niedziela, 28 stycznia 2018

Zakończenie Eventu Styczniowego

Z dniem dzisiejszym ogłaszam zakończenie Eventu Styczniowego :) Gratuluję tym co wzięli udział i powiększyli swoje konto o dodatkowe punkty!
Detlef 150 pkt
Ruslan 300 pkt
Kias - Pies 
Alice 250 pkt + Pies
Darlene 150 pkt
Kolejny Event postaram się dla was zorganizować w miesiącu zwanym lutym. 

sobota, 27 stycznia 2018

Od Ruslana "Zmutowany Pies"

Szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy. Już z daleka słyszałem dziwne dźwięki. Niepokojące i niedające skupić myśli. Byłem po nieco bardziej zarośniętej części, ostałego się miasta. Mimo iż była mroźna zima, zza rogu dało się słyszeć charczenie zombie. Przywarłem do najbliższej ściany, po czym powoli zbliżając się do rogu, starałem się bezszelestnie i niewidzialnie wyjrzeć zza niego. Rzeczywiście była to niezła grupka, ich ochrypłe jęki były dość głośne, jednak to nie były te same niepokojące odgłosy. Wycofałem się, by nie narobić sobie problemów i nastawiłem uszu. Cisza.. I znowu! Jakby przeszywające, żałosne wycie. Jednak nie należało ono raczej ani do psa, ani do żadnego innego stworzenia, z którym do tej pory miałem okazję się spotkać. Poczułem, jak narasta we mnie niepokój. Mocno i zdecydowanie chwyciłem za moje AK i znowu wychyliłem się zza ochronnego rogu. Zombie, gdy tylko usłyszały pierwszy wydany przeze mnie szmer i zobaczyły mnie jako ruszającą się istotę żywą, wściekle ruszyły w moją stronę. Byłem od nich dość daleko, jednak nie mogłem dać podejść do siebie zbyt blisko, więc załatwiłem ich szybką i krótką serią. Na szczęście jedna starczyła. Chwilę po wystrzale, nieznajomy dźwięk ucichł, jednak nie na długo.
To wycie wywierało na człowieku jakby.. Wielką presję i ciężar, wyraźnie czuło się narastający stres i niepokój. Szybko ruszyłem w jego stronę. Z czystej ciekawości. W pogotowiu miałem mojego kałasznikowa, więc nawet nie miałem o co się bać.
Zbliżając się do źródła, negatywne uczucia narastały w jeszcze bardziej przerażającym tempie. Były głośniejsze i teraz dosłownie rozszarpywały ciało i uniemożliwiały myślenie. Chciałem się cofnąć, ale nie mogłem. To coś, wycie, kazało mi iść dalej. Jeszcze bardziej otworzyłem oczy, wilgotne i jakieś dziwnie zamglone, tak, że w sekundę zalały się one łzami, które prawie natychmiast zamarzły.
Zatrzymałem się. Głos przyprowadził mnie do jakichś zarośli, z którym wyraźnie dało się słyszeć, że to właśnie tu znajduje się jego źródło. Co prawa, gdy byłem już w miarę blisko, wycie przerodziło się w jakby już bardziej znajome skomlenie, a gdy byłem już na miejscu, całkowicie je przypominało. Energicznie zacząłem przeczesywać wysokie trawy. Widoczność była mała, jednak w końcu znalazłem. Te okropne, pozbawiające racjonalnego myślenia dźwięki wydawał pso, wilko podobny zwierz, który, gdy tylko mnie zauważył, umilkł. Ukucnąłem przy nim i przed dłuższą chwilę, w ciszy, przyglądałem się mu. Nieco sklejona sierść, dość małe, niespotykane rozmiary, niezwykle długi pysk, ogon i łapy, musiał być niezłym biegaczem, niezłomnym drapieżnikiem. Czyżby w zanadrzu oprócz mamiącego wycia, mającego zwabić mnie do niego, miał coś jeszcze? Niepewnie przysunąłem się w jego stronę. Mimo wszystko stwór zachowywał się bardzo przyjaźnie, jednak ja i tak trzymałem dystans. Dopiero w tamtej chwili zobaczyłem, że na jednej z jego nienaturalnie długich łap swoje szczęki zaciska, wyjątkowo duża, metalowa pułapka. Wyciągnąłem w jego stronę rękę, na co momentalnie zaczął machać ogonem. Może jednak nie ma się czego bać? Położyłem rękę na zimnym metalu, po czym nie spuszczając, chociażby na chwilę zwierzaka z oczu, wymacałem przycisk otwierający bezlitosny mechanizm. Na szczęście wszystko zadziałało bez szwanku i łapa psowatego była już wolna. Jednak zwierz nawet się nie poruszył. Zmarszczyłem brwi, nie wiedząc, co się dzieje, jednak po chwili dostrzegłem, że uwięziona łapa, praktycznie nie jest złączona z ciałem. Najwidoczniej zwierzak starał się uwolnić i chciał odgryźć sobie uwięzioną łapę, jednak ta zbyt mocno złączona z ciałem nie uległa staraniom. Powoli zbliżyłem rękę do ciała stworzenia i chciałem go dotknąć. Ten widząc to, tylko spuścił łeb, jakby już czekał na pieszczoty. Niepewnie zanurzyłem moje zmarznięte palce i ciepłe kudły. Niesamowite uczucie! Oczywiście nie raz głaskałem psa, jednak to do końca nie był pies. Dotyk jego ciała był czymś magicznym. Lekko objąłem go od dołu, tak by moja ręka szła pomiędzy jego przednimi łapami i zacząłem go podnosić. Przez chwile zdawało mi się, jakby chciał mnie ugryźć, jednak po chwili dał uszy po sobie i swoim wydłużonym pyskiem wtulił się w moje ciało. Poczułem jego niewyobrażalne ciepło, jednak tylko z okolic szyi i głowy. Jak ten maluch w ogóle przeżył? Na wychudzonego nie wyglądał, więc wpadł w pułapkę niedawno? Jeżeli tak, to, jak jego rana zdążyła się już tak zarosnąć i w ogóle. Jeżeli nie to znaczy, że był tu od dłuższego czasu? Jego wygląd w sumie nie usiał świadczyć o tym, czy głoduje, czy nie. Teraz zwierzęta mało co zdradzają po swojej budowie, jednak wiadome jest, że stwory drapieżne potrafią naprawdę długo wytrzymać bez jakiegokolwiek pokarmu. Spojrzałem na jego małe skupione na jednym punkcie oczka. Wyglądał nawet słodko. Jego długie kończyny bezwładnie kołysały się w swoim tempie, delikatnie ocierając się o mnie.
Chciałem go stąd zabrać, nie zasługiwał na śmierć. Psowaty zdawał się naprawdę przyjazny i po wyszkoleniu, czy dłuższym czasie spędzonym z człowiekiem, na pewno nie byłby gorszy od niejednego psa wojskowego. Tylko że on miałby przewagę, naturalną posturę idealnego jak na te czasy drapieżnika, długie lekkie kończyny, długi ogon, szyja, pysk. Zapewne silne szczęki, ziemisty kolor, co może nie na zimę, lecz na inne pory roku jest idealnym kamuflażem i dostosowywalne furto. Chciałem zabrać go do metra. Jego dzikie, wyostrzone zmysły na pewno dałby sobie radę w mroku tunelów, a chętnych na takie monstrum pewnie nie byłoby końca. Wystarczy wyszkolić. Pozbawić miłości do wszystkich innych istot niż właściciel i szkolić. Tyle.
Na szczęście mój nowy towarzysz nie był ciężki. Łatwo też się go niosło. W pewnym momencie zauważyłem, że czworonóg coraz częściej rozgląda się na boki i węszy. Czyżby jego zmysły powróciły i już szykował się na polowanie? Z tego, co wiem, brak jednej łapy nie będzie mu jakoś szczególnie utrudniał życia, ot jedna mniej. Żadnej różnicy. Nagle mój dotąd spokojny kolega zaczął się miotać i stanowczo chciał się wyrwać z mojego uścisku, nawet lekko zawarczał. Szybko spuściłem go na dół, na tyle delikatnie by nic mu się nie stało. Ten od razu po dotknięciu ziemi zaczął pędzić w stronę jakichś drzew. Nie chciałem go opuszczać, jednak może to była cała moja rola odegrana dla niego? Może tylko do tego byłem mu potrzebny? Wyczuł, że już na zawsze stracił nogę i uwolnił się z kleszczy i teraz po prostu uciekł?
Zacząłem biec. Nie mogłem stracić go z oczu. I rzeczywiście, brak łapy absolutnie nie utrudniał mu szybkiego biegu, może był nieco wolniejszy niż przedtem, jednak na pewno nie wypadł z formy i nawet mnie, człowiekowi, który biega, wcale nie tak wolno już prawie chował się za pierwszym drzewem. A ten las nie był blisko. Dobiegając, ze zmęczeniem oparłem rękę na moich kolanach i zacząłem ciężko dyszeć. Usłyszałem też cichy.. Płacz? Zbliżyłem się i znowu zobaczyłem tego samego stwora. Jednak teraz leżał na ziemi z własnej woli i jakby cicho szlochając, wtulał się w ciało. W ciało nieżywego mężczyzny. Poczułem dziwne ukłucie. Zazwyczaj nic nie działa na mnie w taki sposób, nie rozczulam się, jednak teraz było to zbyt silne. Futrzak posłał mi jakby smutne spojrzenie, po czym jeszcze mocniej wtulił się w okolice szyi, zapewne, swojego pana, na którego głowie już dawno zaschła krew, niegdyś wylewająca się z głębokiej rany na pół skroni, która zapewne pozbawiła go życia. Jego ciało powoli rozkładało się, jednak przez mróz smród dotarł do mnie dopiero po dłuższym czasie. Obok zwłok leżały też truchła małych zwierząt, jakby psowaty dbał, aby pan miał co jeść.
Nie chciałem dłużej patrzeć na to wszystko, więc po prostu wróciłem do domu. A przez całą drogę ogrzewała mnie myśl, że na tym świecie zostały jeszcze resztki szczerego dobra.

