wtorek, 27 listopada 2018

Od Detlefa "Czas Terroru" cz.3 do Ruslana (Śmierć Marshalla Quinciego)

          - Herr Marshall Quincy? –Spytałem postać przebywającą w ciemności naczepy ciężarówki.
          Mężczyzna podniósł tylko głowę, jakby godzinami czekał na kata, który ma wykonać na nim wyrok. Nie odpowiedział nic, widziałem tylko natomiast ciemność jego zmęczonych oczu.
          - Jest Pan wolny. – Pchnąłem drzwi naczepy, a te otworzyły się z głośnym skrzypnięciem.
          Z początku nie mógł mi uwierzyć, więc dalej siedział na podłodze z rękami, którymi obejmował kolana.
          Jak na zwykłego Przemytnika był cholernie dobrze strzeżony. Dlaczego? Ponieważ był on kluczowym elementem całej operacji. Najpierw wraz z Evansem skrzyknęliśmy najbardziej zdolnych zabijaków, morderców i strzelców wyborowych. Każdy z nas znał cenę niepowodzenia operacji, ale nikt się tym nie przejmował. Profity (takie jak dodatkowe przydziały do burdelu, anulowanie niektórych zbrodni, czy nawet dodatkowy przydział alkoholu oraz proszków) były jak ser, a my podążaliśmy za nimi jak myszy. A w każdym razie oni, ponieważ ja miałem bardziej globalny cel do osiągnięcia. Mam na myśli militarny sojusz Demonów i Trupów, który umożliwi wojnę podjazdową oraz szybkie podporządkowanie sobie okolicznych obozów. Pokryje to w choćby najniższym stopniu zapotrzebowanie na żywność i nowych rekrutów. Wszystkie te akcje przerwą dotychczasową stagnację i na wschodzie stanu Nowy York powstanie niemałe imperium.
          - Chyba nie chce Pan tutaj siedzieć, aż do końca swoich dni. – Ponagliłem Quinciego. – Ta ciężarówka wraca zaraz na terytorium Demonów.
          Facet oparł się ręką o ławkę obok niego i powoli wstał. Po jego kroku było widać, że kuleje, ale to były jedyne oznaki jego zniewolenia. Został napojony, opatrzony, a pod koniec nawet nie trzymaliśmy go zakutego w kajdanach.
          Zeskoczył z ciężarówki i zaczął się gorączkowo rozglądać, aby dowiedzieć się, gdzie jest. Jego oczom ukazał się pobitewny krajobraz oraz martwe ciała Trupów, ułożone w taki sposób jakby co dopiero skończyły pełnić swoją wartę i udały się na wieczny spoczynek.
          Łącznie zaatakowaliśmy trzy posterunki przygraniczne, a na każdym zostawiliśmy tę samą scenerię. Mam na myśli ciała przeszyte nabojami, powybijane szyby i otwarte szuflady we wszystkich meblach, na które natrafiliśmy. Wszystko, aby sprawiać pozory.
          Przemytnik, gdy nasycił wzrok ogarniającą go rzezią, zmrużył oczy i zaczął się wpatrywać we wszystkich żyjących, czyli w jego mniemaniu Przemytników, gdyż tak byliśmy ubrani.
          Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że nie ma nic bardziej mylnego. Mimo tego, że mieliśmy podobne ubranie co on, to nie rozpoznał ani jednej twarzy. Pewnie domyślił się, o co chodzi, ponieważ patrzył tylko przed siebie nieobecnym wzrokiem.
          - A to. – Podałem mu podrobione rozkazy. – Zapewni Panu bezpieczne przejście do swojego obozu. – Wziął rozkazy do ręki i zmieszał się jeszcze bardziej. Stał oszołomiony i chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale koniec końców schował to w kurtce.
          - I jeszcze Pana wyposażenie. – Podałem mu jego broń, czyli pistolet, z którym go znaleźli. – Na wypadek, gdyby coś Pana zaatakowało.
Gdy brał pistolet do ręki, to po prostu czułem, że ma ochotę wycelować nim w głowę moją lub moich towarzyszy. Na szczęście na to też byłem przygotowany.
          Zaczepił pistolet o kaburę i patrząc mi w oczy powiedział krótko:
- Dziękuję. – Zaczął się powoli oddalać.
          - Tylko jest jeden haczyk. – Rzuciłem za nim, gdy się oddalał, a on odwrócił tylko głowę.
- Musisz tam dotrzeć w parę sekund. – Przeładowałem i wycelowałem w niego broń, którą zdobyłem od martwego Trupa. – Inaczej umrzesz.
          Quincy nie tracił czasu, więc wyciągnął swój pistolet z kabury, wycelował we mnie i wystrzelił. Był cholernie szybki, ale jak widać nie tak sprytny, bo magazynek był pusty. Nacisnął jeszcze kilka razy, aby potwierdzić swoją niedolę i niedowierzanie.
          - Ostrzegałem. – Skwitowałem jego starania i wystrzeliłem. Pocisk przeszył jego mostek i pociągnął mężczyznę na błotnistą ziemię. Marshall padł, a ja podszedłem na pewien dystans do niego i rzuciłem w niego łuskami po jego nabojach, które wystrzeliłem i zebrałem, gdy opracowywałem plan ataku. – A tak przy okazji zapomniałem dać Ci naboi.
Widząc agonię Przemytnika i krew wypływającą z jego ust krzyknąłem do pozostałych:
          - Chłopaki! Misja wykonana. Zapakować rannych i pozostawić po sobie tylko takie ślady, jakie zostawiliby Przemytnicy. Zwijamy się stąd, tylko nie jechać od razu do nas. Zostawimy ciężarówki koło ich granicy i gdy zaczną się negocjacje, to po nie wrócimy.
***
          Później, gdy już przyjechałem, zdałem relację i miałem trochę czasu samotności w mojej kwaterze, usłyszałem pukanie do drzwi. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy drzwi się otworzyły, a w nich stanął Evans.
- Trip i Sakura zwołują zebranie sojuszu. Ma im towarzyszyć jakiś specjalista, a ja mam do nich jechać. Chcę, żebyś to ty był moim specjalistą w tej sprawie, tylko najpierw się umyj. Zapach bitwy pozostaje jeszcze przez kilka godzin.

sobota, 24 listopada 2018

Od Any cd Ruslana

- Nieco, kurwa, pochopnie - cały gniew spowodowany zaskoczeniem momentalnie mnie opuścił, zastąpiony przez zimną furię i małą dozę rozbawienia, w reakcji na ostatnie słowa Ruslana. No ale co tu dużo mówić - sama jestem sobie winna. Widać, że mój instynkt autodestrukcyjny ma się dobrze. - Dobry żart. Zareagowałeś "nieco pochopnie". Tylko dlatego, że powiedziałam ci, z jakiego obozu pochodzę, ogłuszyłeś mnie, przywiązałeś do krzesła i sfatygiwałeś mi psa, co? - zaśmiałam się śmiechem twardym, bez cienia wesołości. Tyle lat szkoleń, tyle wydarzeń, które powinny były oduczyć mnie ufania obcym. Ale nie, w głębi duszy łatwowierna ja zawsze dam się wrobić w podobną kabałę. Szczególnie, gdy działam pod wpływem gniewu.
Chłopak nie odpowiedział na moje pytanie, ale po prawdzie wcale tego nie oczekiwałam. Uśmiechnęłam się kpiąco, wyrażając pogardę, jaką w tym momencie żywiłam do stojącego nade mną Trupa (choć na ogół nic do nich nie mam). Na moment odwrócił wzrok, jednak zaraz się zreflektował i spojrzał mi prosto w oczy.
I aż się cofnął. Mogłam się tylko domyślać, dlaczego, ale coś mi mówiło, że spodziewał się w nich dostrzec każdej z całego wachlarzu emocji. Ale nie ich zupełny brak; bijącej z nich obojętności. Może ta sytuacja w końcu okaże się dla mnie ostatnią popełnioną w życiu głupotą?
- Dobra. Skoro wychodzi na to, że cała ta sytuacja jest jedną wielką pomyłką, to może raczysz mnie rozwiązać? - zasugerowałam, cedząc każde słowo przez zaciśnięte w odruchu beznadziejnej wściekłości zęby.
- Wątpię, aby był to dobry pomyśł - odpowiedział, patrząc na mnie nieruchomo.
Zaklęłam szpetnie, odchylając głowę do tyłu, na oparcie krzesła. Faktycznie, gdyby w tym momencie mnie rozwiązał, z dużym prawdopodobieństwem bym mu przyłożyła. Co byłoby oczywistym zaprzeczeniem tego, że nie miałam i nie mam zamiaru go atakować.
- Dobra, wiesz co? - powiedziałam tonem, który nawet w mich uszach brzmiał niepokojąco spokojnie. Ruslan cały się spiął, jakby do skoku, czekając na moją reakcję. Widziałam, jak przesuwa wzrokiem po więzach sprawdzając, czy czegoś z nimi nie kombinuję. Nie kombinowałam. - Walić to. Rób sobie ze mną co chcesz, mam to gdzieś. Zastrzel, poderżnij gardło, zostaw tutaj, żeby potwory zajęły się resztą... - wzruszyłam ramionami, przenosząc wzrok na Lokiego, który nadal leżał w kącie pod wpływem działania środków uspokajających. - Tylko wiedz, że jeśli w ciągu kilku dni nie pojawię się w obozie, zaczną mnie szukać. I nie są to moje urojenia, bo już nie raz wysyłano po mnie ekipę, kiedy zbyt długo nie dawałam znaku życia włucząc się po terenach niczyich. No a zabijając mnie utwierdzisz Duchy w przekonaniu o bezwzględności Trupów...
- Zdajesz sobię sprawę, że mnie nie zastraszysz? - chłopak przerwał mi pytaniem, nachylając się nade mną tak, że nasze twarze dzieliły cemtymetry. Nie zadrgała mi nawet powieka. - Wiesz, ile razy słyszałem podobne bredzenie?
- Zdajesz sobie sprawę, że im dłużej tkwimy w tej sytuacji, tym bardziej oziembiają się nasze stosunki? - oparłam się wygodnie na krześle i odchyliłam tak, że krzesło stało tylko na dwóch tylnych nogach. - Mniejsza z tym, co przed chwilą mówiłam, grunt że ja wiem, iż mam rację. Twoje zdanie w tej sprawie guzik mnie obchodzi - odwzajemniłam jego twarde i zimne niczym lód spojrzenie. - Ale zrób coś, zdecyduj się, czy jesteśmy wrogami, przykaciółmi, czy może pozostaniemy neutralni. Byle szybko, bo, jak mówiłam zanim mnie napadłeś, nie mam całego dnia. Mimo zaistniałej sytuacji.

Ruslan?

