sprawy potoczyły się zupełnie inaczej niż myślałam. 

 < Rafael? ;3 no i co tam robisz? Wiedziałeś że lezie za Tobą? xd >

Od Colina do Mirandy

- Jason?! Co ty mu do cholery zrobiłeś?! - wrzaski Mir docierały z dużym opóźnieniem do mojej podświadomości, która skupiała się na bólu, odbieranym przez każdy skrawek mojego ciała. Ściskając krwawiący brzuch, zacząłem stopniowo tracić niezbędny do życia oddech. Czarne plamy z radością wirowały dookoła mnie, mówiąc tym samym, iż mój czas powoli dobiega końca - Colin nie zasypiaj! Colin! - były to ostatnie słowa, jakie zdążyłem usłyszeć z ust mojej ukochanej, zanim na dobre odpłynąłem do krainy morfeusza, mogącej przemienić się w istny hades.

*Cztery Miesiące Wcześniej*

Leżąc na obdartej, czarnej kozetce zastanawiałem się, jak długo może trwać wyciąganie kuli, znajdującej się na samym środku niezbyt chudej łydki. Obserwując sprawne ręce doktor Cage, przygryzałem raz po raz dolną wargę, tłumiąc w ten sposób niezaplanowane wcześniej jęki. Cholerne ruski... Że też musieli przechodzić tamtą drogą... Zapewne, gdyby nie pomoc Ray'a, leżałbym teraz w jakiejś obskurnej trumience, starając się złapać zapach kwiatów kwitnących kilka metrów nade mną.
- Nie ruszaj się - skarciła mnie, gdy szarpnąłem zbyt mocno ranną kończyną - To tylko igła... Nie mogę dać ci znieczulenia, bo po tylu lekach zrobi ci się we krwi istny koktajl - poinformowała mnie, wracając do łączenia rozerwanych tkanek.
- To nie moja wina. Nerwy w nodze same się spięły - westchnąłem, przesuwając palcami po materiale czystego bandaża, owiniętego dokładnie wokół mojej głowy. Kiedy mnie tutaj przynieśli, była ona dość solidnie roztrzaskana, co początkowo wskazywało na groźny wstrząs mózgu, lecz chwała Bogu żadnego mi tym razem nie wykryto.
- Jasne - zabezpieczyła szycie, aby następnie zdjąć ze swoich dłoni lateksowe rękawiczki - Poleż tutaj trochę. Przyjdę do ciebie za godzinę, żeby zobaczyć, jak się czujesz. Nie podnoś się i odpocznij - opuściła pomieszczenie, zachowując przy tym kamienną minę niszczyciela galaktyk oraz innych, nieznanych mi wcześniej światów. Kobiety... Nigdy ich nie zrozumiem - opadłem głową na twardą leżankę, wywołującą szybkie drętwienie obolałego karku.
- Przecież ja się tutaj wynudzę - fuknąłem, wyjmując z kieszeni drobnego, złotego misia, który był moją jedyną pamiątką po zaginionej córce. Gówniara miała teraz pewnie z czternaście, bądź piętnaście lat. Pomimo tak długiej rozłąki, nadal wierzyłem, że ktoś ją uratował... Że dzięki pomocy nieznanej mi osoby, była w stanie dalej żyć w tym okrutnym świecie, przepełnionym nieumarłymi ludźmi i mutantami gotowymi rozszarpać wszystko to, co spotkają na swojej drodze. Odkopując z pamięci miłe sytuacje sprzed wojny, zacząłem wyobrażać sobie, jak jej małe ciało przywiera do mojego, a młody, nieskazitelnie czysty głos, krzyczy głośno dwa, krótkie, lecz bardzo ważnie dla mnie słowa... "Wróciłeś tato"... Jak ja za tym cholernie tęskniłem... Może to kara za jakieś grzechy? Sam już nie wiem. Zawsze starałem się być dobrym człowiekiem, ale może czymś jednak zawiniłem i ten w górze postanowił odebrać mi moją kochaną Lilian. Nie chcąc już o tym myśleć, schowałem wisiorek z powrotem do wnętrza głębokiej kieszeni, gdzie powinien czuć się najlepiej. Otrząsając swoją głowę ze zbędnych wspomnień, postanowiłem w końcu wstać i nieco pospacerować. Teoretycznie blondynka kazała mi siedzieć na dupie, lecz komu chciałoby się słuchać jej rad? No właśnie, nikomu. Przytrzymując się szarej ściany, pchnąłem dębową powłokę, aby następnie wydostać się na opustoszały korytarz. Zdziwiony tym zjawiskiem, przytuliłem się barkiem do kolejnego muru, który po trzech minutach powolnego włóczenia nogami, zaprowadził mnie na skrzyżowanie dróg. W lewo czy w prawo? - pomyślałem, cofając postrzeloną nogę do tyłu, co według mojego rozumowania, miało pomóc mi w ulżeniu sobie w bólu.
- Cholera, cholera, cholera - usłyszałem zdenerwowany, kobiecy głos, należący do znajomej pani doktor, która przed dwudziestoma minutami, męczyła mnie zakładaniem tych cholernych szwów. Widząc za nią żądnego krwi zombiego, wyciągnąłem z kabury przy pasku glocka, którym bez zawahania oddałem trzy strzały w pusty łeb zielonej pokraki.
- Nic ci nie jest? - zapytałem, obserwując jej ruchy, które nie wykazywały żadnych objawów, powiązanych z ugryzieniem truchła - Pewnie był zarażony już od dawna... Przykro mi... Nie dało się go uratować... - wyciągnąłem do niej rękę, którą natychmiastowo ujęła. Nie przejmując się bólem mięśni, bez wahania pomogłem stanąć jej na proste nogi. 
- Dziękuję - otrzepała się z kurzu, po czym prześwietliła mnie swoimi kolorowymi tęczówkami - Nie powinieneś za mną czekać w pokoju? - uniosła jedną brew, krzyżując przy tym na piersi swoje drobne łapki.
- Niby tak, ale beze mnie by pani nie przeżyła - odpowiedziałem, pstrykając krasnala w zaczerwieniony nos - Jestem Colin... Colin Aitkens - przedstawiłem się, mając na uwadze to, iż mogła już od dawna znać moje dane.
- Miranda Cage - pchnęła mnie w stronę pokoju 106 - A teraz wracamy do naszej kuracji panie Colin! - rozporządziła, nie tracąc przy tym dobrego humoru. Był to początek świetnej przyjaźni, a raczej zmysłowej miłości, która w następnych miesiącach naszego życia, wspaniale rozkwitła.

*Teraźniejszość. Osiem godzin po wypadku*

Otwierając wymęczone życiem powieki, zacząłem powoli rozglądać się po raziście białym pomieszczeniu. Szafka, stół, biurko, łóżko... Szpital? Szpital. Przyciągając swoją głowę do lewego ramienia, mogłem zauważyć drżącą z przemęczenia Mir, której widok martwił mnie bardziej, niż mój stan zdrowia.
- Mira... Kochanie - złapałem ją za aksamitną dłoń, co podziałało na nią, jak magiczne zaklęcie - Nic mi nie jest... To tylko zadrapania.

<Miranda? ^.^ Cóż, to wszystko wina Jasona! xd>