<Pijes, tak wiem, że mam talent!>
~150 pkt ~Reker 

Od Rous cd. Will'a

Skąd ja wiedziałam, że to się tak skończy? Jak zwykle musiał się zgubić gdzieś w śnieżycy tak samo jak robią to inni żołnierze... Potem nie da się ich znaleźć, a za dwa lata wracają do obozu z nową rodziną. Nie wierząc w to co się właśnie teraz dzieje, usiadłam na łóżku i nie hamując uczyć bardzo się rozpłakałam. Brzuch bolał mnie coraz mocniej dlatego miałam ochotę zaraz wziąć leki, ale przed moją histerią uratował mnie Reker, przyszywany brat mojego narzeczonego, który na moje zachowanie pokręcił jedynie niezadowolony głową oraz przewrócił oczami.
- Nie ma co beczeć... Przecież wróci - mruknął siadając obok mnie - Przecież cię kocha - dorzucił jeszcze krzyżując ręce na piersi.
- Wiem, że mnie kocha, ale ty nie zrozumiesz... - stwierdziła odwracając od niego wzrok - Nie chce by mu się coś stało... Nie powinien wychodzić dzisiaj w ogóle na misję - westchnęłam wpatrując się w szalejącą za oknem śnieżycę.
- Nie rycz, bo wróci... Nie rób głupot, bo sam ją zrobi... - mruknął pod nosem zrywając się na równe nogi - Nie rób problemów - rzucił jeszcze w moją stronę po czym wyszedł zostawiając mnie tutaj samą. Nigdy taki nie był więc coś musiało się stać, ale ja już nie zamierzałam w to wnikać. Czując kolejne ukucia w brzuchu, położyłam się na łóżku nieco go rozmasowując w nadziei, iż to mi pomoże. Nie wiem ile tak leżałam, ale w końcu z niewiadomych dla siebie przyczyn zasnęłam.
*******
Mijały dni a on nadal nie wracał... Wkrótce dowiedziałam się, że odnalazł go inny obóz i leży na medycznym dlatego Reker z litości mnie tam zabrał. Zaczynałam coraz bardziej dochodzić do wniosku, że mężczyzna mnie nie lubi. Nie odzywał się do mnie w ogóle i zostawił mnie tuż przed obozem gdzie do mojego ukochanego zaprowadził mnie jeden z założycieli. Był w złym stanie... Znaleźli go ponoć w jakiejś stajni przemarzniętego do granic możliwości. Miał liczne odmrożenia oraz kilka ran co zmartwiło mnie jeszcze bardziej niż przedtem gdy nie wiedziałam co się z nim dzieje. Usiadłam zmęczona przy jego łóżku oraz zaczęłam czuwać nad jego stanem tak samo jak reszta lekarzy.
*******
Minął miesiąc a ja czułam się coraz gorzej... Will nadal się nie budził, lecz jego stan był stabilny. Powoli zaczęłam tracić już nadzieję, że kiedyś otworzy oczy i mnie przytuli. Z każdą taką myślą chciało mi się płakać coraz bardziej, lecz wiedziałam, że muszę być silna i jakoś sobie z tym poradzić. Nie wiem, który dzień już tutaj siedziałam, ale kiedy blondyn zaczynał otwierać oczy niemal podskoczyłam na krześle oraz bardziej ścisnęłam jego rękę, ale pewnie tego w ogóle nie poczuł. Ale ja głupia - pomyślałam próbując go jakoś uspokoić, gdyż ten nie wiedząc co się stało zaczął panikować. Byłam już przyzwyczajona do roli powietrza, ale nie sądziłam, że aż takiego.
- Will spokojnie... Nic się nie dzieje... - powiedziałam znowu widząc, iż na mnie patrzy.
- Co się stało? - rozglądał się nerwowo po sali jakby groziło mu jakieś zagrożenie.
- Nie wiem... Znaleźli cię w jakiejś stajni... Ledwie żyłeś - odpowiedziałam mu tym o czym było mi wiadomo.
- Przepraszam - jęknął łapiąc się za brzuch co bardzo mnie zmartwiło.
- Nie masz za co... To ja powinnam przeprosić za to, że robię tobie i Rekerowi kłopot - westchnęłam ciągle trzymając go za rękę.