czwartek, 22 listopada 2018

Od Ruslana cd Ana

- Nie mam całego dnia, wolałabym przed zachodem wrócić do w miarę bezpiecznej strefy Duchów-rzuciła i zrobiła krok w przód. Nie spodobało mi się, że należy do Duchów. Mój obóz raczej jest do nich wrogo nastawiony. Zresztą jak do każdego. Może minimalnie oprócz Demonów.
Jednym krokiem wyprzedziłem dziewczynę. Podszedłem do wejścia i chwilę nasłuchiwałem czy aby na pewno nie ma tam nikogo, czy niczego. Odgarnąłem rośliny porastające wejście i zahaczyłem je o wystający pręt. Schyliłem się i zwinnie wślizgnąłem do środka. Dziewczyna zrobiła to samo i już po chwili oboje byliśmy we wnętrzu małego budynku.
-Zdaje mi się, że kiedyś była to jakaś mała kawiarnia-napomknąłem, idąc dalej-Dosyć często tu przychodzę.
Dziewczyna jedynie skinęła głową i uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Wziąłem głęboki wdech. Kurz z dawno nieodwiedzanych mebli, dodawał temu miejscu jeszcze większego poczucia sentymentu. Środek kawiarni był mocno ograbiony i zniszczony, jednak to też miało swój klimat. Przed wojną bardzo często śniłem o takich miejscach, a teraz proszę! Mam okazję w nich przebywać. Zostało mi jedynie trwać w zmieszaniu, gdyż z jednej strony cieszę się, że mogę wcielić się w świat ulubionych gier, jednak z drugiej, żyje w rozjebanym świecie, pełnym niebezpieczeństw i śmierci.
Nagle poczułem presję ze strony dziewczyny. Zazwyczaj wole chwile spędzam sam lub z 2-3 osobami, które znam już na wylot. Teraz przyszło mi przebywać sam na sam z jakąś obcą dziewczyną, która w każdej chwili może, chociażby wyciągnąć pistolet i mnie zastrzelić.
-Czyli należysz do Duchów?-zapytałem podejrzliwie, na co ta potwierdzająco pokręciła głową.
-A ty?
Milczałem.
Dziewczyna były wyraźnie zmieszana. Nie mogłem od razu się zdradzić. Wiele obozów uczy, że gdy na swojej drodze spotyka się Trupa, Demona czy innych takich to ma się go od razu zabić.
-Muszę to zrobić dyskretnie-pomyślałem i rozpiąłem wierzchnią bluzę, ukazując oznaczenia obozowe. Zielona czaszka od razu odznaczyła się na mojej piersi.
-Dobra, nie ma co się pierdolić-powiedziałem zimno i wziąłem Cara do ręki, na co pies Any od razu zareagował. Skoczył w moją stronę, jednak podkuwane buty Trupów, szybko się z nim uporały. Dziewczyna nie miała czasu na reakcję. Szybko ogłuszyłem ją lekkim uderzeniem w okolice szyi i złapałem jej spadające na ziemię ciało. Położyłem ją na stole i westchnąłem.
Dziewczyna coś zbyt szybko mi zaufała, zupełnie obcej osobie. Poczułem podstęp i misternie uknuty plan działania. Mimo tego, że intencje dziewczyny tak naprawdę były zupełnie przyjazne.
Pies Any nagle złapał mnie za rękaw. Jęknąłem z bólu i zacząłem wpychać psu moją rękę coraz głębiej do gardła, póki nie puścił. Złapałem go za szyję i szybko wyciągnąłem jakiś sznury, po czym związałem mu pysk. Czworonóg natychmiast zaczął się desperacko miotać. Z małej saszetki wyjąłem strzykawkę z lekiem uspakajającym i wbiłem ją w skórę psiaka, który po dłuższym czasie padł na ziemie.
Zbliżyłem się do dziewczyny i chwilę na nią patrzyłem. Mruknęła coś cicho i ciężko wciągnęła powietrze, powoli dochodziła do siebie.
-Taka bezbronna..-westchnąłem, a w mojej głowie zbudziło się pożądanie. Lekko położyłem rękę na jej talii, jednak natychmiast ją cofnąłem. Poczułem obrzydzenie do samego siebie, odszedłem do pomieszczenia pracowników małej kawiarni. Ostatnio zostawiłem tu parę przydatnych rzeczy.
Po chwili wróciłem z długim, grubym sznurem. Odłożyłem go na najbliższy stolik. Delikatnie podniosłem dziewczynę, która powoli odzyskiwała przytomność. Przeniosłem ją na krzesło i przywiązałem do niego.
Poczułem, że zadziałałem ze zbyt dużą pochopnością, jednak już teraz nie dało się tego odkręcić. Ostatnie drastyczne wydarzenia, najwidoczniej musiały podziałać na mnie silniej, niż myślałem. Żebym aż tak oddał się lękowi, który nie raz popychał mnie w jeszcze gorsze sytuacje.
Ana otworzyła oczy, bardzo szybko odzyskując trzeźwość umysłu.
-Co ty robisz?-ryknęła i momentalnie zaczęła się szarpać w objęciach bardzo wytrzymałego sznuru-Wypuść mnie! Kurwa!
-Nie mogę-wytłumaczyłem chłodno.
-Co? Co ty gadasz?!-warknęła i na chwile przestała się miotać-Gdzie Loki?!
Wskazałem głową w miejsce, gdzie pies w głębokim śnie leżał na zimnej podłodze.
-Nie denerwuj się-mruknąłem- Nie mam złych zamiarów, myślałem, że ty je masz i zareagowałem nieco pochopnie..

Ana? Nie wiem, co to, nie mogę spać.

niedziela, 18 listopada 2018

Od Rafaela cd. Lennox

Przemieszczając się po nieznanych sobie terenach, starałem znaleźć sobie nową kryjówkę, dzięki której mógłbym przeżyć nadchodzącą zimę. Wszyscy, których znałem i na których mi zależało umarli już bardzo dawno temu, więc jedyne co mi teraz pozostało to szukanie swojej siostry, która i tak zapewne radzi sobie teraz lepiej ode mnie. Spacerując po dachach leżących na obrzeżu miasta, które jeszcze kilka lat temu tętniło życiem, zacząłem zastanawiać się jak potoczyłoby się moje życie, gdybym posiadał normalną rodzinę. Przeżyłbym? A może jednak zamienił się w zombie? Ciekawa sprawa. I co Joseph? Ja niby nie miałem dać rady przeżyć na własną rękę? - pomyślałem wspominając słowa, swojego opiekuna, który jeszcze nie tak dawno rezerwował mi miejsce w kostnicy. Ciekawe co się z tym dziadem w ogóle stało... Niby nie był najgorszy, ale i tak za widokiem jego okropnej twarzy jakoś specjalnie nie szalałem.
- Przydałoby się coś zjeść - rzekłem cicho w stronę zdechłego szczura, jakbym oczekiwał, że opowie mi historię swojego życia, albo wskaże gdzie znajduje się najbliższe KFC - Zabawne zwierzęta - skomentowałem jeszcze, zeskakując na niższy budynek, którego dach był nieco mniej stabilny niż ten, po którym jeszcze nie tak dawno stąpałem. Przemieszczając się na wschód, przyświecała mi nadzieja, nie wdania się w interakcje z żadnym zombie. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie lina nastawiona zapewne na jakieś głupie zwierze, która pociągnęła mnie w dół. Na moje szczęście, bądź nieszczęście, pętla zaciskająca się na moich kostkach, utrzymała mnie kilka centymetrów nad ziemią - Mógłbym już zdechnąć - warknąłem, próbując wierzgać swoimi kończynami, ale dawało to opłakane efekty. Potem akacja działa się dość szybko. Przybyła jakaś dziewucha, która postanowiła zabawić się w spider girl, a po chwili przed moimi oczami zatańczył obraz bijatyki z kiloma zombie.
- Dobrze ci poszło chłopczyku - zaśmiała się, przystawiając postarzałą piersiówkę do swoich ust - Na pewno nie chcesz się napić? - dorzuciła jeszcze, kołysząc biodrami to w prawo, to w lewo.
- Stronię od alkoholu na służbie - odtrąciłem jej rękę, która próbowała dotknąć mojej twarzy - Nie jesteś przypadkiem za młoda na to świństwo? - zmrużyłem swoje oczy, niczym dziki jaszczur chcący pożreć jej dusze. Nie żebym się martwił o wychowanie współczesnego społeczeństwa, ale to chyba nie bezpiecznie dla nastolatek, aby pozostawały bez opieki dorosłego podczas stanu upojenia alkoholowego.
- Mam dwadzieścia dwa lata więc chyba mogę robić z sobą co chce prawda? - zapytała ze spokojem, wpatrując się ze spokojem w moje oczy - Jak ci na imię? - zmieniła temat, odwracając się do mnie plecami. Jej głos był bardzo pewny siebie, ale czy dusza też taka była? Znałem wiele osób, które potencjalnie zgrywały twardzieli, lecz tak na prawdę były miękkimi kluskami, bojącymi się gniewu swoich opiekunów.
- Rafael - mruknąłem w odpowiedzi, chcąc załapać z nieznanym sobie odludkiem jakiś kontakt - A ciebie jak zwą?
- Lennox, wystarczy Lennox - odpowiedziała z lekką oziębłością - Jaki jest twój cel? Dokąd zmierzasz? - dopytywała, chcąc uzyskać jak najwięcej odpowiedzi. Zamyślając się na chwilę, zacząłem zastanawiać się czy warto ufać tej niewielkiej istocie, dla której byłem prawdziwym wieżowcem. Teoretycznie nie była dla mnie żadnym problemem, ale warto byłoby zyskać jakiegoś towarzysza broni. Zresztą dawno nie rozmawiałem z żadnym człowiekiem więc w jakiś sposób mogłoby mi to pomóc w uspołecznieniu się.
- Sam nie wiem. Moim celem jest przeżycie, ucieknięcie od przeszłości... Nie mam zamiaru płaszczyć się przed byle kim więc nie wiem czy gdziekolwiek znajdę sobie nowy dom. A ty? Czego chcesz od życia?

Lennox? ^^ 
Takie nijakie, ale jeszcze się rozkręcę :v 

piątek, 16 listopada 2018

Od Any cd. Ruslana

Chłopak okazał się niczego sobie. Może nie był zbyt gadatliwy, ale z pewnością niegłupi i jeśli już coś mówił, to nie bredził od rzeczy, jak chociażby członkowie oddziału, z którym rozstałam się w dość burzliwych stosunkach, tylko mówił z sensem. Co mi odpowiadało. Użeranie się z idiotami bywa zabawne, ale na dłuższą metę jest męczące.
Zaprowadził nas do jakiegoś buszu. A przynajmniej miejsca wyglądającego jak zbieranina krzaków, drzew i bluszczu. Dopiero po chwili dostrzegłam zarys budynku i przezierające gdzieniegdzie zza częściowo opadłych już liści ściany. Miejsce doskonale nadające się na kryjówkę. Albo potencjalną płapkę.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył Ruslan, zatrzymując się. Utkwił wzrok w budynku i przez chwilę jakby się zawiesił. Może wiązały się dla niego z tym miejscem jakieś wspomnienia...?
Mniejsza, nieważne. Rozważania na ten temat są bezsensowne. Gdybym zapytała, a on by odpowiedział, musiałabym odpowiedzieć na jego pytanie zadane mi, które również dotyczyłoby przeszłości. A pomijając fakt, że prawdę zna tylko mój pies, węszący nieopodal w poszukiwaniu potencjalnych niebezpieczeństw, znam Ruslana zbyt krótko, żeby zdradzać, kim byłam przed wojną. W tych czasach lepiej nie ufać każdemu.
No właśnie. Więc dlaczego w ogóle wdałam się z nim w pogawędkę? Dlaczego zaproponowałam, żebyśmy się razem napili? W moim obecnym stanie emocjonalnym skończę pewnie kompletnie napruta. A kto wie, co wtedy zrobię...?
Ale znaleźliśmy się już w obecnym położeniu. Nie ma teraz odwrotu. Natychmiast przypomniały mi się słowa brata: "Kiedy już podjęło się jakieś kroki, które ostatecznie doprowadziły nas do sytuacji, która niekoniecznie nam odpowiada, nie możemy się cofnąć. Trzeba zebrać się w sobie i po prostu SKOCZYĆ." Cóż, trzeba wziąć słowa świętej pamięci Liama do serca.
- To co, wchodzimy? - zapytałam, postępując kilka kroków do przodu. Miałam teraz chłopaka za plecami, jednak cały czas starałam się kontrolować go kątem oka. Poza tym Loki właśnie podbiegł do nas i mierzył Ruslana spojrzeniem dzikiego zwierzęcia, którym częściowo był, czekając na choćby najmniejszy ruch mogący być uznany za agresywny. Z wilczakiem u boku mogłam sobie pozwolić na nieco arogancji, jeśli chodzi o moje bezpieczeńswo. - Nie mam całego dnia, wolałabym przed zachodem wrócić do w miarę bezpiecznej strefy Duchów.


Ruslan? (Wybacz, że tak długo to trwało)

Druga Rocznica Bloga!

Znowu szesnasty... Znowu listopad... Znowu ta sama godzina, lecz rok inny. To właśnie wtedy, dwa lata wcześniej Post Apocalypse rozpoczęło swoją działalność! Z tej okazji chciałabym złożyć wam najszczersze podziękowania, gdyż to wy napędzacie naszego bloga tą siłą, która spowodowała, że spędzamy razem kolejny rok. Nigdy nie zapomnę wspólnych rozmów na chatcie, długich, bądź krótkich opowiadań i najważniejszego... Nie zapomnę o was! Zaczynaliśmy skromnie, ale teraz nasze grono wynosi równe 32 osoby. Myślę, że można by rzec, iż część z nas zestarzała się razem z PA i umocniła tutaj jakoś swoje umiejętności pisarskie. Dziękuję wszystkim tym, którzy są tutaj od początku. Echo, Kiaro, Nicku jesteście ze mną od rozpoczęcia działalności i wiedzcie, że jeśli któregoś z was kiedyś by zabrało, to już nigdy ten blog nie będzie taki sam. Dziękuję też osobą, które dołączają do nas na bieżąco i chcą zostawić po sobie tutaj jakiś ślad. Nie chce nikogo pominąć, dlatego jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy to czytają, są ze mną i nie zamierzają olać wszystkich spraw, gdy Post Apocalypse będzie was najmocniej potrzebowało!