<Will? Słabe wyszło mi ;c> 

Od Reker'a cd. Ruslana

Chociaż spałem niecałe trzy godziny to ten czas w zupełności mi wystarczył. Było już koło osiemnastej, ale zważywszy na to, iż panowała u nas zima na dworze było niestety ciemno. Wzdychając na to wszystko, podniosłem się powoli z łóżka oraz przeciągnąłem się niczym rasowy kocur. Oby nikt mi teraz nie truł - pomyślałem sobie szturchając Darka, który szybko otworzył swoje ślepia i zamerdał ogonem.
- Chodź... Idziemy na kolację - rzekłem do psa drapiąc go chwilowo za uchem przez co ten niemal rozpływał się z radości. Takiemu to dobrze... Weźmie go się raz na tydzień na misję a resztę czasu prześpi. Mrucząc cicho pod nosem jakie to niesprawiedliwe poszedłem wraz z owczarkiem na stołówkę gdzie dostałem swoją rację żywnościową, którą jak idzie się domyślić musiałem podzielić się z sierściuchem, który patrzył na mnie wielkimi jak pięć złotych oczami. Jadłem w ciszy i osamotnieniu aż do momentu kiedy nagle z cienia na korytarzu wyskoczył Kias czyli jeden z naszych szpiegów. Na mnie już to wrażenia nie robiło, ale na nowych oraz wrogach już tak. Są zwinni, szybcy i niewidoczni. No... Z takich zagadkowych rzeczy to potrafią świecić oczami w ciemności, ale nikt tego nie umie jeszcze wyjaśnić. Są po prostu najlepsi w swoim fachu i chyba lepszych gagatków w tym świecie nie ma.
- No wreszcie cię znalazłem - westchnął niebieskooki siadając na ławce tuż obok mnie.
- A co się stało? - zapytałem biorąc kolejnego gryza bułki, która wyjątkowo mi bardzo smakowała.
- Ten rusek co go przesłuchiwałeś zostawił tutaj AK... Nikt tego nie chce, bo mamy lepszą broń na stanie więc Eric mówi, że możesz zrobić sobie z tym co chcesz - poinformował mnie na co odruchowo pokiwałem twierdząco głową.
- Mi też to niepotrzebne... Dobrze wiesz, że do szczęścia potrzebne mi są tylko karabiny wyborowe i szturmowe - mówiąc to ziewnąłem przeciągle zasłaniając jedną ręką usta - Ale jak będzie w dobrym stanie, nie obśrupany to może się skuszę - dopowiedziałem jeszcze kończąc swój posiłek z czego mój zwierzak jakoś specjalnie zadowolony nie był. Porozmawiałem jeszcze chwilę z brązowowłosym aż w końcu ten się ulotnił wracając z powrotem do swojej pracy. Nie mając już nic tutaj do roboty, odłożyłem talerz na swoje miejsce po czym szybkim krokiem udałem się do sali gdzie próbowałem wyciągnąć z Ruslana wszystkie, cenne wiadomości. Że też ja muszę się tym zająć - rzekłem sobie niechętnie w myślach naciskając na klamkę odkluczonych wcześniej przeze mnie drzwi. Kiedy tylko moje obydwie stopy znalazły się w pomieszczeniu od razu ujrzałem rzecz, o której jeszcze tak niedawno słyszałem. Karabin stał w kącie prezentując swoją postawę niczym roślinożerca próbujący pozorować swoją straszność przed drapieżnikiem by ten się zniechęcił. Jego kolba była już nieco porysowana oraz przebarwiona w kilku miejscach, ale to nie przeszkadzało mi w tym by wziąć "maszynę" do swoich rąk i wyjść z nią na zewnątrz gdzie pałętało się jak zwykle mnóstwo żołnierzy patrolujących plac. Czuwali oni bowiem jak idzie się domyślić nad bezpieczeństwem tego miejsca. Co prawda nie stali oni tu latami, bo były zmiany, ale i tak to głównie nim Ratusz czuł się bezpiecznie. Oni i tak tylko wyczuwali niebezpieczeństwo, lecz każdy z nas pełni tu jakieś zadanie, lecz tym nie będę was już zanudzał. Każąc Darkowi czekać w domu, sam podążyłem w stronę lasu. Zaspy były dość ogromne, ale to nie zrażało mnie do tego by przeskoczyć te pieprzone zasieki i dostać się na drugą stronę "świata". Mając przed sobą postawiony cel, postanowiłem się nie obijać tylko przeć na przód by jak najszybciej skończyć z tą swoją "misją".
*******
Przy stawie znalazłem się po niecałej godzinie. Po drodze musiałem zmierzyć się z kilkoma zombie, które w czasie zimy same nie wiedziały co tu się odkurwia. Wracając jednak do tematu to gdy zobaczyłem oblodzoną tafle wody, od razu schwyciłem jakiś kamień, którym uderzyłem mocno o lód. Długo czekać nie musiałem, ponieważ gdy ciało stałe upadło na zmrożoną wodę, lód rozwalił się niczym puzzle na tysiąc kawałków. Był to bardzo rzadki widok, ponieważ w tak niskich temperaturach te dziadostwa są grube czasami aż na 37 cm! Wiedząc, że szczęście się do mnie uśmiecha, poczekałem aż kry się nieco rozsuną po czym bez zawahania wrzuciłem w sam środek nich cenną zdobycz. Myśląc, że już po kłopocie, otrzepałem swoje ręce w powietrzu niczym fachowiec sprzed wojny po robocie. Chciałem już zawracać do obozu, ale nagle obok mnie przebiegł ten wariat... Ruslan... I wskoczył za swoją cenną bronią do lodowatej wody próbując wyciągnąć ją z samego dna.

<Ruslan? Popływaj sobie xd> 

piątek, 26 stycznia 2018

Od Erica cd. Emmy

Ah te dzieciaki... Nigdy nie ma od nich spokoju... Jak mój Chris i Brajan będą też tak wariować to dostanę na łeb i tyle ze mnie będzie! Mając nadzieję, że Emma i Logan się jakoś nawzajem wesprą, postanowiłem pójść do swojej sypialni gdzie przywitała mnie cisza i spokój. Katrinę i resztę bandy gdzieś wywiało dlatego mogłem położyć się w pełni zrelaksowany na łóżku oraz zabrać za niedawno zdobytą książkę z roku 2012 o nazwie "Elitarni". Eh... Navy Seal... Gdyby sprawy potoczyły się inaczej to pewnie bym do nich należał, ale los chciał inaczej. Przynajmniej ojcu się udało być jednym z nich. Zainteresowany lekturą nawet nie wiedziałem kiedy minęła godzina... Z chęcią czytałbym jeszcze dłużej, ale niestety bądź stet przerwał mi to wszystko jeden ze szpiegów, a mianowicie Leon, który jak torpeda wpadł do mojej strefy prywatnej bez najcichszego pukania do drzwi.
- Puka się - mruknąłem pod nosem zaznaczając zakładką strony, na których skończyłem czytać.
- Sorry Eric, ale to ważne - wypalił od razu po moich słowach prawie się przewracając.
- Co się niby stało? Zombie wpadły do ratusza? - westchnąłem niechętnie podnosząc się z łóżka, na którym dzisiaj było mi tak wspaniale i wygodnie.
- Logan miał próbę samobójczą... Lekarze go odratowali - wyjaśnił z trudem łapiąc każdy oddech więc pewnie musiał biec tutaj aż z placu znajdującego się przed budynkiem, w którym przyszło nam mieszkać.
- Już idę - rzuciłem jedynie kierując się szybkim krokiem na medyczny gdzie Edward znając życie miał wielkie urwanie głowy. Niestety tak było, bo gdy tylko przekroczyłem odpowiednie drzwi to od razu zobaczyłem blondyna pogrążonego w stercie papierów co chwila sprawdzającego stan swoich pacjentów - Odpocznij - powiedziałem podchodząc do jego biurka na co ten pokiwał przecząco głową.
- Nie mam na to czasu - stwierdził chowając papiery do odpowiednich teczek - Mam zmianę o siódmej dopiero - dodał jeszcze ziewając przeciągle niczym ryczący lew.
- Zajedziesz się - fuknąłem niezadowolony w jego stronę w nadziei, że mój głos jakoś przemówi mu do rozsądku, ale tak się niestety nie chciało. Gdybym miał dzisiaj poszarpane nerwy to z pewnością bym się na niego wydarł, ale nie chcąc ryzykować zdarciem swojego gardła, ani nie chcąc zakłócać spokoju innych pacjentów postanowiłem mu wyjątkowo odpuścić - Jak się czuje Logan? - zapytałem rozglądając się po pomieszczeniu chcąc zlokalizować starszego brata Emmy.
- Nie podciął sobie zbyt głęboko żył... Gadał już z psychologiem... Jego stan jest stabilny - wyjawił mi opadając z powrotem na krzesło obrotowe, które lekko zabujało się na boki.
- Rozumiem... Idź spać, bo pójdę po Samanthe i złoi ci skórę - burknąłem na niego idąc w stronę naszego niedoszłego samobójcy i jego ojca, który wyglądał na strasznie zmartwionego tą sytuacją. Z początku nieco się zawahałem czy podejść. W końcu to była bardziej ich rodzinna sprawa, ale wiedząc, że jako założyciel obozu oraz dobry przyjaciel Toma też powinienem coś zrobić, postanowiłem przyczłapać się oraz usiąść na krześle obok łóżka młodego.
- Już się dowiedziałeś? - spytał załamany Logan, który miał ochotę pewnie zniknąć z tego świata.
- Mam oczy i uszy wszędzie - odpowiedziałem mu zachowując spokój - Co się znowu stało? - dopowiedziałem jeszcze patrząc na niego z ogromną uwagą.
- Może to, że wszyscy mają mnie w dupie i biorą mnie za powietrze, bo jestem z przypadku? Ja już się nie liczę... Jestem tylko śmieciem, który nie miał prawa się urodzić - rzekł dusząc w sobie krzyk i łzy.
- Synku to nie prawda... Przecież wiesz, że cie kocham - pogłaskał go po głowie Tom wiedząc, że na przytulanie jeszcze jest za wcześnie.
- Ty może i tak, ale on nie... I tak wolicie Emmę... Ona jest zawsze we wszystkim lepsza ode mnie... Uczyła się lepiej, zachowuje się lepiej, nawet lepiej ode mnie rysuje... To mnie powinniście oddać w tedy do sierocińca albo mnie zabić a nie ją... W tedy problem związane ze mną z głowy... Moich obrazków na lodówce nigdy nie przywieszałeś... Tylko przywieszałeś Emmy... Wiem, że byłem gorszy, ale nie musieliście mówić mi tego aż tak dobitnie. Skoro mnie nie chcieliście to było mnie nie rodzić i wszystkim żyłoby się lepiej, bo w końcu jestem z pierdolonego przypadku! Żyłbyś sobie ze swoją pierwszą żoną i wszyscy by żyli ani nie cierpieli - wydusił z siebie wszystkie emocje po czym schował się pod kołdrą. Wiedziałem, że ja raczej tutaj już niestety nie pomogę... Spojrzałem ze współczuciem na Toma, który próbował jakoś przemówić synowi do rozsądku. Posyłając mężczyźnie wspierające spojrzenie, wróciłem z powrotem do swojej sypialni gdzie nie wiedząc co ze sobą mam zrobić, postanowiłem pójść spać, gdyż poczułem dziwne zmęczenie.
******
Obudziłem się, a raczej zostałem obudzony koło czwartej nad ranem. W pierwszej chwili za bardzo nie wiedziałem co się dzieje dlatego pieprznąłem biednemu Kiasowi w twarz, ale na szczęście nie spowodowałem przez to krwotoku z jego nosa. Korzystając z tego, że byłem ciągle ubrany, wyprowadziłem szpiega na korytarz by nie pobudzić reszty swojej rodziny.
- Co się dzieje? - zapytałem bardzo zaspany co bardzo rzadko mi się zdarzało.
- Logan zwiał z medycznego i poszedł szukać Emmy, bo gdzieś uciekła - wyjawił trzymając się za noc jakby się bał, że zaraz mu odpadnie.
- Co zrobił?! - od razu "wytrzeźwiałem" patrząc na młodszego jak na idiotę - Kurwa te dzieciaki to na serio coraz lepiej się bawią - mruknąłem sam do siebie pod nosem dotykając swojego wilczego medalionu. Onix znajdź ich i pomóż im wrócić do domu - pomyślałem przymykając lekko oczy.