Dziękuję, Reker <3

Ps. Każda postać z bloga dostaje +100 pkt.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Początkowo przyjemna, acz podejrzana atmosfera roztaczana na siłę przez napakowanego gościa szybko obróciła się przeciw jemu samemu. Pomimo noża wbitego w stół, który manifestował siłę i absolutną władzę w tym obiekcie czułem, że jeszcze mogę z tej sytuacji wyjść cało. Fazę ciekawskich spojrzeń i niezrozumiałych pomruków przeszliśmy po kilku minutach ciszy, kiedy to oglądałem wszystkie ściany pomieszczenia, jakie tylko mogłem.
Kubki weszły w użytek i alkohol został rozlany. Trzy pierwsze były jedynie rozgrzewką przed prawdziwym terminatorem wśród alkoholi, który zawitał na naszym piknikowym kocyku później. Do tego czasu jednak byłem sprawdzany zarówno pod względami umysłowymi, jak i fizycznymi. Jako o te pierwsze nie miałem zmartwień, tak te drugie dzisiaj nie dawały mi żadnej gwarancji posłuszeństwa. Jak mawiała babcia, której nigdy nie miałem - co za dużo, to nie zdrowo, co w moim wypadku odnosiło się do alkoholu serwowanego mi na okrągło od ponad dwunastu godzin z wyjątkiem przerwy na sen. Pomijając fakt, iż sam w sobie był obrzydliwy i niczym niepodobny do mojej ulubionej whisky, potrafił zawrócić w głowie lepiej niż nie jedna pani o lekkich obyczajach. Z czasem więc świat zaczął wirować szybko i niespodziewanie, co odczuwałem jak jazdę na naprawdę szybkiej karuzeli, po czym gwałtownie zatrzymywał się, a w polu mojego widzenia znajdował się jedynie - nie wiedzieć czemu czerwony i lepki - stół, dwa kubki i butelka alkoholu, której ilość nigdy nie malała. W takich chwilach rozmowa ustawała, a w mojej głowie pojawiała się muzyka zbliżona do fal oceanu odbijających się od skał raz za razem, komponujących przedstawienie, które tylko mi dane było usłyszeć. Potem wracałem na kolejny łyk - sam już nie wiem czego, bo wszystko zaczęło smakować jak zwrócony obiad - odpowiadałem na jakieś pytania od rzeczy i wracałem do swojej opery, do której dołączały kolejne instrumenty.
Za którymś razem po uniesieniu powiek nie byłem tam, gdzie ostatnio, głowa płatała mi figle, które naprawdę mi się podobały. Siedziałem w teatrze, obserwując jakieś przedstawienie, które dobiegało końca. Dwóch mężczyzn w schludnych frakach przytrzymywało podobnego do nich samych, słaniającego się na nogach faceta pod pachami, podczas kiedy trzeci - znacznie większy i masywniejszy - zadawał mu kolejne ciosy. Miejsce z dala od sceny nie pozwalało mi słyszeć dokładnie słów przez nich wypowiadanych, ale nie miało to znaczenia, bo przedstawienie i tak radowało moje zmęczone oczy. Bity i bijący wymieniali mało istotne zdania - sens przedstawienia i tak nie był mi znany, po cóż więc mi puste słowa - aż w końcu ten pierwszy spojrzał prosto na mnie. Nie zrozumiałem wtedy, czy była to część przedstawienia, czy ciekawość aktora wobec publiczności wstrzymującej dech w piersiach przy najważniejszej scenie, ale nie miałem na to wiele czasu. Bijący - tak go na razie nazwijmy - podążył za spojrzeniem swojej ofiary i również utkwił swój wzrok w mojej, nic nieznaczącej dla tego przedstawienia osobie. Bijący puścił plującego krwią - zapewne sztuczną - kolegę i zszedł ze sceny, podnosząc po drodze jakiś rekwizyt. Ów rekwizytem okazał się nóż, lśniący, długi i zaostrzony na końcu, który świsnął tuż obok mojego ucha i wbił się w drewno pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym mojej prawej ręki. W tej całej finezji dobrze granej roli bandziora nie uchwyciłem słów, jakie do mnie mówił. Zapewne wyjaśnił całą fabułę kilkugodzinnej sztuki w jednym zdaniu, używając do tego metafory nasuwającej na myśl pytania natury egzystencjalnej lub czymś w tym rodzaju. Następstwem mojej ignorancji dla słów mówionych było kilkukrotne szturchnięcie mnie w ramię przez aktora, co zaczęło wzbudzać moje podejrzenia na temat całej sztuki. Byłem jednak na tyle zmęczony, że ciało samo zarządziło stan kryzysowy i w trybie natychmiastowym rozkazało moim oczom ponowne zamknięcie się.
Wracając do świadomości ze snu, którego do końca i tak nie zapamiętałem, spodziewałem się swojego wygodnego łóżka i biletów z teatru na stoliku nocnym, które w końcu mógłbym przeczytać i dowiedzieć się, na jakim to przedstawieniu byłem. Jak bardzo byłem w błędzie, zdałem sobie sprawę po pętli silnie zaciśniętej raz jeszcze na moich nadgarstkach za oparciem krzesła, na którym siedziałem. Najpierw dotarły do mnie podstawowe informacje - nie jestem w domu, jest mi zimno, piecze mnie gardło i coś tu śmierdzi. Potem wróciła pamięć długotrwała, czyli wiadomości o tym całym syfie, który miał obecnie miejsce na zewnątrz. I w końcu najważniejsze, choć nie najlepsze - informacje o teraźniejszości, to znaczy o tym bunkrze, Rosjanach, Kiasie.
– Jak się spało, śpiąca królewno? – głos Kiasa naśmiewał się ze mnie, podczas gdy ktoś okładał podeszwą moje krzesło.
Z głośnym westchnieniem wymierzony został ostatni, najpotężniejszy cios w przód mebla, pomiędzy moimi kolanami. Skutkiem tego runąłem na ziemię i w końcu zmusiłem się do spojrzenia na ten ohydny świat, obecnie ograniczonego do szarych, bunkrowych ścian, nóg stołu i podłogi nierównomiernie usłanej błotem.
– Cholera, nie miało być tak mocno, wybacz.
Po tych przeprosinach wyplutych z siebie jakby na siłę Kias zaczął przesuwać się na swoim krześle w moją stronę. Chwila minęła, zanim przesuwając się za pomocą siły swoich bioder, facet dotarł chociaż do moich stóp. Nadal, leżąc na plecach, poniżony, zdający sobie sprawę z tego, co się działo i co najgorsze bez możliwości do wypowiedzi czekałem, aż mój towarzysz wpadnie na jakiś genialny plan wyciągnięcia nas stąd, dopóki jesteśmy jeszcze żywi, a nasze wątroby nie złożą wniosku o rezygnację z tej posady.
– Dobra, zostawili nóż, postaram się wyciągnąć go z tego przeklętego stołu – zdawał na głos raport ze swoich przemyśleń i działań, jakie podejmował przez cały czas, kiedy wyciągał nóż, kiedy ten sam nóż potoczył się pod najdalszą ścianę tego pomieszczenia, kiedy znów posuwał się powoli po ten nóż i kiedy kopał go w moją stronę z nadzieją, że nie wbije się w moją rękę.
Moje nietypowe szczęście zadziałało i oberwałem jedynie rękojeścią narzędzia, które teraz miałem podnieść i uwolnić się z tej kompromitującej pozycji. Przechyliłem się na lewy bok i podążając za wskazówkami obserwującego moje plecy Kiasa, znalazłem, złapałem i obróciłem nóż tak, bym mógł oswobodzić swoje dłonie. Przecinanie grubej liny niewielkimi ruchami trwało, więc posłuchałem za ten czas wywodów mojego niezastąpionego przyjaciela do picia.
Zaczął od narzekania, wspominał o jakiejś kobiecie, która urwie mu głowę za taką długą nieobecność i o jego psie, który na rozkaz ogryzie wszystkie moje kości. W końcu domyślił się, że niewiele pamiętam z kilku, może nawet kilkunastu godzin swojego życia i zaczął opowiadać historię, którą na długo zapamiętam. Pomijając szczegóły, okazało się, że mały piknik z udziałem mnie i Rosyjskiego kolegi skończył się prywatnym przedstawieniem dla zalanego w trupa mnie, w którym obrywał nie kto inny jak Kias, który zamiast wezwać kogoś do pomocy, dał się złapać jak ostatni dureń. Pomijając fakt, że sam trzeźwością nie grzeszył, chciał dobrze, ale wyszło jak zawsze. Obecnie piknikowi przyjaciele zmierzali do jakiegoś miejsca, które ponoć im wskazałem z obietnicą o ukrytych zapasach i broni, a my czołgaliśmy się we własnej krwi i wymiocinach jak robaki najgorszego rzędu. Czyż nie mogło być lepiej?
Oswobodziłem swoje dłonie i nogi, nie mogłem jednak szybko podnieść się z parteru. Oparłem się o ścianę obok Kiasa i odpoczywałem, próbując zignorować podchodzące mi do gardła kolejne fale wymiotów oraz niezatrzymującą się karuzelę w mojej głowie. Wyrozumiały teraz facet obok mnie zaczął naśmiewać się z rzeczy, które robiłem, ale których kompletnie nie pamiętam i nie jestem pewien, czy faktycznie miały miejsce. Mając dość słuchania o swoim upokorzeniu, wziąłem się za powrót do pozycji wyprostowanej, jak na człowieka przystało. Opierając się o ścianę, zwróciłem swój wzrok na stół, cały pokryty fioletowym, zaschniętym czymś, co prawdopodobnie kiedyś było alkoholem. Dojrzałem dwa wgłębienia, w których musiał tkwić nóż oraz szkło zsunięte na jedną stronę, z dala od pijących. Nie próbowałem sobie nawet wyobrażać, jak do tego wszystkiego doszło, więc wziąłem się za przecinanie lin krępujących Kiasa. Czasu na myślenie o tej przygodzie mi nie zabraknie, za to Kiasowi przez kobietę z jego narzekań może.

Kias? Lubię to opowiadanie, no i w końcu coś powyżej 500 słów.

Od Kiasa cd. Clancy'ego "Czyż nie mogło być lepiej?"

Ciemność, która zawitała przed moimi oczami wydawała się trwać wieki. Dlaczego akurat teraz musiał zmorzyć mnie dość silny sen? A co jeśli Clancy potrzebuje teraz mojej pomocy? Może go gwałcą, molestują albo torturują! Cholera jasna w co ja się znowu wpakowałem?! Ciesząc się jak dziecko, z powodu lekkich prześwitów światła przenikających przez moje powieki, zacząłem stopniowo uspokajać oddech, który za wszelką cenę chciał świszczeć w moim gardle. Niezrozumiały bełkot otaczający moje ciało z wszystkich stron, jasno oznajmiał mi, że jestem tutaj zagrożony. Nie miałem pojęcia czego mogę się spodziewać po tych rosyjskich szumowinach. Co prawda nie każdy przedstawiciel tej narodowości nie był zły. Sam od jakiegoś czasu znałem miłego Dymitra, który nigdy nie szczędził pomocy osobą potrzebującym. No poszli won, chce wstać - myślałem nerwowo widząc jak ciemne plamy, nachylają się co chwilę nade mną, próbując wywnioskować, czy jestem przytomny, czy też nie.
Kiedy po pięciu minutach, nagle wszystko magicznie ucichło, a głośne trzaśnięcie drzwiami poinformowało mnie o opuszczeniu pomieszczenia przez ostatniego nieznajomego, rozchyliłem powoli swoje powieki, aby móc wyszukać dla siebie potencjalną kryjówkę. Ledwie żarząca się jarzeniówka na moją korzyść dawała malutką ilość światła. Utrzymując się jakoś na rozjeżdżających się nogach, przedarłem się w mrok najciemniejszego cienia, który ukrył mnie w sobie, jak twierdza zbudowana z kamienia dobrej jakości. Wyczekując odpowiedniej chwili, przystawiłem swoje lewe ucho do lodowatej, aczkolwiek cienkiej ściany, która przepuszczała przez siebie wszystkie głosy, jakby była ona stworzona do takich szpiegowskich rozgrywek. Nasłuchując odgłosu głośnych kroków, których rozgłos zwiększał się przez to, że były glanami, próbowałem wymacać w cholewce swoich butów, niewielkiego noża, który niestety gdzieś mi zniknął. Cholera jasna, musieli mnie rozbroić - rzekłem w myślach, nastawiając się jedynie na siłę własnych rąk. Wstrzymując na nowo oddech, przycisnąłem się bardziej do ściany, co umożliwiło mi lepsza zakamuflowanie się w mrocznym otoczeniu. Kiedy nieco niższy ode mnie brunet, wdarł się z powrotem do kanciapy, postanowiłem od razu zamknąć mu ręką japę, a delikatnym ruchem nadgarstka, domknąć, o dziwo nie skrzeczące drzwi.
- Ani mru, mru - syknąłem mu do ucha, pozbawiając po chwili przytomności - Ubiór ci już raczej potrzebny nie będzie - dorzuciłem najciszej jak tylko się dało. Pozbawiając nieznajomego długiego, wyblakłego płaszcza oraz czapki uszatki, pozostawiłem jego ciało pod jedną ze ścian, a sam przebrałem się w swoje łupy. Muszę przyznać, że wyglądałem jak jeden z nich, a świadomość, że noszę teraz w kieszeni wyostrzony nóż, nadawała mi tylko odwagi. Teraz po cichu, nie wzbudzając podejrzeń odbić tego pijaczynę i do domu. Czyż nie mogło być lepiej? - wychodząc płynnym krokiem z karceru, udałem się tam, gdzie krzyki radości oznajmiały świetną popijawę.

<Clancy? xD Uratuje cię rycerz? xd>

niedziela, 11 listopada 2018

Od Ruslana cd Ana

Cały czas bacznie obserwowałem ruchy i zachowanie mężczyzn, podczas gdy dziewczyna zaczęła ich ostro opierdalać. Niezła szopka. Aż dziwne jak kobiety potrafią zdominować facetów. Mały szantaż emocjonalny połączony z wytykaniem błędów i już kolega jest cały urobiony. Ahh. Po odprawianiu kolegów dziewczyna westchnęła i spojrzała w niebo.
- Muszę się napić - mruknęła, a ja cicho charknąłem ze śmiechu.
- Może się dołączę?-zaproponowałem, chciałem, żeby w moim tonie słychać było powagę, jednak raczej średnio to wyszło.
- Jeśli to ty załatwiasz alkohol, to nie ma problemu- stwierdziła i odwróciła się w moją stronę.
Z twarzy nadal wyglądała na nieco przestraszoną i przytłoczoną całą sytuacją. Zresztą ja pewnie też, nie lubię ratować dupy innym. Niestety czasy są takie, że lepiej dbać tylko o siebie. Ratowanie komuś życia jest nie na miejscu, utrudnia całą robotę. Jeszcze jakoś się zwiążemy, wtedy będzie zupełna katastrofa. Teraz świat jest zbyt dziki i niebezpieczny, żeby dbać jeszcze o kogoś.
Po co ja w ogóle to zaproponowałem?! Jakiekolwiek bliskie związki są jaknajbardziej ważne, jednak teraz szansa na stracenie takiej osoby jest zbyt wysoka. A nie trudno jest zostać zabitym.
- Ana Balanchine-wyciągnęła do mnie rękę- i Loki-wskazała głową psa, który na momentalnie zareagował na wypowiedzenie swojego imienia i zjawił się przy nodze swojej pani. Z niechęcią spojrzałem na jej rękę, jednak nie pokazałem tego po sobie, by jeszcze bardziej jej nie dobijać.
- Jeśli dobrze pamiętam, to ty mnie wyciągnąłeś z tamtego piekła - wskazała palcem dziurę w asfalcie- A, i przepraszam za tamtych palantów. Kontakty towarzyskie nie są zdecydowanie ich mocną stroną.
-Ruslan-odpowiedziałem zdecydowanie i ścisnąłem jej dłoń. Była niezwykle gładka i delikatna sprawiła, że momentalnie cofnąłem dłoń i skrzyżowałem obie ręce na piersi-Taak, radze nosić przy sobie srebrne naboje, skoro tak boisz się wilkokrwistych i nie polegać na innych-uśmiechnąłem się lekko i rozkładając ręce, powoli ruszyłem do przodu.
Dziewczyna ruszyła za mną, jednak nie dawała mi spokoju myśl, dlaczego jakkolwiek mi zaufała i zgodziła się ze mną gdziekolwiek iść. Przecież równie dobrze, mógłbym ją zabić, zgwałcić, obrabować, zrobić dosłownie wszystko.
-Znam jedno „fajne” miejsce-mruknąłem i spojrzałem za siebie, by jeszcze raz spojrzeć na dziewczynę. Wyszukałem jej oczy i zatrzymałem na nich swoje-Masz za mną nie iść-powiedziałem łagodnie i odwróciłem się przodem do kierunku drogi. Ana zrównała się ze mną, jej pies nieco kręcił się pod nogami, jednak jego miękkie futerko, tak lekko łaskotało i miziało po nogach, że zupełnie na to nie reagowałem.
-Może przerwę tą niezręczną ciszę-zaśmiała się cicho i spojrzała na mnie.
Nie mogłem oderwać oczu drogi, jednak czując jej ciężkie spojrzenie na mnie, lekko podniosłem głowę.
-A więc jak w ogóle się tam znalazłaś?-zapytałem od niechcenia, na co Ana od razu zaczęła opowiadać całą historię od początku.

***

Na miejsce doszliśmy po przebyciu sporego dystansu. Jednak czas spędziliśmy miło. Ana okazała się, jak dla mnie duszą towarzystwa i zdecydowanie była odskocznią od ciągłych lakonicznych rozmów z innymi Trupami. Tym bardziej że od dłuższego czasu czułem się nieco samotny, gdyż oddzielili mnie od dwóch osób, z którymi się jakoś bardziej przyjaźniłem. Nasza rozmowa wyszła mi na dobre.
-Jesteśmy na miejscu!
Naszym oczom ukazał się mały budynek. Na pierwszy rzut oka niewidoczny. Rośliny wokół niego uczyniły z niego dobre schronienie, prawdziwy bunkier. Mocne pnącza objęły większość jego powierzchni, a gęste otoczenie drzew, krzewów i wysokich traw, dodawało mu tej tajemniczej magii. To wszystko wyglądało tak uroczo, że zawsze wracałem tu z uśmiechem.
Budynek ten przypominał dom moich dziadków, obrośnięty bluszczem, dzięki czemu był piękny i tajemniczy. Zatrzymałem się. Przed moją twarzą zobaczyłem postaci moich dziadków i mnie jako dzieciaka. Wszystkie te zjawy weszły do środka małego budynku. Krew zahuczała mi w uszach i zakręciło mi się w głowie, jednak szybko otrząsnąłem się i spojrzałem na Ane.

<Ana?>

Od Any cd Ruslana

To, co działo się wokół mnie, rejestrowałam zaledwie gdzieś na granicy świadomości. To, że jakiś obcy chłopak coś do mnie powiedział, jednak przez szum krwi w uszach nie słyszałam słów - widziałam jedynie ruch warg. Moment, gdy wyciągnął do mnie rękę i siłą wyciągnął z dziury, kiedy zobaczył, że nie jestem w stanie nawet się poruszyć. Później szamotaninę, odbywającą się tuż koło mnie. Ktoś oberwał. Polała się krew.
A mnie przed oczami stanął tamten wieczór.
Przerażona twarz pokojówki, gdy wpychała mnie za szafę, żeby choć zapewnić mi szansę na przeżycie. Z sąsiedniego pokoju dobiegły nas już krzyki i strzały z broni. Gdy patrzyła na mnie po raz ostatni, w jej oczach zabłysło coś, jakby pogodzenie się z losem. Tym, że zaraz zginie.
A potem krew. Krew, krzyki, łzy. Cierpienie wypełniało cały dom. Przyciskałam pięść do ust, żeby nie wyrwał się z nich nawet najcichszy jęk, po policzkach płynęły łzy...
Do rzeczywistości przywróciło mnie silne potrząsanie za ramiona i wypowiadane raz za razem moje imię. Wróć, pseudonim, który pochylający się nade mną mężczyzna uważał za jedyne miano, jakie posiadam.
Na twarzy Jamesa widać było zatroskanie, na którego widok zrobiło mi się niedobrze.
W ułamku sekundy moja pięść wystrzeliła ku twarzy dowódcy oddziału, zaskakując tym wszystkich dookoła. James zatoczył się, przykładając rękę do nosa, a tocząca się obok bójka nagle ustała.
- Najpierw mnie zostawiacie na pastwę losu, specjalnie przedłużając sprowadzenie wsparcia, żeby mnie skruszyć po tym, jak wam odpyskowałam - powiedziałam spokojnym tonem, powoli podnosząc się z ziemi, jednak moi towarzysze odruchowo się skulili. Pewnie domyślili się, że nie wróży to nic dobrego. Z resztą, mieli rację - A teraz wracacie w momencie, gdy w zasadzie mogłam być już martwa i atakujecie osobę, dzięki której jeszcze jestem wśród żywych. Powinniście paść przed nim na kolana, bo unikniecie problemów związanych z moją śmiercią, a nie atakować go od tyłu, jak zwykli tchórze.
Spojrzałam na chopaka, który mnie wyciągnął z rumowiska. Obrzucał spojrzeniem moich "wybawców" i otoczenie. Pewnie obstawiał swoje szanse na ucieczkę. Na mnie nawet nie spojrzał. Błąd. Ale nie mogłam go za to winić. Przed chwilą widział mnie prawie nieprzytomną ze strachu. Na jego miejscu też bym się nie obawiała ataku z mojej strony.
- To nie tak, jak myślisz... - zaczął Dorian, ale zaraz dostał z łokcia pod żebra od kolegi i zamilkł.
- Myślę, że to nasza ostatnia wspólna akcja. Nie żebym coś do was miała, ale... sami rozumiecie - spojrzałam wymownie na Jamesa, który ścierał krew z twarzy. - Możecie iść zbierać tę waszą durną broń, poradzę sobie sama.
- Nie wyglądałaś, jakbyś... - zaczął James, za co zarobił kolejny cios, tym razem szybki hak w brzuch.
- Wypadek przy pracy - warknęłam. - A teraz WYPIERDALAĆ.
Dowódca skulił się w sobie. Swoją drogą, powinien chyba stracić ten tytuł, patrząc na to, jak łatwo ugina się pod moim krzywym spojrzeniem. Ciekawe co by zrobił na moim miejscu, gdyby zaatakowała go sfora wilkokrwistych. Pewnie nie uciekłby im nawet na sąsiednią ulicę...
Grupa mężczyzn, z którymi widziałam się już pewnie po raz ostatni, czego wcale nie żałowałam, oddaliła się, zostawiając chyba zdezorientowanego całym zajściem obcego i mnie samych.
Westchnęłam ciężko i wzniosłam oczy ku niebu. Co za barany.
- Muszę się napić - mruknęłam.
- Może się dołączę? - usłyszałam z zza pleców głos, w którym pobrzmiewała żartobliwa nutka.
- Jeśli to ty załatwiasz alkohol, to nie ma problemu - rzuciłam, odwracając się do chłopaka. Jego twarz, z resztą podbnie pewnie jak moja, wyglądała na wypraną z emocji. Staliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem, aż ostatecznie zdecydowałam się wyciągnąć do niego rękę. - Ana Balanchine - przedstawiłam się, rezygnując z kombinowania z pseudonimem. Ani to wygodne, ani przyjemne. - I Loki - wskazałam głową psa. - Jeśli dobrze pamiętam, to ty mnie wyciągnąłeś z tamtego piekła - wskazałam na gruzowisko. - A, i przepraszam za tamtych palantów. Kontakty towarzyskie nie są zdecydowanie ich mocną stroną.

Ruslan? :3

sobota, 10 listopada 2018

Od Lennox do Rafaela

To był kolejny dzień samotności. Oczywiście nie licząc leżącego u mojego boku psa, który czujnie sprawdzał czy w powietrzu nie unosi się zapach trupów. Na szczęście, a może nie, było dość spokojnie, więc mogłam spokojnie zdrzemnąć się na prawie ostatnim piętrze budynku na obrzeżach miasta. Widok jaki zastałam zamykając powoli oczy, sprawił że sny które od dłuższego czasu w mojej głowie nie istniały, nagle walnęły we mnie jak piorun z nieba. Było ich tyle, ze nawet nie pamiętałam jaka była ich treść. Jednak ten ostatni...Pamiętałam jedynie męski, lekko zachrypnięty ale z drugiej strony delikatny śpiew. Oraz swój dziecięcy głos. Po wybudzeniu się, od razu sobie przypomniałam. Hutton, jeden z moich "opiekunów", często śpiewał mi na dobranoc. Można pomyśleć, że jestem głupia. W końcu porwał mnie, a raczej brał udział w tym porwaniu. Zabrali mnie i mieli zabić...ale nie wiedziałam o tym do niedawna. Mimo poczucia że wyrządzili mi i mojej siostrze krzywdę, dalej jednak ich na swój sposób kochałam. To była dziwna miłość...a może lepiej będzie to nazwać więzią? Tak. Tak będzie lepiej. Tęskniłam za nimi gdzieś w duchu, ale wiedziałam że odejście będzie lepszym pomysłem. Teraz, może nie idzie mi najlepiej o czym świadczy kilka dodatkowych blizn na nogach, ale jakoś dawałam radę.
Kiedy się obudziłam, poruszyłam palcami. Poczułam pod nimi miękką, choć trochę posklejaną sierść mojego czworonoga, który czując mój dotyk, lekko zapiszczał i polizał moją obolałą rękę. Dzień wcześniej dosyć ciężko pracowałam , przebijając się przez gęste zarośla. Długi czas pomieszkiwałam w lesie, ale teraz było tam za dużo umarlaków. Podniosłam się i przeczesałam związane w kitka włosy. Było jeszcze ciemno, co mogło świadczyć o tym że wciąż była noc, lub wczesny poranek. Okna niestety były zabite dechami, a światło które przedostawało się przez szpary nie było tym ciepłym, dziennym. Raczej chłodnym.
- Charon!- Podniosłam lekko głos a czworonóg usiadł przede mną. Mimo zabłoconej sierści z dodatkiem krwi, wyglądał dobrze. Uśmiechnęłam się delikatnie i pogładziłam go po puszystym pysku, myśląc co powinnam teraz zrobić. Mogłabym pójść na polowanie, coś zjeść, zrobić obchód, lub sprawdzić zapasy. To wszystko jednak zrobiłam wraz z przeprowadzką z lasu, więc wydawało mi się bez sensu robić to ponownie. Założyłam ręce na biodra i zaczęłam chodzić w kółko. W zasadzie, ta miejscówka byłam dobrym chronieniem, oprócz parteru. Po ulicy ciągle kręciła się grupka nieżyjących, a pozbycie się ich dałoby mi nie tylko satysfakcję, bo nawet stąd słychać było ich krzyki, ale też dało by mi dodatkowe bezpieczeństwo. Miałam już w myślach plan, a do tego potrzebowałam jednego trupa. Na swojej drodze spotkałam wiele dziwnych rzeczy, a jedną z nich było to, że trupy czasem zjadały siebie nawzajem. Zwłaszcza w tedy, kiedy jednego z nich wysmarowało się krwią jakiegoś zwierzęcia. Plan mógł się udać. Przystąpiłam niemal od razu do działania i usiadłam na chłodnych deskach. Wyjęłam z plecaka kawałek starej liny, która będzie kluczem w pułapce. Zajęło mi jakieś 40 minut zrobienie jej i zawieszenie przy wejściu budynku. Ustawiłam w środku pętli jakiś smakołyk dla tych bestii i pozostało tylko czekać. Usiadłam na schodach kilka pięter wyżej, by być gotowym w razie gdyby coś się miało dziać. W budowli było na tyle "cicho", że nucona przeze mnie piosenka roznosiła się echem. Była to oczywiście ta, którą słyszałam we śnie.
"Wytykali ciągle jakieś wady nam Wybieramy się na spacer który kończy się jak strzał Bywa że mi piszczy w uszach, bo to już kolejny raz Ta cisza czasem dławi tak że nie pozwala spać"
Nie była zbyt radosna, ale takie lubiłam. Spokojne, melodyjne, może trochę depresyjne. I wraz z ostatnim słowem, usłyszałam czyjś krzyk. Z początku wydawało mi się, że dochodzi z daleka, więc się nim nie przejęłam. Ale po chwili uświadomiłam sobie, ze to nie był ryk trupa. Był zbyt czysty, zbyt...ludzki. Szybo się podniosłam, wdychając głośno powietrze. Jeśli to człowiek, to w sumie...lepsza przynęta. Uniosłam lekko kącik ust, złapałam za pistolet i powoli kierowałam się na dół. To nie to, że miałam ochotę zabić każdego spotkanego człowieka. Po prostu wielu złych spotkałam i wolałam mieć pewność, zanim podejmę decyzję o uwolnieniu nieznajomego.
Tak więc kontynuując, otworzyłam lekko drzwi, które wyglądały jakby miały się zaraz rozpaść. No cóż. Wyszłam na zewnątrz po cichu, więc osoba która starała się dosięgnąć liny na której zawisła, nawet mnie na zauważyła. Jednak trochę hałasu to narobiło, więc trupy które spokojnie przechadzały się ulicą, teraz zmierzały w naszym kierunku.- Przestań w końcu, bo się na nas rzucą.- Warknęłam od niechcenia w stronę nieznajomego, który wyjął broń i skierował ją na mnie.- I co zastrzelisz mnie? W tedy Cię zjedzą i tyle z tego będziesz miał.- Dodałam, spoglądając na niego kątem oka. 
- Masz mnie wypuścić, albo Cię zastrzelę, rozumiesz?- Odparł twardym głosem, nie znoszącym sprzeciwu. Pokręciłam głową i wywróciłam oczami, odkrywając materiał bluzy pod którą, na szyi, wisiała piersiówka. Otworzyłam ją i upiłam łyk alkoholu. Jednak zachowałam jakieś pozostałe cząstki dobrego wychowania i wystawiłam naczynie w stronę nieznajomego.- Łyka?- Spytałam z udawanym uśmiechem, a ten spojrzał na mnie z niedowierzaniem. 
- Ku*wa, kim ty jesteś?- Warknął w końcu, łapiąc za nóż, który niestety wyleciał mu z ręki. Widząc jak stara się go złapać, nawet zrobiło mi się go nieco szkoda. Niby nie wyglądał na kogoś złego. Podniosłam nóż po chwili przemyślenia...a raczej dla tego, że trupy miały nas na wyciągnięcie ręki. Odcięłam linę a mężczyzna spadł na ziemię, dosyć szybko zbierając się do ładu. Złapałam za swój karambit i złapałam jednego z trupów, wbijając mu to w szyję i jednym, mocnym pociągnięciem robiąc w nim głęboką ranę. Z łatwością mogłam oderwał głowę, która poleciała kilka metrów dalej.
Mężczyzna także zajął się kilkoma i tak po kilkunastu minutach było cicho. Miał wprawę w zabijaniu, przez co miał u mnie plusa. 