<Emma? :3 Braciszek cię szuka xd> 

Od Reker'a cd. Kiary

Kiedy tamta trójka gejów rozmawiała z taką radością o gwałcie na moim młodszym bracie moje ciśnienie coraz bardziej rosło w górę. Miałem ochotę rzucić się im do gardeł już teraz, ale wiedziałem, że takie zagranie będzie dużym błędem. Zabicie ich od tak nie załagodziłoby mojej żądzy zemsty, a poza tym gdyby mi któryś uciekł to z pewnością nigdy bym już tchórza nie złapał. Jak was złapię to wypatroszę was jak zwierzynę łowną - pomyślałem patrząc z nienawiścią w stronę trzech mężczyzn, którzy oddalili się w głąb magazynu. Do pozostałej dwójki nic nie miałem... Byli "czyści" gdyż zganili nieco tamtych za ich cholerne zachowanie, ale mogli to zrobić nico bardziej brutalnie. Jak można zrobić to niewinnemu dziecku, które jest niczemu winne, że się tam znalazło?! On chciał tylko popatrzeć... Dowiedzieć się więcej... Nie od dziś przecież wiadomo, że synowie zawsze chcą być praktycznie tacy sami jak ojcowie czy ich starsi bracia. Mając świadomość, iż już nic tu po nas, cichaczem zaczęliśmy poruszać się w kierunku gdzie polazła tamta trójka. Było to dość trudne zadanie, ale wiedziałem, że z pewnością nam się uda. Manewrując niczym szpieg między cieniami wraz z Kiarą byliśmy coraz bliżej tamtych dziadów, którzy gadali między sobą z ogromna fascynacją... Kias jak mnie teraz zdradzisz to pożegnaj się z jajami - przeszło mi przez myśl mając świadomość, że ten ciorny typ może gdzieś się tutaj wałęsać. Widząc, iż grupka tych skurwieli się zatrzymuje moje mięśnie odruchowo się spięły. Miałem już ochotę się na nich rzucać, ale powstrzymała mnie przed tym moja żona, która wciągnęła mnie wgłąb cienia przykładając palec początkowo do ust bym był cicho, a następnie wskazała tamtych zwyrodnialców, którzy rozglądali się na boki by upewnić się czy nikt ich nie szpieguje.
- To co? Zajmiemy się tymi dzieciakami? - uśmiechnął się pierwszy opierając o puste pudła na żywność czy tam broń.
- Jasne... Jeszcze poczują się niedopieszczeni - odpowiedział ze śmiechem mu drugi wpatrując się w jedno z górnych pudeł, które nieco różniło się od pozostałych.
- To ruszcie dupy a nie - westchnął trzeci biorąc sprawy w swoje ręce. Szybko ściągnął wyróżniające się pudło, które nie było wcale takie małe i odsunął wieko - Patrzcie jak gówniaki się cieszą - dodał oblizując ohydnie usta po czym wyciągnął za kark dwóch ośmioletnich chłopców, którzy z przerażenia zaczęli płakać oraz bardzo się kulić.
- Ucisz te bachory, bo zaraz tamci przyjdą i się wyda - prychnął pierwszy wtykając młodemu brunetowi szmatkę do ust - Zaraz zobaczymy jak się czujecie - zaśmiał się ściągając małemu szybko spodnie, ale zanim zdążyłem zareagował pedofil wsadził mu dwa palce w tyłek - Ojć... Nie zagoiło się... Jaka szkoda - uśmiechnął się drwiąco a ja już nie wytrzymałem.

<Kiara? :3 Trzeba pomóc szybko :c>

Od Reker'a cd. Leona

Do bólu byłem przyzwyczajany od dziecka... Ponoć formę kary dostosowuje się względem wieku, ale ile w tym prawdy to ja nie wiem. Pamiętam jednak, że kiedy tylko skończyłem cztery lata dostałem już z otwartej ręki od ojca w twarz. Wyszła mi taka śliwa na oku, że szkoda gadać, ale gdy tylko ktoś zapytał się mnie co się stało musiałem odpowiedzieć, iż przez przypadek wpadłem na ścianę, bo w końcu jestem taką wielką "niezdarą". Nikt nigdy nie dostrzegał mojego cierpienia... Czasami myślę, że każdy mój sztuczny uśmiech jest jednym sztyletem prosto w serce. Wieczne udawanie i granie jak w teatrze zaczynało powodować, że niszczyłem sam siebie w dość okrutny sposób, ale co ja na to wszystko mogę poradzić? Według Michaela przez całe życie będę nic niewartym psem, który powinien trafić po narodzeniu do sierocińca. Niby powinienem się cieszyć, że mam rodzinę, w której mogę czuć się "bezpiecznie" ale chyba wolałbym już trafić do tamtego miejsca gdzie w pewnym sensie miałbym spokój... Może czułbym się odrzucony, ale przynajmniej nie musiałbym się bać tego, że kara za coś czego nie pamiętam nagle się mi objawi.
Dzięki temu, że Leon mnie opatrzył to krew mi już tak z łba nie leciała... Wiedziałem, że w bazie będą mi robić pewnie milion prześwietleń i opatrzą to bardziej profesjonalnie, ale przynajmniej teraz nie musiałem martwić się o to, że przypadkowo zemdleję rozwalając sobie łepetynę jeszcze bardziej. Byłem mu bardzo wdzięczny, ale co ja się będę rozklejać na wojnie? Jeszcze ta pieprzona burza piaskowa i cholerna warta, którą musiałem przetrwać. My to mamy kurwa szczęście!