Rafael? Ja nie wiem, nie znam się. Ale jest. Coś. 

Od Detlefa "Czas Terroru" cz.2

          - Zamierzasz im wysłać list z pogróżkami, że jak nie przyłączą się do nas, to ich zaatakujemy? Spodziewałem się po Ciebie czegoś większego. – westchnął Evans. – Mimo wszystko mają o ten jeden tysiąc ludzi więcej niż my. Może nawet naszym zabijakom uda się to wygrać, -zrobił pauzę w swojej przemowie.- ale raczej będzie to pyrrusowe zwycięstwo. A zatem słucham. – oparł się wygodniej na swoim hotelu. – Masz jeszcze jakiś genialny pomysł, ale taki który nas nie zabije?
          Oddychałem miarowo, a z każdym wdechem wciągałem subtelny zapach goździków, który był aż przytłaczający w jego gabinecie.
          - Nie o taką prowokację mi chodziło. – skorygowałem go na spokojnie.- Wparować do ich obozu na pełnej kurwie z ogniem i karabinem, w naszych strojach, z naszymi naszywkami, - pokręciłem głową. - to nie może się dobrze skończyć. – zniżyłem głos, abym stał się bardziej przekonujący. – Ale gdyby tak „ktoś” zaatakował ich przygraniczne posterunki, a do tego splądrował w poszukiwaniu nie wiadomo czego, to mogliby poczuć się zagrożeni. – rozłożyłem ręce. – I może skorzy do prób negocjacji z nami w celu zapewnienia im ochrony.
          Szczęka Evansa wyglądała tak, jakby przegryzała każde wypowiedziane przeze mnie słowa.
          - A więc co masz dokładnie na myśli? – Evans nachylił się nad biurkiem.
Popatrzyłem mu w oczy, tak jakbym rzucał mu wyzwanie.
          - Sprawa wydaje się prosta. Przebieramy nasze bojówki w stroje jakiegokolwiek innego obozu. Najlepiej w stroje Przemytników, bo są najbliżej. Następnie napadamy na posterunki przygraniczne Trupów w celu zasiania niepokoju w całym obozie. – uśmiechnąłem się. – I czekamy, aż nasze plony będą gotowe do żniw. Do żniw mam na myśli do zawarcia sojuszu nie tylko pod względem nieagresji i wspólnego handlu, ale także militarnego, a kto wie, może nawet wspólnego dowódcy. W przeciwnym obu naszym obozom grozi stagnacja.
On tylko skrzyżował ręce na ramionach.
          - Pewnie zdajesz sobie sprawę z konsekwencji niepowodzenia tej akcji. Ale na wszelki wypadek Ci przypomnę. – pociągnął mnie za materiał na moim splocie słonecznym i przyciągnął do siebie tak blisko, że mogłem poczuć jego oddech na moim nosie. – Zerwanie jedynego sojuszu, jaki mamy, a do tego otoczenie nas ze wszystkich stron przez wrogów. 
Puścił moją odzież, a następnie wstał, odwrócił się do mnie plecami i założył ręce na biodra. Po tym zapadła niezręczna cisza, która wskazywała na to, że to rozważa.
          Dobrze.- pomyślałem. - Czyli nie skreślił tego pomysłu na samym początku.
          - Ilu potrzebujesz ludzi, skąd weźmiesz ubrania Przemytników i w jaki sposób Trupy uwierzą, że nagle Przemytnicy ich zechcieli zaatakować?
Odpowiedziałem od razu, aby udowodnić, że planowałem to od dłuższego czasu i że wszystko jest dopracowane.
          - Zacznę od ostatniego. Napiszemy rozkaz, w którym zamieścimy podrobioną pieczęć Przemytników. Będzie w nim napisane, że podejmują bardzo drastyczne kroki, aby odnaleźć składniki do serum przeciwko chorobie zombie. Serum oczywiście jest kłamstwem, bo nie istnieje i nie będzie istnieć, ale nie wszyscy o tym muszą wiedzieć. A drastyczne kroki określam jako poszukiwanie składników owego lekarstwa, a jeżeli natrafi się na opór, dozwolone jest użycie siły.
          - Tylko czy wiemy, jak wygląda pieczęć Przemytników, żebyśmy byli zdolni ją podrobić? Poza tym dalej nie wyjaśniłeś, skąd weźmiemy ich ubrania. – wtrącił Evans.
- Już śpieszę wyjaśnić. – zapewnił dowódcę.- Dowiedziałem się, że naszym chłopakom udało się kogoś od nich złapać. Bodajże jakiegoś gościa. Na szczęście miał przy sobie pismo z podobną pieczęcią.
- Nazywa się Marshall Quincy i rzeczywiście jest z obozu Przemytników. Dziwi mnie fakt, jak dużo wiesz na ten temat. – znów wtrącił Marc.
          Rozłożyłem jedynie ramiona i powiedziałem:
- Informacje są w dzisiejszych czasach towarem deficytowym. Nie ma już komputerów, smartfonów i tym podobnych. Musimy sami być nośnikami informacji.
- I w sumie dlatego jeszcze żyjesz. – stwierdził Evans. – Bo za samo kombinowanie zesłałbym na Ciebie zabójców, ale dzięki temu, że jesteś takim „nośnikiem”, jesteś przydatny. A zatem mamy już wzór rozkazów do podrobienia, na naszych strojach zakryjemy naszywki i upodobnimy do strojów naszych wschodnich sąsiadów. Do tego trzeba będzie uderzyć w nocy, tak na wszelki wypadek.
          - Genialny pomysł Herr Kommandant, - pochwaliłem dowódcę, lecz jego słowa nie były niczym nowym. Dokładnie tak samo to zaplanowałem.
          - Dostaniesz dwie ciężarówki bojówek. – wskazał na mnie palcem.- Do tego zabierzesz naszego więźnia pana Quinciego, dasz mu podrobione rozkazy i zabijesz na jednym z posterunków. Nie wolno Ci zostawić żadnych jeńców, świadków i zwłok naszych poległych ludzi.
          Co? -spytałem się w myślach. Właśnie chodziło o to, żeby zostawić świadków, aby wiedzieli, kto ich zaatakował.
          - Widzę zniesmaczenie na twojej twarzy, - kontynuował Marc. – Ale nie mogę ryzykować, że mimo wszystko któryś z was zostanie rozpoznany. Dowodem obciążającym będzie ciało Quinciego, więc trzeba go będzie nakarmić, napoić i sprawić, aby nie wyglądał na osobę przetrzymywaną w lochu. Zrozumiano?
          Pokiwałem głową. Jego plan też był dobry.
- Jawohl, Herr Kommandant!
          Klasnął w swoje dłonie.
- To do roboty! – pożegnał mnie.
Gdy wychodziłem, zatrzymał mnie w futrynie drzwi, gdy jedną nogą już oddalałem się od tego cholernego zapachu goździków. 
          - A i jeszcze jedno. – na jego twarzy zatańczył uśmiech. – Od wyjazdu ciężarówek odliczam pół dnia. Jeżeli nie uda się misja albo nie zjawisz się za te 12 godzin, wypuszczę za wami listy gończe. Że jakby co jesteście dezerterami i obóz Demonów nie miał z tym nic wspólnego. Zatem powodzenia Panie Zussman! Połamania nóg i postrzelonych głów!

Od Ruslana cd Ana

Pewnym krokiem wszedłem na peron stacji metra. Spojrzałem do góry. Niecodziennie piękne i czyste, niebieskie niebo wołało mnie do siebie. Rozglądnąłem się dookoła i powoli zacząłem wspinać się do wyjścia. Na zewnątrz była świetna pogoda. Słońce lekko grzało jednak nie na tyle, żeby było to nieprzyjemne, a ciepły wiatr sprawiał, że odlatywało się razem z nim. Jak zawsze wziąłem Cara. W końcu miałem czas, by porządnie się nim zająć. Od incydentu z wilkokrwistymi zawsze noszę przy sobie srebrne kule.
Zarzuciłem karabin na ramię i zacząłem szukać miejsca, w którym mógłbym odpocząć. Na uboczu małej polany stało średniej wielkości, piękne drzewo. Szybko wspinałem się na nie i delikatnie ułożyłem. Oparłem się o jedną z gałęzi i spojrzałem na okolicę. Pozostałymi liśćmi zakryłem się, żebym nie był aż tak widoczny. Wziąłem Cara i zacząłem go oglądać. Biedny karabin dużo już przeszedł, było na nim sporo krwi, prochu czy błota, nie wspominając o milionie rys. Wyjąłem z kieszeni nożyk i powoli zacząłem zeskrobywać brud. Widok już w miarę czystego AK przywróciło wspomnienia z dnia, w którym go dostałem. Nieco bardziej rozłożyłem się na gałęzi, uważając, żeby nie pękła i zamknąłem oczy, wsłuchując się w wiatr. Westchnąłem cicho i jeszcze mocniej ścisnąłem karabin.

Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero głośny szelest dobiegający z krzaków. Zerwałem się i zasłoniłem większą ilością liści. Usłyszałem wyraźne dyszenie i tupot łap. Przekląłem pod nosem i załadowałem odświeżonego Cara. Z dumą patrzyłem, gdy znowu wyglądał jak nowy. W krzakach nieco zawrzało i wyleciał z nich pierwszy wilkokrwisty. Zmrużyłem oczy i nadal w ciszy obserwowałem. Zaraz po nim z krzaków wyszło kilka innych. 6 wilkokrwistych w jednym miejscu to niebywałe zjawisko, jednak z pomocą srebrnych pocisków wszystkie padną jak muchy. Stwory niebezpiecznie zbliżyły się. Już załadowałem odpowiedni magazynek i gotów byłem do walki.
Jednak nagle coś zawyło. Bestie najpierw mruczały coś do siebie, jednak potem od razu w dzikim szale rzuciły się w stronę odgłosu. Odprowadziłem je wzrokiem i zacząłem się zbierać. Wolałem nie spotkać takiej gromady, mimo przygotowania. Zszedłem z drzewa i powoli zacząłem wracać w stronę domu. Spojrzałem jeszcze ostatni raz siebie w stronę małych budynków, czy na pewno wilkokrwiste zniknęły.
Czysto, żadnych zagrożeń. Trawa lekko kołysała się w rytmie wiatru, zresztą tak jak cała reszta drzew czy większych krzewów.
Nagle usłyszałem strzał. Gwałtownie odwróciłem się. Dźwięk dochodził z miejsca, w które pobiegły bestie. Biegiem ruszyłem w tamtą stronę. Padł drugi strzał. Miałem jeszcze spory dystans do przebycia. Przyspieszyłem i pociągnąłem za pasek od karabinu tak, że wpadł prosto w moje ręce. Padł trzeci strzał, po czym zapadła cisza. Dopiero po chwili słychać było ryk i wycie wilkokrwistych. Zmarszczyłem brwi i schowałem się za rogiem najbliższego budynku. Bezszelestnie zakradłem się jak najbliżej głosów i jednym susem wskoczyłem na teren małego placu. Zdezorientowane kreatury od razu spojrzały w moją stronę, jednak ich reakcja była zbyt wolna. W ich stronę leciały już srebrne naboje. Wystarczyły trzy strzały, żeby potężne potwory leżały martwe. Położyłem jedną nogę na piżmaku leżącym najbliżej mnie i wystrzeliłem ostatnią kulę, prosto w jego łeb.
Gdy już wszyscy nieprzyjaciele leżeli w kałużach krwi, chciałem już iść, jednak byłem bardzo ciekawy, co za mądry człowiek wyje na nieznanym terenie. Moją uwagę przykuła duża szczelina w starym asfalcie. Usłyszałem głośne i szybkie sapanie, płytkie oddechy. Westchnąłem zmęczony i przykucnąłem nad otworem. Zobaczyłem wielkie brązowe, kobiece oczy, a bijące z nich przerażenie sprawiło, że przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
-Wyłaź-rzuciłem szorstko i podniosłem głowę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, jedynie skupiła na mnie swój wzrok.
Pies, który leżał obok niej, zaczął głośno warczeć. Oddech nieznajomej coraz bardziej przyśpieszał i stawał się coraz szybszy. Przyglądnąłem się jej bardziej , kurczowo trzymała się ścian dołka. Sięgnąłem do niej ręką i złapałem za jej ubranie tak, żeby, jak najłatwiej ją stamtąd wydostać. Pomimo sprzeciwów psa udało się to bardzo szybko i po krótkiej szamotaninie, dziewczyna leżała już na twardym asfalcie. Nadal nie ustabilizował się jej oddech, a ona sama wyglądała jak sparaliżowana. Od razu przy jej boku zjawił się pies i wtulił się w jej bok.
Spotkanie z wilkokrwistymi musiało ją bardzo przerazić. Znacznie przyśpieszone tętno, oddech i "chwilowy paraliż" jednoznacznie o tym świadczyły.
Nagle poczułem ostry ból w okolicy łopatek. Poleciałem w przód i wylądowałem na ziemi. Momentalnie odwróciłem się w stronę atakującego.
-Cука!-Wrzasnąłem i zerwałem się na równe nogi. Złapałem Cara i wymierzyłem cios. Twarda kolba trafiła przeciwnika perfekcyjnie w szczękę, na co ten tylko zawył i padł na ziemię, krwawiąc.
Czyjeś ręce mocno zacisnęły się na mojej szyi i zaczęły ciągnąć do tyłu. Podniosłem karabin nad głowę i wystrzeliłem serię. Uścisk od razu ustał. Okręciłem się dookoła. Obok mnie stał mężczyzna z wymierzoną w moją stronę bronią. Zachowałem spokój, jednak w mojej głowie już układał się plan, jak wyjść z tej sytuacji żywo. Kątem oka zauważyłem, jak powalony przeze mnie koleś siedzi obok dziewczyny i próbuje ją uspokoić.

<Ana?>

czwartek, 8 listopada 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Dzierżąc w prawej dłoni butelkę w dwudziestu pięciu procentach wypełnioną trunkiem jako broń oraz notes w drugiej przylgnąłem do ściany tak, jak nakazał mój nie do końca trzeźwy towarzysz. Pomimo ilości alkoholu, jaką w siebie wlał poprzedniego wieczoru, dość szybko stanął na nogi, żeby uciec. Ten nagły ruch odbił się na nim dość szybko, bo zanim cokolwiek zrobiłem, zsuwał się już w dół ściany. Nie nadawał się do rozmowy, a co dopiero walki.
Panowie na zewnątrz musieli usłyszeć jakiś szmer, bo ich głosy zamilkły. Chwilę ciszy przed burzą spędziłem na  gapieniu się wprost w jarzeniówkę z przyczepionego do sufitu światła nad moją głową. Łomot drzwi otwieranych kopniakiem zmusił mnie do szybkiego wyciągnięcia z umysłu jednego z planów wydostania się z podobnej sytuacji żywym. Moje plany nie uwzględniały jednak ulanego towarzysza ani ludzi, z którymi nie można się dogadać. Postanowiłem improwizować, kiedy do pomieszczenia weszło więcej osób. Uniosłem ręce do góry i wystąpiłem zza rogu, wprost na zgraję dorosłych facetów, uzbrojonych w broń bojową. Kias próbował przytrzymać mnie za nogę w ostatnim porywie energii, choć było już za późno.
Trzy lufy zwróciły się w moją stronę w jednym momencie, a ich właściciele ostrzegli kogoś na zewnątrz o mojej obecności. Do środka wkroczył facet wyższy od reszty, bez broni, o ostrych rysach twarzy, zaciśniętych ustach i przenikliwym spojrzeniu. Emanowało od niego władczością i tą dobrze znaną mi energią człowieka u władzy. Często taką samą atmosferę szacunku wytwarzał mój ojciec, niezależnie od tego, co robił. Zapadło milczenie, kiedy wymieniałem się spojrzeniami z bossem paczki. Jego uwagę rozpraszały rzeczy w moich dłoniach, a konkretnie alkohol.
Cóż mogłem zrobić w sytuacji, w której banda wściekłych Rosjan mierzy do mnie z broni większej od ich własnych rąk, a ich groźny przywódca gapi się na mój alkohol? Pociągnąłem łyka z butelki pod baczną obserwacją wszystkich w pomieszczeniu, po czym wyciągnąłem ją w stronę faceta stojącego naprzeciw mnie. Chętnie przejął prezent i opróżnił jego zawartość, śmiejąc się przy tym, jak dziecko, które dostało pod choinkę wymarzoną zabawkę. Facet poklepał mnie po ramieniu, wydał kilka komend swoim towarzyszom i ruszył prosto do Kiasa. Przykucnął przy nim, odsłaniając moim oczom nóż myśliwski zaczepiony za nogawką. Nieznajomy zaciągnął się powietrzem wydychanym przez siedzącego i ponownie zaśmiał się pod nosem. Do naszego miejsca spożywania napojów procentowych wdarł się inny, uzbrojony Rosjan z kolejnymi dwiema flaszkami.
Kolejne komendy musiały znaczyć coś w stylu "zostaw" i "pilnuj go, na wypadek, gdyby się obudził", bo posłuszny jak pies mężczyzna zostawił trunek na stole i ruszył do pomieszczenia, gdzie odpoczywał Kias. Mi zaś gestem dłoni zostało wskazane krzesło. Siadając, obok mnie pojawił się kolejny Rosjan, ten jednak zostawił nam kubki i wrócił na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.
W myślach prosiłem Kiasa o ocknięcie się i uratowanie mnie z tej pijackiej zabawy, co brzmiało równie realnie, jak miś koala ujeżdżający tęczowego jednorożca.


Kias? Wedle życzenia - pijemy.

"Dziwne, jak w ciągu kilku sekund możesz stać się tylko wspomnieniem."

Imię i nazwisko| Lennox Castle
Ksywka| Zwyczajne zdrobnienie od jej imienia- Lenn, bądź Lenny
Wiek| 22 lata (12.03)
Płeć| Kobieta
Obóz| Śmierć
Ranga| Członek
Aparycja| Lenn jest dosyć niska, ma trochę ponad 159cm wzrostu, co jej jednak nie przeszkadza. Uważa to wręcz za duży plus, zwłaszcza jeśli trzeba się gdzieś ukryć. Jej budowę ciężko ocenić przy pierwszym, a nawet dziesiątym spotkaniu, gdyż zawsze ma na sobie stertę ubrań ochronnych, które zakrywają całą jej, na pozór delikatną i "wiotką" sylwetkę która wystawiona na światło dzienne, jest ozdobiona bliznami na prawie każdym jej skrawku. Rzucają się w oczy jako pierwsze, po przebyciu wielu walk z różnymi ludźmi, czasem zwierzętami, a czasem z samym sobą. Zakrywa je bo zwyczajnie sądzi że nie są powodem do dumy. Poza nimi, posiada kilka niewielkich tatuaży robionych samoróbką, a także delikatny zarys mięśni. Po mamie odziedziczyła dobre kształty. Jej skóra ma jasny odcień, podkreślają one jasne niebieskie oczy, oraz włosy w kolorze ciemnego blondu.
Charakter| Dziewczyna od małego była pewna siebie, odważna, w pełni ufała swojej intuicji i robiła co ona jej nakazała. Swoje decyzje podejmuje bardzo szybko, wystarczy jej chwila zastanowienia, może dla tego była kapitanem drużyny w prawie każdych misjach. Nie lubi układać innych jak jej się podoba, choć przyznać trzeba, jest dobrym liderem. Nie boi się odpowiedzialności, ale czasem może ją to przytłoczyć, lecz za swoją maską nie widać jej "niepożądanych" uczuć. Tylko obojętność, ewentualnie mały uśmiech. Potrafi idealnie wpasować się w istniejące okoliczności, nie zważając jak ciężka sytuacja to będzie. Spokoju jasnowłosej nic nie może zaniepokoić. Są też wyjątki, jak na przykład zagrożenie życia bliskiej jej osoby, w tedy na taryfę ulgową nie licz. Trudno wywrócić ją z równowagi, cóż, jeszcze trudniej przywrócić jej świadomość do normalności. Na prawdę, nie lubi zabijać innych, mimo tego że do tego została stworzona. Lecz kiedy już to się dzieje, jest odporna na widok krwi i flaków. Nie jest osobą agresywną z natury, czy chcącą źle dla wszystkich. Z początku, ma wokół siebie aurę słodkości, może to przez jej delikatne rysy twarzy, może przez melodyjny głos. Nie wolno jednak dać się zwieść- ona lubi ryzyko i często godzi się na wręcz samobójcze rozwiązania.
Historia| Lennox nie pamięta połowy swojego dzieciństwa z takiej racji, że w wieku 3 lat została porwana wraz ze swoją siostrą przez grupkę gangsterów- wrogów jej ojca, generała. Na początku miała zostać zabita, oczywiście po tym jak ojciec zapłaci okup. Na szczęście jej talent który dosyć szybko wydobył się z jej młodej duszy sprawił, że stała się dobrym kandydatem na wykonywanie niebezpiecznych misji. Lenn została szkolona do zabijania, nawet nie wiedząc że ludzie którzy ją wychowali dopuścili się takiego czynu. Było to 3 mężczyzn w średnim wieku, których uważała za rodzinę. Jej siostra natomiast zajmowała pozycje medyka, często ratując Lenn przed śmiercią. Pewnego dnia poznały starszego od Lennox Miles'a- nastolatka który dzielił losy rodzeństwa. Niestety w momencie kiedy starsza dwójka pojechała na misję, Aisha zginęła w niespodziewanym nalocie mundurowych. Kiedy Lenn wróciła, zabiła generała zarządzającego misją, który jak się okazało, był jej ojcem. W ostatnich swoich słowach powiedział tylko "Znalazłem was." Po czym umarł. Kiedy Lenn dowiedziała się wszystkiego, odeszła pozostając zostawioną samej sobie. Taka historia.
Rodzina| Rodziny samej w sobie nie pamięta, oprócz "brata"- Miles'a, który w zasadzie był jej przyjacielem, oraz swojej młodszej o 5 lat siostry- Aish'y, która umarła jakiś rok temu. Byli jeszcze jej "opiekunowie"- Daniels, Hutton i Archer.
Partner/ka| Co tu mówić, nigdy w związku nie była i ciężko będzie to zmienić.
Orientacja seksualna| Heteroseksualna
Inne|
- Nie pali ale alkoholu nie odmówi. W zasadzie zawsze ma przy sobie piersiówkę wypełnioną chociaż do połowy jakimś trunkiem,
- Posiada wiernego towarzysza o imieniu Charon, jest to 6- letni rasowiec
- Potrafi prowadzić większość pojazdów, w tym czołg, kilka razy leciała też helikopterem,
- Broń palna jest dla niej jak ulubiona zabawka, tak samo biała,
- Nie krzywi się na widok wywalonych wnętrzności czy wyrwanych kończyn, no chyba że dotyczy dzieci,
- była kilka lat w wojsku razem z bratem, potem służyła w jednostkach specjalnych,
- Jej głos należy do delikatnych i melodyjnych, czego jednak nie lubi,
- Potrafi mówić po Rosyjsku, Francusku i Niemiecku,
- W młodości uwielbiała grać na gitarze, ale chyba od wieków nawet nie trąciła struny
Właściciel: HW- LovePinto

Od Kiasa cd. Clancy'ego "Czyż nie mogło być lepiej?"