- Mieliśmy przejąć Stare Miasto... Przekazano nam informacje, że nie żyjecie więc chcieliśmy też zabrać wasze ciała - rzekłem spokojnie przyglądając mu się ze spokojem oraz wielką uwagą.
- Rozumiem - odparł tylko ściskając bardziej swoje uda co nieco mnie zaniepokoiło.
- Wszystko dobrze? - zapytałem podnosząc się z "łóżka" na którym stety bądź niestety nie było wygodnie. Zresztą czego można oczekiwać po zwykłym śpiworze wyłożonym kocem wojskowym? To przecież nie miękki materac, na którym można śnić o wspaniałych marzeniach i sukcesach zawodowych.
- Tak, tak - próbował mnie odgonić niczym namolną muchę albo komara, który lata nad uchem kiedy próbuje się spać.
- Właśnie widzę - westchnąłem przeczesując lewą ręką swoje włosy - Lać ci się chce nie? - dodałem wyczytując to coraz bardziej z jego mowy ciała.
- Trochę - jęknął żałośnie jakbym go właśnie upokorzył na oczach całego świata.
- Trochę? Chyba bardzo - stwierdziłem pomagając mu wstać oraz dojść do drugiego pokoju. No sam jestem facetem więc wiedziałem jak to jest trzymać swoje potrzeby fizjologiczne i wierzcie mi lub nie to wcale przyjemnie nie jest... Poza tym od takich zagrań niszczą się nerki... No co? Uważało się na biologi! O ile to było na biologii, ale mniejsza już z tym - Gacie se sam ściągniesz - mruknąłem pod nosem odwracając od tego wzrok. Gejem nigdy nie byłem ani nie będę więc wolę nie oglądać kutasów innych mężczyzn.
- Nawet nie próbuj podglądać - ostrzegł mnie na co przewróciłem jedynie oczami zaczynając dokładnie oglądać popękaną ścianę pomieszczenia. Wykonując tą czynność, ciągle trzymałem chłopaka za mundur, żeby się czasami nie wypieprzył. Był osłabiony więc mogło to się zdarzyć w każdej chwili... Nie wiem jak on, lecz ja nie chciałbym chodzić w obszczanym ubraniu przez resztę spędzonego tutaj czasu - Możemy wracać - poinformował mnie zakańczając swoje potrzeby dlatego zaciągnąłem go z powrotem do wyra gdzie wygodnie oraz z ogromną niechęcią się rozłożył.
- Masz odpoczywać... Nawet nie próbuj samemu wstawać - rzekłem niczym jakaś matka martwiąc a się o swojego jedynego syna - Jak coś to możesz mnie zawołać gdybyś czegoś potrzebował albo kogoś z naszej drużyny - dopowiedziałem jeszcze przeciągając się niczym rasowy kocur.
- Ty też do wyra! - usłyszałem nagle głos swojego dowódcy, który stanął akurat w rozwalonych drzwiach - Spać a jak nie to niebieski środek i obudzisz się za kilka dni - zażartował jeszcze na co odruchowo się skrzywiłem i wykonałem rozkaz położenia się w swoim miejscu.
- Jestem grzeczny - fuknąłem pod nosem lekko go marszcząc niczym młode kocie.
- Tak, tak a ja jestem dowódcą statku kosmicznego - skrzyżował ręce na piersi patrząc na naszą dwójkę łagodnym wzrokiem.
- Serio? - zapytałem z cichym śmiechem zakrywając się nieco kocem chociaż i tak było tutaj strasznie gorąco.
- Idź ty spać - zaśmiał się znikając z powrotem w pustym pokoju gdzie zapewne czuł się najlepiej. Duchy wyjątkowo mi odpuściły dlatego oczy same zaczynały mi się już kleić. Nienawidziłem wojen, ale było to w sumie lepsze niż przebywanie z Michaelem w jednym pomieszczeniu. Gdyby porównać te dwie sytuację to tutaj, w Afganistanie było duszno, lecz w moim domu dało się udusić. Nawet nie zauważyłem kiedy zasnąłem... Po prostu tak wyszło...
*******
Obudziłem się koło południa i nie z własnej woli, ponieważ jakiś idiota sypnął mnie w twarz ciepłym piachem. Zdezorientowany tym wszystkim, zerwałem się na równe nogi niczym sprężyna zaczynając rozglądać się szybko po otoczeniu niczym przestraszone zwierze, ale widok stojącego nieopodal Eliasa wszystko mi się rozjaśniło.
- Elias! - warknąłem na niego zaczynając się z nim ganiać po całym budynku.
- Szybciej młody! Szybciej! - nakręcał mnie dodatkowo spierdalając przede mną niczym gazela na sawannie przed lwem. W sumie to nogi miał całkiem do niej podobne, ale mniejsza już z tym.
- Ja ci dam szybciej! - fuknąłem przebiegając obok zdezorientowanego Shuna i Leona, którzy nie wiedzieli co się właściwie wydarzyło. Kiedy "gazela" powoli zaczynała się męczyć, wykorzystałem tą okazję i wskoczyłem mu na plecy, lecz ten nie odczuł to jako przegranej, ale jako świetną zabawę z dzieciakiem jakim niestety byłem.
- Żryj więcej, jesteś lekki jak piórko - westchnął uważając bym nie spadł. Miałem mu już odpowiadać, ale w tym samym momencie usłyszałem jak na niebie wiruje helikopter.