Dzień dobry, jak się spało? - przeczytałem z trudem pięć, koślawie napisanych słów. Moja głowa była niczym balon wypełniony zbyt dużą ilością helu. Wystarczyło jeszcze trochę go napompować, a doszłoby do ogromnej eksplozji, na którą byłem właśnie narażony. Patrząc ze skwaszoną miną na postać wysokiego mężczyzny, początkowo mruknąłem coś niezrozumiałego pod nosem, ale zdając sobie sprawę, iż mężczyzna nie miał prawa tego zrozumieć, posklejałem w myślach jakieś logiczne, krótkie zdanie, które poinformowałoby go jak przeminęła moja krótka noc.
- Dobrze, ale pęka mi łeb - westchnąłem z dużymi odstępami, przyciskając część potyliczną czaszki do zimnej, a wręcz lodowatej ściany, co dało mi efekt uwielbianego przeze mnie ukojenia - Jak Alice zobaczy mnie w takim stanie to mnie chyba zabije - jęknąłem żałośnie nie mając ochoty pokazywać się nawet własnemu psu. Widząc plastikową butelkę leżąca w zaciemnionym kącie pomieszczenia, momentalnie poczułem jak moje serce zabiło trzy razy szybciej niż zwykle. Miałem ochotę się do niej czołgać, lecz niemowa okazał się ode mnie szybszy. Zapewne posiadał mniejszego kaca niż ja, dlatego przemieszczanie się po wszelakich pomieszczeniach, na prostych, nie chwiejących się nogach nie robiło na nim żadnego wrażenia. Myśląc, iż chce przywłaszczyć sobie moje znalezisko, postanowiłem się poddać oraz zamknąć swoje oczy, aby jeszcze trochę odpocząć. Nawet nie wiecie jak bardzo się zdziwiłem, kiedy poczułem jak w moje ciało uderza coś bardzo twardego. Błękitny plastik wypełniony od środka przejrzystą cieczą, leżał ze spokojem na moich kolanach oczekując, aż pozbawię go bezsmakowej zawartości - Dzięki stary - rzekłem pośpiesznie, odkręcając granatową zakrętkę, która umożliwiła mi dostanie się do tego "boskiego" wodopoju. Nim się obejrzałem, jej gwint znalazł się w mojej jamie ustnej sondując pośpiesznie odpowiednią dawkę mojego lekarstwa.
- Wiedziałem, że się to źle dla ciebie skończy - czarny tusz rozmazujący się na bladej kartce papieru pomógł mi w rozszyfrowaniu kolejnego zwrotu kierowanego do mojej osoby - Dobrze, że nie pozwoliliśmy wypić ci innych flaszek, bo byłbyś teraz trupem - dopisał szybko, a na jego twarzy wykwitł dość duży, delikatny uśmieszek. Nie wykluczam, że nie zawierał on w sobie lekkiej dozy zadziorność, lecz w obecnym stanie nie miałem ochoty zwracać na to jakiejś, szczególnej uwagi.
- Tak, tak - burknąłem, odstawiając opróżniony pojemnik na ziemię - Gdzie do cholery jest Leon? Jeśli śpi teraz w swoim łóżku to mocno tego pożałuje... Mieliśmy wypić resztki, które zostały - fuknąłem, przypominając sobie o ostrym łupaniu w głowie, które natychmiastowo powaliło mnie na kolana oraz wywołało u mnie większy spokój. Miałem już coś dopowiadać, ale jak zwykle musiało uprzedzić mnie w tym coś innego. Ostre łomotanie do drzwi i wrzaski posyłane przez ruski język najwidoczniej nie wskazywały dobrego początku dnia. Przełamując się w bólu, co w mojej pracy było niemal codziennością. Wstałem na proste nogi, a następnie kilkoma znakami wyznaczyłem Clancy'emu gdzie ma się schować - Nie oddychaj - wyszeptałem mu na ucho, wtapiając się w tło zaciemnionego pomieszczenia. Pamiętajcie dzieci, dobry szpieg zawsze ma ze sobą broń i płaszcz - pomyślałem próbując skupić się na wrogim celu.

<Clancy? ^^ Taka dupa nie co, ale przynajmniej odpisałam! Może dla odmiany to dobre ruski, które chcą dołączyć się do chlania? xd>

poniedziałek, 5 listopada 2018

Od Any

- Jasna cholera - te dwa słowa, wypowiedziane pełnym czystego przerażenia głosem przez dowódcę oddziału, Jamesa, który miałam asekurować do bazy Przemytników, były jedynym ostrzeżeniem przed tym, co kilka kroków później ukazało się moim oczom.
- Yhm - mruknęłam, rzucając spojrzenie na Lokiego, który na widok zaścielonego trupami placu przed nami opuścił pysk do ziemi i zaskamlał cicho. Trzeba było mu przyznać, że stan ciał zdecydowanie różnił się nawet od tych rozszarpanych przez zombie. Wyprute na wierzch flaki rozwleczone po drodze, oderwanie coponiektóre kończyny, które spoczęły w pewnej odległości od ich właścicieli... Czyli patrzenie na to dzieło zniszczenia do najprzyjemniejszych nie nalerzało. - Sądzę, że to była raczej robota Wilkokrwistych, a nie niewystępującej już raczej choroby.
W odpowiedzi na moją uwagę zostałam zmiażdżona pod spojrzeniami moich pięciu towarzyszy.
- Twój sarkazm nie jest nam w tej chwili niezbędny, Blacky - skrzywiłam się w duchu, słysząc pseudonim. - Zamiast filozofować, skupiłabyś się na pilnowaniu, czy nic zaraz na nas nie wyskoczy z krzaków.
- Jesteśmy w środku miasta, do tego na otwartej przestrzeni - wiem, że powinnam była się zamknąć, ale jakoś nie potrafiłam w tym momencie. Akurat kiedy wszystkim wyszłoby to na dobre. - Krzaków, z których, jak mówiłeś, coś mogłoby na nas wyskoczyć, raczej tu nie uświadczysz.
Sekundę po tym, jak wypowiedziałam ostatnie słowo, w moim kierunku wystrzeliła zaciśnięta z wściekłości pięść. Zanim jednak trafiła celu, balansując ciałem zrobiłam zgrabny unik tak, że ręka agresora przeleciała mi tuż przed nosem. Mój manewr zachwiał przeciwnikiem, co wykorzystałam, od niechcenia popychając go do przodu. Rosły mężczyzna gruchnął o ziemię u moich stóp.
- Ja ci, kurwa, dam - wywarczał, podnosząc się gwałtownie. Jednak od wymierzenia kolejnego ciosu powstrzymał go kolega, kładąc mu rękę na ramieniu. Nie spuszczał wzroku z mojej nieporuszonej tym zajściem twarzy.
- Obiecaliśmy jej nie uszkodzić, James - powiedział ostrzegawczym tonem. Trójka pozostałych facetów mruknęła coś, co chyba było potwierdzeniem. - Zarząd przydzielił nam ją, żebyśmy na pewno dotarli na miejsce. Nie kazał się z nią integrować - nasze spojrzenia spotkały się. W jego oczach zabłysło ostrzerzenie.
Prychnęłam zdegustowana, poprawiłam pasek przewieszonego przez ramię karabinu, zagwizdałam na psa i poczęłam przedzierać się przez morze trupów. Moi towarzysze jeszcze przez chwilę wymieniali między sobą wściekłe uwagi, jednak widocznie do niczego istotnego nie doszli, bo chwilę później szli już za mną, złorzecząc pod nosem. Czy na mnie, czy na ciała, o które co i rusz któryś się potykał - ciężko stwierdzić.
Mniej więcej w połowie drogi jeden z żołnierzy, chyba Dorian, zauważył:
- To chyba była armia - gdy spojrzałam na niego przez ramię, przyklękał przy jednym z rozbebeszonych ciał. Wskazał na naszywkę na kurtce. Snajper, jeśli mnie oczy nie myliły. Pytanie tylko, co robił w morzu trupów. My zazwyczaj giniemy pojedynczo, z dala od głównej nawalanki.
- Tym bardziej nie powinniśmy zbyt długo tu zabawiać - Brayson powiedział dokładnie to, co i mnie cisnęło się na język. - Skoro oni nie dali rady, my w zasadzie nie mamy szans.
- Mamy Blacky - zauważył kwaśno James. - Przecież podobno strzela jak nikt inny. Nie mamy się czego obawiać.
Dorian odczepił od pasa nieszczęsnego snajpera kaburę z bronią i wstał. Sprawdziwszy magazynek, skinął zadowolony głową.
- Moglibyśmy zebrać tu sporo broni - zauważył trafnie Thomas.
- Możemy to zrobić w drodze powrotnej - rzuciłam, ruszając dalej w obranym wcześniej kierunku. - Albo jeszcze lepiej: poinformować o zaistniałej sytuacji zarząd i zasugerować wysłanie po nią większego oddziału.
- Pewnie ktoś to zwędzi, zanim się zbiorą - mruknął James, widocznie już z zasady negatywnie nastawiony do moich pomysłów.
- To postawimy strażnika - warknęłam.
Moje słowa ucięły wszelkie dyskusje, aż dotarliśmy do obozu Przemytników.

~•~•~•~


W drodze powrotnej żołnierze nie zapomnieli o znalezionym potencjalnym arsenale broni. A także o moim pomyśle postawienia strażnika mającego pilnować dobytku.
I tak siedziałam sobie od jakiejś pół godziny, oparta na karabinie, z psem leżącym przy nodze i wpatrzona w pole trupów.
Westchnęłam, po raz nie wiem który przeczesując wzrokiem horyzont w poszukiwaniu zagrożenia. Nic. Cisza. Nawet zombie zrobiły sobie chyba dzisiaj wolne, bo odkąd mnie zostawili, nie napatoczył się tu ani jeden.
Nagle Loki podniósł się nagle, jakby czymś zaalarmowany, otrzepał i spojrzał gdzieś w przestrzeń. Po czym zawył.
- Do kurwy nędzy, Loki - warknęłam, chwytając go za pysk. Natychmiast umilkł. - Chcesz na nas watahę wilkołaków ściągnąć?
Dokładnie w tej samej chwili zza naprzeciwległego budynku wyszedł wielki, czarny wilk. Zmierzył nas inteligentnym spojrzeniem, chapnął zębami gdzieś na bok i ruszył w naszą stronę.
A za nim jeszcze pięć jemu podobnych.
Zaklęłam szpetnie, zrywając się na równe nogi. W ekspresowym tempie przeszukałam kieszenie w poszukiwaniu srebrnych kul. Znalazłam trzy.
Kolejne przekleństwo wywarczałam już w biegu. Loki podążył za mną, co i rusz oglądając się na goniące nas wilkołaki, jakby zastanawiając się, dlaczego przed nimi uciekamy. Nie no, fajnie, teraz jeszcze przestał odróżniać wroga od przyjaciela. Ewidentnie trzeba coś z tym zrobić, bo coś mi go jeszcze zagryzie.
Zakładając oczywiście, że wyjdziemy z tego żywi.
Pierwszą kulę udało mi się załadować i wystrzelić, gdy wilki były już tuż tuż. Ten najbliżej mnie padł z rozstrzelonym oczodołem, prosto pod łapy towarzyszy, spowalniając nieco pościg. Zostało pięć.
Wywijając na zakrętach jak chyba jeszcze nigdy w życiu, udało mi się nieco opóźnić pościg, jednak doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie na długo. Nieopuszczający mnie na krok Loki zaczął mnie wyprzedzać, z czego wywnioskowałam, że zwalniam. Płuca paliły mnie żywym ogniem, pot spływał po twarzy, do oczu, zamazując pole widzenia.
Kolejny nabój. Kolejny strzał. Kolejny Wilkokrwisty martwy, zabity strzałem w głowę.
Traciłam impet. I energię.
Przed sobą dostrzegłam częściowo zawalony budynek. Przełknęłam ślinę, zastanawiając się nad alternatywą. Niczego nie wymyśliłam.
Przeładowałam, wycelowałam, wystrzeliłam. A kolejny wilk padł.
Gdzie są ci przeklęci idioci, pomyślałam, dając nura pod zawaloną powałę. Loki zgrabnie skoczył za mną, przeciskając się między gruzami. Tworzącymi wąską komorę. Wąską, ciemną komorę...
Obrzuciłam obelgami chyba wszystkich, przez których znalazłam się w tym położeniu. Dookoła gruzowiska kręciły się, powarkując i popiskując, wilkołaki. A mój oddech stawał się coraz bardziej płytki i urywany. Rozglądałam się w panice za jakąkolwiek drogą ucieczki, ale  jedyną, jaką miałam do dyspozycji, obstawiły potwory. Loki zaskamlał cicho, szturchając moją rękę mokrym nosem, jakby chciał przypomnieć, że nie jestem sama.
Ale nadal byliśmy w mikroskopijnej przestrzeni. Która w każdym momencie mogła nam się zawalić na głowy...
Nagle moich uczu dobiegły strzały. Dokładniej trzy, a po każdym z nich następowało głośne skamlenie. Potem cisza, odgłos kroków. Zobaczyłam u wyjścia tunelu, którym się tu dostałam, parę masywnych, czarnych butów. Obuta w nie noga kopnęła na wpół martwego psa. Po czym nastąpił ostatni strzał, zakańczający życie stworzenia.
Z pewnością odetchnęłabym z ulgą, gdybym właśnie nie była na skraju paniki. Oddychałam już tak płytko, że groziła mi hiperwentylacja. A najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo iż zdawałam sobie z tego sprawę, nie mogłam nic zrobić.
Wbiłam palce w suchą ziemię, starając się opanować. Nic z tego. Chciałam wyjść z tego ciasnego piekła, ale nie byłam w stanie się poruszyć. Ten, kto zabił Wilkokrwistych zaraz odejdzie, a wtedy...
Właściciel butów odwrócił się w moją stronę. W stronę wejścia do gruzowiska. Prawdopodobnie wiedziony ciekawością przykucnął, żeby zobaczyć, co wzbudziło takie zaintereswanie wilków.
Spojrzał prosto w moje brązowe, w tym momencie nienaturalnie wielkie z przerażenia, oczy.