<Leon? :3 Wsparcie przyleciało by nas zabrać xd> 

Od Leona cd. Reker'a

Spałem dość długo ale miałem już w końcu dość spania więc zacząłem się budzić. Okazało się że wszyscy śpią, czyli musiała być noc. A to oznaczało że ten kto stróżuje na pewno doświadcza mocy duchów że tak to powiem. Zacząłem się rozglądać i zobaczyłem że pierwsza warta poszła na tego Rekera. Wiedziałem to stąd iż jego "łóżko" było puste. Wziąłem głębszy wdech nieco, choć w zasadzie nie powinienem był tego robić, gdyż zaraz dopadła mnie fala bólu. Zagryzłem zęby by nie wrzasnąć i nie pobudzić wszystkich jak jakiś idiota. Ból trwał jakby wiekami, a w głowie przetaczała się tylko jedna myśl "błagam niech przestanie boleć, błagam niech przestanie boleć". To było na prawdę straszne, ale kiedy w końcu ból puścił, poczułem niesamowitą ulgę i skarciłem si za głupotę. Kiedy jakoś wreszcie udało mi się uspokoić oddech spojrzałem słabym wzrokiem w sufit.
Stwierdziłem że jednak dalej jestem śpiący, a chwila "siły" okazała się złudzeniem własnego umysłu. Z drugiej zaś strony nie chciałem już zasypiać bo się bałem. 
Tak bałem się zasnąć jak małe dziecko... ale śniły mi się takie koszmary z czasów gdy byłem w sierocińcu i jakiś koszmary pomieszane z "fantastyką" że tak to ujmę, bo śniły mi się też rzeczy które nie miały miejsca. Każdy czegoś się boi, a ja miałem zdecydowanie zasypianie na swojej pierwszej pozycji na liście największych strachów w moim życiu. Kiedy tylko myślałem o sierocińcu, to żal ściskał mi serce, że nikt mnie nigdy nie chciał... Nie wiedziałem w czym byłem gorszy od innych dzieci. Ci co zawsze przychodzili by adoptować jakieś dziecko, nawet na mnie nie spojrzeli... Mimo że ja też stałem z początku blisko z innymi dziećmi, ale nie był mną nikt zainteresowany. 
Pamiętam ze jeden raz mężczyzna mnie odepchnął i powiedział "nie przeszkadzaj", po czym wziął na ręce jakąś dziewczynkę i wyszedł ze swoją żoną. 
To mnie wtedy bardzo zabolało... Nie byłem nachalny wtedy. Ja tylko stałem i patrzyłem, a on po prostu mnie odepchnął, a raczej popchnął tak mocno że upadłem na tyłek. Wtedy łzy napłynęły mi do oczu i zwyczajnie się podniosłem i jak zbity pies ze spuszczoną głową poszedłem do siebie popłakując niesłyszalnie. Pragnąłem tylko kochającej rodziny jak każde normalne dziecko, a mnie tak potraktowano jak przedmiot. Nikt nigdy na mnie nie spoglądał chyba że komuś przeszkadzałem w dojściu do innego dziecka. Nie to że byłem zawistny, bo cieszyłem się że inne dzieci też zdobywają rodziny o jakich marzyły, ale mną nikt nigdy się nie zainteresował... To boli... Później już się nie zbliżałem w ogóle do tych co niby chcą adoptować kogoś.
Trzymałem się z dala, a obecny byłem w takim pokoju bo wychowawcy kazali, a jak się nie chciało słuchać to w tyłek i po łbie się dostawało, a ja nie chciałem dostać. Zawsze też myślałem czemu mnie oddano do sierocińca. Niby są takie rodziny gdzie bije się dzieci i w ogóle, więc dobrze że trafiłem do sierocińca, bo gdybym był w takiej rodzinie to źle, ale z drugiej strony miałem czarne myśli że oddali mnie jacyś ludzie którzy po prostu nie chcieli mnie bo się im nie podobałem jak tym co tu do sierocińca przychodzi i patrzyli na innych i porównywali które ładniejsze dziecko. Czułem się jak kundel wśród jakiś rasowców. Później starszy rocznik mnie dorwał i przetestowali na mnie swoje nowe narkotyki. Nie wiem skąd je mieli, ale mieli.
I co z tego że zacząłem później ćpać i stałem się ćpunem? Co z tego że handlowałem też narkotykami? Sędziowie mówili że jestem gówniarzem i marginesem społecznym z którego nic nie będzie, ale "może" przydam się na coś w wojsku. Tyle że kurwa nikt nie zwrócił uwagi na to ile razy próbowałem popełnić samobójstwo! Branie dragów czy innych dziadostw było dla mnie ucieczką od bólu samotności i nie zrozumienia, lecz oni tego nie widzieli... Wiedzieli tylko to co chcieli widzieć. Widzieli okładkę, ale nie potrafili dostrzec cierpiącego serca jakie miałem, tylko woleli mnie wysłać do wojska i przetresować na posłusznego kundla. No może i to wojsko mi wyszło na plus, bo nie ćpałem już i nie musiałem siedzieć w sierocińcu, ale denerwowało mnie to że udzie mnie uważali za jakiś margines społeczny tylko dlatego że nie miałem rodziców i że wychowywał mnie sierociniec. 
Już pomijając to że trafiłem tam do sądu za ćpanie.
Teraz kiedy tak leżałem i gapiłem się w sufit porośnięty kurzem, zdałem sobie sprawę że nie chcę wracać do kraju. Nie chciałem.... Nie chciałem.... Co mnie niby tam czekało? Tylko sierociniec, a właściwie ja nie mogłem tam wrócić bo tam trzymają tylko do lat 18 i do widzenia bachorze. Już wolałem się wykrwawić na śmierć i by mnie pochowali z honorami niż bym miał tam wracać i zdechnąć gdzieś na ulicy, bo wtedy to nawet mi pogrzebu nie zrobią ani nic, tylko zostawią na pastwę losu i nawet by nikt nie odwiedzał mnie na cmentarzu. Tak, to tutaj miałem chociaż swoich z drużyny, dzięki którym wreszcie nie czułem się samotny jak tam... 
Tutaj przynajmniej miałem ich i coś znaczyłem, a tam byłem wypierdkiem mamuta. Nikt na mnie tam nie czekał, nikt nie chciał, nikt nie witał. Nie miałem do czego i do kogo wracać. Nawet nie miałem pieniędzy by wynająć coś, bo w końcu w wojsku byłem tylko dla tego że odbywałem karę, wiec kasa mi się nie należała jak innym żołnierzom. Powrót więc do "domu", a raczej do naszego kraju oznaczała dla mnie spanie pod mostem czy w jakiś ciemnych i zimnych alejkach miasta i grzebanie w śmieciach za pożywieniem jakimś, chyba że ktoś by mi dał parę dam dolarów na jedzenie ale w to wątpię. Poza tym bałem się że znowu tam wpadnę w nałóg ćpania. W wojsku czułem się potrzebny komuś, a tam byłem nikim. Zupełnie nikim.
Moją zadumę przerwał cichy hałas, więc obróciłem jakoś głowę i zobaczyłem że duchu nieźle dokuczają temu biedakowi Rekerowi. Westchnąłem na to słabo i jakoś zmusiłem się do siadu, choć nie było łatwo, bo byłem bardzo osłabiony i szczerze mówiąc to nadal się dziwiłem że ja jeszcze w ogóle żyję. Po wymianie paru zdać z chłopakiem na temat tego że nie żartuję sobie jeśli chodzi o te duchy, zapadła między nami cisza, a ja mimo swojej niedyspozycji do walki czy też chodzenia, opatrzyłem go. Co poroniły go nieco te duchy, no ale ostatnim razem Omar też dostał w łeb czymś na wzór patelni, wiec to zależ jaką duchy miały noc... Różne humorki maja te duszki, no ale jak to mówią każdy może mieć ten gorszy czas i lepszy. 
Z reguły były nie groźne i tylko zaczepiały, bo im się tu na pewno musi nudzić. uwięzienie przez tyle lat w tym samym miejscu musi być straszne. Wie się że się umarło ale nie można odejść do nieba by zaznać spokoju. Mogliśmy się tylko domyślać jakie to straszne uczucie, a na pewno te duchy miały jakieś tam rodziny. W przeciwieństwie do mnie, bo ja jestem w swojej drużynie jedyną sierotą z sierocińca, bo tak reszta to posiadała rodziny. No ale wracając do tematu, to w końcu jakoś po dziesięciu minutach opatrzyłem mu ten rozbity łeb i schowałem wszystko do apteczki, ale strasznie dużo wysiłku mi to zajęło. 
- Lepiej? - spytałem nieco słabo, opierając się znowu i ścianę budynku z lekką ulgą, ale i również miałem ochotę ja rozwalić, bo ból znowu we mnie uderzył, gdyż nacisnąłem na rany po postrzałach. 
- Tak dzięki - rzekł i też oparł się o ścianę. 
- Rutynowy patrol mieliście że na nas trafiliście, czy mieliście gdzieś dojść? - zagaiłem jakoś chcąc kontynuować jakoś rozmowę, choć nie umiałem za bardzo rozmawiać z ludźmi i przeważnie dlatego siedziałem cicho, lecz zaraz i poczułem coś jeszcze.... Wstydliwa sprawa ale zachciało mi się "lać", a ja nie mogłem się podnieść by załatwić swoje sprawy fizjologiczne. Cholera dlaczego teraz? Mój pęcherz umie sobie znaleźć odpowiednia chwilę... Jak tu się podnieść i się odlać? Rozejrzałem się czujnym wzrokiem szybko po pomieszczeniu i nadal wszyscy spali, prócz mnie i wartownika, a duchy dały nam na razie spokój. Wiedziały że jesteśmy zmęczeni i ze zrobiły źle raniąc chłopaka byłem tego absolutnie pewny. Duchy widzą i czują bowiem więcej niż my, zwykli śmiertelnicy.

< Reker? no i dalej we wspominkach jesteśmy xdd Pomożesz mu się odlać? xdd Chodzi tylko o pomoc w staniu chyba że coś innego wymyślicie xdd >