Ktoś chętny pomóc kobiecie w opałach? XD

"Wszyscy chcą waszego dobra... Nie dajcie go sobie zabrać."

Imię i nazwisko| Ana Balanchine
Ksywka| Od nazwiska matki (Black) - Blacky. Zazwyczaj w ten sposób przedstawia się, gdy chce mieć wyjście awaryjne z szemranego towarzystwa, do jakiego wstępuje; pod tym pseudonimem przedstawiła się, dołączając do Duchów. Uznała, że jeśli z jakichś powodów miałaby zniknąć, łatwiej jej będzie porzucić pseudonim, niż prawdziwe imię.
Wiek| 17 lat; urodzona 5. maja
Płeć| Piękna
Obóz| Duchy
Ranga| Członek
Charakter| Ciężko powiedzieć, jaka Ana była początkowo, bo od dziecka wpajane jej były pewne zachowania i poglądy, przez jej opiekunów uważane za właściwe. W jej życiu nie było zbyt wiele miejsca na śmiech czy pozytywne emocje - od zawsze musiała być twarda, żeby przeżyć w społeczności, jaką tworzyła jej rodzina. Wojna tylko jeszcze bardziej oziębiła jej charakter, sprawiając, że dziewczyna stała się w zasadzie maszyną do zabijania, niewrażliwą na ból i obojętną na perspektywę śmierci czychającej na każdym kroku.
Obecnie należy raczej do osób cichych, nie zwykła odzywać się, gdy nie jest to niezbędne. Lubi uciekać do świata muzyki, dlatego jej nieodłącznym atrybutem są słuchawki, niekiedy można też spotkać ją śpiewającą przy pracy czy w czasie spaceru. W momencie śmierci swojego ukochanego straciła zdolność do szczerego uśmiechu - owszem, ma w swoim arsenale cały ich wachlarz, od złowrogiego przez ironiczny do pokrzepiającego, ale na jej twarzy nie gości już ten prawdziwy, sięgający oczu. W przypadku Any sprawdza się stwierdzenie, że oczy są zwierciadłem duszy - gdy w nie spojrzysz, dostrzeżesz tylko pustkę. Już nawet nie smutek czy bezbrzeżne cierpienie. Wyrażają po prostu pustkę i obojętność.
Ana jest wredna z natury, czasami wychodzi jej to zupełnie bezwiednie, niekiedy z premedytacją. Ma doskonałą pamięć (fotograficzną), choć często zdarza jej się nazywać ją "ułomną", ponieważ każdy normalny człowiek po prostu wypiera zbyt drastyczne dla niego wydarzenia z pamięci, jednak ona nie potrafi zapomnieć. Lubi zagadki logiczne, matematyczne i inne czynności wymagające pomyślunku. Kiedyś chętnie uczyła się nowych umiejętności, teraz zepchnęła to na dalszy plan, jednak nadal rzadko kiedy przepuszcza okazję rozwijania zdolności, gdy ktoś jej to zaproponuje.
Raczej nie należy do osób rządnych zemsty, jednak jeśli nadarzy się sytuacja, potrafi odpłacić pięknym za nadobne. Wrodzona zadziorność często nie pozwala jej skorzystać z zasady "najlepszą obroną są szybkie nogi", przez co sprowokowana często wdaje się w bójki, w których nie chodzi jej o zwycięstwo, a o samą satysfakcję z przywalenia komuś. Dziewczyna ma również awersję do jakiejkolwiek próby rozkazywania jej. Niekiedy wręcz przesadną. Ceni sobie wolność, nie tylko w znaczeniu, że może robić, co chce, ale również mówić, co uważa. Pracując w grupie trzyma się raczej na uboczu, robi to, co miała zrobić tak, jak uważa za stosowne, dlatego praca z nią często bywa uciążliwa - lepiej nie próbować wydawać jej dokładnych poleceń bez możliwości protestu z jej strony i naciskać, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego. Często powtarza, że po to ma sprawny mózg, żeby myśleć za siebie i nie potrzebuje, żeby inni robili to za nią. Takie podejście do wykonywania poleceń w, bądź co bądź, czymś w rodzaju formacji wojskowej, nieprzysparza jej popularności jako osoby do wypadów za granice, jednak jej umiejętności wynagradzają charakter. Dlatego też jest przydzielana co i rusz do innej grupy, zazwyczaj wyłącznie w roli osoby zabezpieczającej tyły.
Nienawidzi rozmawiać o swojej przeszłości, choć często wracają do niej związane z nią wspomnienia. Jeszcze nikomu nie zdecydowała się opowiedzieć o wydarzeniach, w wyniku których zginęła cała jej rodzina i nic nie wskazuje na to, aby miało się to szybko zmienić.
Historia| Rodzina Balanchine od wielu pokoleń była rodziną mafijną. Interes przechodził z ojca na syna, tradycyjnie pomijając linię żeńską, która pełniła raczej funkcję reprezentacyjną. Miało szansę się to zmienić, gdy urodziła się Ana, która wykazywała lepszą od starszego trzy lata brata smykałkę do interesów. Od dziecka była szkolona, zarówno w walce, jak i myśleniu strategicznym. Krok po kroku starano się wyprać dziewczynkę z uczuć, aby w przyszłości mogła dobrze sprawować funkcję ojca mafii, gdyby jej brat zawiódł.
Jednak "wspaniałe" dzieciństwo przerwała wojna.
A w zasadzie nie tyle sama wojna, co porachunki mafijne, które wywołała. Grupa uzbrojonych po zęby mężczyzn wpadła pewnego stosunkowo spokojnego wieczora do rezydencji Balachine'ów. Zabili wszystkich znajdujących się w domu, łacznie ze służbą. Ana jako jedyna zdążyła się ukryć - w uszkodzonej ścianie, zasłoniętej masywną, starą szafą. Jednak i to mogłoby nie wystarczyć, gdyby nie to, że brat Any, Liam, w momencie, gdy jeden z agresorów prawie zaciskał rękę na ramieniu dziewczyny, wrócił do domu, odwracając tym samym ich uwagę od tkwiącej w wąskim przesmyku dziewczynki. Nieświadomie uratował życie siostrze, samemu je tracąc.
Dalej było już tylko gorzej. Gdy po dobrych kilku godzinach Ana odważyła się w końcu wyjść, z żywych istot w domu zastała tylko skulonego przy ciele Liama psa. Długo szwędali się razem, skazani na samotną walkę o przetrwanie. Dziewczyna musiała szybko nauczyć się w walce o przetrwanie polegać tylko na sobie i towarzyszącym jej psie. W końcu los chciał, żeby natknęli się na jednego z członków Duchów, z którym Anę połączyła bardzo silna więź. Jednak chłopak zginął niedługo potem. Blacky, bo tak już ją wtedy nazywano, rozważała wielokrotnie opuszczenie obozu, ale ostatecznie zawsze decydowała się odłożyć decyzję na później, gdy, być może, sytuacja na świecie nieco się ustabilizuje. I tak nadal tkwi w fałszywie udopijnej społeczności, raz za razem wysyłana na niebezpieczne misje poza jej obszar. Ale jakoś trzeba zapewnić sobie szansę na przetrwanie, prawda?
Rodzina| Wszyscy zginęli, brutalnie zamordowani na oczach 13-letniej wtedy Any, zaraz po rozpoczęciu wojny. Obecnie za jedynego członka rodziny uważa psa - Lokiego - który kiedyś należał do jej brata. Obydwoje, i Ana, i Loki, długo rozpaczali po śmierci chłopaka, przez dłuższy czas wilczak nie pozwalał się nikomu dotknąć, odmawiał jedzenia, przez większość czasu siedział lub leżał w jednym miejscu, patrząc tępo w przestrzeń. Dopiero po wielu tygodniach prób udało się Anie go nakarmić, potem stopniowo podchodzić coraz bliżej, w końcu dotknąć, a po roku wspólnej walki o przetrwanie stali się nierozłączni.
Partner/ka| Na pewnym etapie swojego życia owszem, miała chłopaka, którego kochała całym sercem, z resztą z wzajemnością. Jednak zginął podczas jednego ze zleconych im wypadów, zastrzelony przez jednego z Demonów. Pomściła go niedługo potem, jednak do teraz stara się unikać zauroczenia w kimkolwiek, żeby ponownie nie musiała patrzeć, jak umiera ktoś, kogo kocha.
Orientacja seksualna| hetero
Inne| 
~ Wygląd Lokiego: {x}
~ W Duchach piastuje funkcję snajpera.
~ Jeszcze przed wybuchem wojny żyła w ciągłym zagrożeniu, dlatego też jest wyszkolona lepiej od niejednego żołnierza, choć nigdy w wojsku nie była. Radzi sobie zarówno z bronią palną, jak i białą, w walce wręcz również nie odstaje od innych. Dodatkowo przemawia za nią jej zwinność oraz niepozorny wygląd, którym nie raz wywiodła przeciwnika w pole.
~ Stroni od używek, jedynym, na co sobie od czasu do czasu pozwala, gdy przeszłość wyjątkowo dobitnie daje o sobie znać, jest alkohol - ale jak już po niego sięga, to zazwyczaj po to, żeby zalać się w trupa.
~ Ma dość silną klaustrofobię - gdy znajdzie się w małym, a do tego jeszcze ciemnym pomieszczeniu, dostaje napadu paniki, z którego potem dość długo się otrząsa. (Podłożem lęku jest trauma związana z napadem na ich dom, podczas którego musiała schować się w wąskiej szczelinie. Mózg nadal podświadomie podsyła jej obrazy z tamtego momentu, nie pozwalając uciec od lęku i związanej z nim przeszłości.)
~ Zna podstawy pierwszej pomocy, dość dobrze ogarnia sprawę chorób i lekarstw, które mogą je powstrzymać, proponowano jej nawet wstąpienie w szeregi medyków, ale dziewczyna uznała, że siedzenie w jednym miejscu i czekanie, aż przyjdzie kolejny chory lub ranny, aby go wyleczyć, nie leży w jej naturze - woli działać.
~ Jest uzdolniona muzycznie, ma bardzo przyjemny dla ucha głos, potrafi także grać na kilku instrumentach (fortepian, gitara, skrzypce i flet).
~ Zna wiele języków opcych, jednak jednostronnie - rozumie, co ktoś do niej mówi, ale złożenie poprawnego gramatycznie zdania sprawia jej problem. Wyjątkami od tej reguły są język angielski, polski, francuski i japoński (choć tu tylko mówiony, bo pisać nigdy się nie uczyła), którymi posługuje się doskonale.
~ Kiedyś dużo czasu spędzała nad wodą w letniej rezydencji rodziców. Podczas długich, monotonnych dni nie raz wymykała się, żeby spędzić czas z marynarzami w porcie, którzy po pewnym czasie zaakceptowali ją jako jedną ze swoich. Zabierali ją na różne wyprawy, żeby mogła z nimi popływać i sprawdzić się w pracy na statku. Czas spędzony z nimi uznaje za najlepszy w swoim życiu. Pomimo traumy, jaką przeżyła i awersji do zdobywania nowych znajomości, nadal czuje emocjonalne przywiązanie do ludzi, którzy żeglugę uważają za styl życia. Jedynie gdy trafi w ich towarzystwo można dostrzec, jaka Ana była kiedyś.
Właściciel: Anko5 

sobota, 3 listopada 2018

Awanse

Clancy - Orzeł
Alice - Sokoła

Podsumowanie Października

Liczba Postów: 14 ~wracamy do lipcowej frekwencji :)
Nowi Przetrwali: Ciepło witamy Hyacynth Lidell i zapraszamy do jak największej aktywności :)
Pora Roku: Jesień.
Rangi: Zaktualizowano.
Koniec Eventu: Halloween. 
Nadchodzące Wydarzenie: Druga rocznica bloga! <3 


Rozdanie Punktów
Rous 40 pkt
Rafael 40 pkt
Clancy 300 pkt
Alice 450 pkt + 150 pkt (Event - Dyniobranie)
Eri 100 pkt (Event - Dyniobranie)
Emma - 50 pkt (Event - Dyniobranie)

Przetrwały Miesiąca!
Ze względu na małą aktywność w na blogu w tym miesiącu, postanowiłam tym razem wziąć pod uwagę najdłuższe opowiadanie. Było ono jedno, ale liczące aż 6192 słów! Gratulacje Alice! Twoja postać będzie nam przyświecać w rozpoczętym wczoraj miesiącu, Listopadzie!

Event Hallowen - Pełne Podsumowanie

Quest 1
Alice Chamberi - 300 pkt

Quest 2
Alice Chamberi - 150 pkt
Echo Reyes - 100 pkt
Emma Frost - 50 pkt 

Quest 3
Clancy Gray - 200 pkt

~Dziękuję za zaangażowanie w Event i życzę powodzenia w pisaniu następnych :)~

Wyniki dyniobrania!

1 miejsce Alice Chamberi - 150 pkt
2 miejsce Eri Reyes - 100 pkt
3 miejsce Emma Frost - 50 pkt

~Gratulacje i powodzenia w dalszych Eventach! :)~