środa, 24 stycznia 2018

Od Kiary cd. Reker'a

Wraz z Rekerem zaczęliśmy szukac tych co zrobili taką krzywdę biednemu Alanowi. Nie wiem jak można być takim skurwielem by tak skrzywdzić bezbronne i male dziecko... W dodatku mieli z tego ubaw! Bylam wściekla a co dopiero Reker... Szukaliśmy sładów tam gdzie Alanek nam powiedział gdzie był. Problem w tym że dookoła bylo pełno magazynów więc nie wiedzieliśmy o który chodzi! Bylo kilka magazynów pod ziemią, cześć w ratuszu, część w ukrytych budynkach niedaleko ratusza więc mieliśmy sporo pracy.  Zaczęliśmy przeszukiwać każdy pokolei bawiac sie w detektywów tak jakby by znaleźć miejsce rego strasznegi zdażenia jakie mialo miejsce w ktorymś magazynie na biednym chłopcu. Przeszukaliśmy około dwudziestu magazynów i nic... No raz że im większy obóz tym wiecej magazynów z bronią i żywnością, a dwa to ktoś mógł już zatrzeć ślady po tej krzywdzie jaką te skurwiele zbiczone mu zrobiły. Nie mogliśmy dlugo nic znaleźć przez co dopadal nas coraz bardziej gniew i frustracja. W koncu jednak postanowiliśmy że przeszukamy te nowe, niedawno utworzone magazyny, które są bardziej na uboczu obozu niż w centrum czy też pod obozem. Pierwsze dwa magazyny na nic nie wskazywały ale w trzecim od eazu zibaczyliśmy maleńkie plamki krwi na betonie... Wspólnie spojrzeliśmy na siebie porozumoewawczo i wiedzielismy już że to się stalo właśnie tu! Zaczęliśmy się skradać powoli za wielkimi pudłami z drewna gdy nagle usłyszeliśmy czyjąś rozmowę.
- Ha! Ale byla zabawa.... Musimy to częściej robić - zaśmial się pierwszy.
- Ciasny był i tak sie wyrywać słodko - rzekł rozbawiony drugi.
- Chętniw przerżnąłbym go jeszcze raz - rzekł z rozmarzeniem obrzydliwum jak dla mnie trzeci mężczyzna.
- O czym wy mowicie? Znowu facetów jakiście przerżnęli? Ludzie kryjcie sie z tym nieco niektorzy gejow nie lubią a poza tym mnie to np. Obrzydza - mruknął czwarty.
- Właśnie mbie też - burknął piąty.
- Wy się nie znacie.... Jak się chxe to trzeba się rozluźnić jakoś - rzekł już znajomy pierwszy głos.
- Amatorzy od suk - rzekl z kpiną trzeci i nagle część sobie poszla nieco dalej, a ta dwójka nie gejów zostala i gadała jak ich to obrzydza i by najchetniej zmienili stanowisko w magazynie.

< Reker? Ta dwójka nic nie wie bo wtedy ich nie było w magazynie bo byli z rodzinami xdd A z resztą oni nie są gejami ani bi xd >

Od Emmy cd. Erica

Nie wiedziałam co mam o tym wszystkim myśleć... Mój starszy brat z przypadku? To ja myślałam że jestem z przypadku zawsze. Domyślam się jak mógł się czuć... Nadal w sumie uważałam że ojciec mnie nie kocha tak jak jego i z resztą było to widać.... Był jego pierwszym dzieckiem a ja byłam zawsze ta nie ważna bo przecież zawsze krzyczał na mnie i na mamę. Nadal żałuję że m mam nie mogła poznać jednak prawdziwego powodu taty dla którego nas tak traktował wtedy... Może wtedy by jego awantury i kłotnie tak do serca nie brała. Wiele nieprzyjemnych i raniących słów wtedy że tak powiem rzucano. Choć ojciec mnie zranił i mamę to jednak zawsze jednak miałam tego jednego rodzica który się mną zajmował. Jak widać mój brat tego nie miał choć w zasadzie nie wiem co tam się działo. Ponoć dziecko ma większą więź z matką ale ja na tym się nie znam... Raczej nigdy nie będę chciała być matką bo to idiotyzm w tych czasach a poza tym nigdy żadnego bachora nie będę chcieć i koniec! Nie potrzebny mi problem na głowie.... Chcę przetrwać a ryczący bachor to jak zaproszenie zombie na kolację.
Wracając jednak do tematu, to spojrzałam na Erica i westchnęłam.
- A co ja niby mogę? Ja sama nie byłam chciana i planowana.... Nie wiem co mam robić... Ja nie umiem z nim rozmawiać - powiedziałam zalamana.
- Na pewno coś wymyślisz on teraz potrzebuje Twojego wsparcia - rzekł Eric głaszcząc karusa po głowie.
- Przecież on mnie unika... Nienawidzi mnie, a z resztą nie umiem rozmwisć z ludźmi. Chcialabym pomóc ale nie wiem jak... - westchnęłam cięźko ponownie.
- Nie szukaj wymówek tylko porozmawiaj z bratem - mruknął.
- No dobra już.... Nie unos się bo Ci naczyńka puszczą - mruknęłam pod nosem niezadowolona że na mnie naciska, a wtedy lekko mnie pacnął w ramię jakby chcąc się na mnie odegrać.
- Nie pięknij tu tylko leć za bratem bo kopa w tylek dostaniesz - rzekł na co wywróciłam oczami ale zaczęłam się kierować w stronę gdzie polazł mój starszy brat. No nie wiedziałam nawet jak zacząć rozmowę bo ja na prawdę nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi a poza tym to życie w sierocińcu nie było proste. Stroniłam od ludzi i tak jest w dużej mierze do dziś. Oduczyłam się życia rodzinnego które i tak prawie nic nie trwało... On miał ojca kochanego ciągle, a ja swoją mamę miałam tylko przez chwilę po rozstaniu ojca z matką... Oczywiście że cierpiał co rozumiałam ale bałam się że palnę coś nieodpowiedniego co tylko bardziej go zaboli. Ja wiem że z moich wypowiedzi wynika to wszystko tak jakbym miała w dupe brata ale to nie prawda! Ja sama się po prostu bałam.... On wspaniały wojskowy a ja małolata która szkoły nawet nie ukończyła.... Eh... coraz bardziej myślę że nie powinnam się była urodzić. Ojciec ma syna z którego był zawsze dumny bo w końcu tak jak on wojskowy a poza tym przekaże nazwisko dalej. Byćmoże nawet gdybym się nie urodziła to mama i by żyła bo ta cholera by jej nie zabiła.
Szłam tak rozmyślając nad tym wszystkim aż nagle zobaczyłam swojego brata. No byliśmy w lesie i o tyle dobrze że nie było tu ludzi ale i tak poczułam jakby gula w gardle mi jakaś stanęła. Poczułam straszną tremę i w środku aż się cała trzęsłam. Kiedy byłam w sierocincu nikt mnie ne chciał... Mówili że taka brzydula i glupia dziewucha po stracie matki nie może być dobrym dzieckiem. A jak się dowiedzieli że jestem jeszcze wtedy chora na białaczkę, to tym bardziek nikt mnie nie chciał i nawet na mnie nie patrzyli bo nikt nie chciał chorego bachora który orawdopodobnie niedlugo zdechnie i trzeba będzie wydawać kasę na leczenie bezskuteczne a później na jego pogrzeb.
- W porządku wszytko? - spytałam cicho odzywając się w końcu i zauważyłam wtedy że na mnie patrzy jakbym się nagle wkradła w jego światek co z resztą było. I jeszcze to moje kretyńskie pytanie.... Ja to kurwa umoem zacząć rozmowę na prawdę!
- Tak.... - rzekł smutno - Nie przejmuj się mną... - rzekł jeszcze patrząc w śnieg.
- Nie kłam... - szepnęłam - Wiem o wszystkim - dodałam.
- Mówilem nie przejmuj się.... Masz rodzinę swoją teraz.... Ja zawsze bylem przybłędą więc moźesz sie cieszyć - mruknął ni to ze smutkiem, a ni to ze złością.
- Ale ja nie chciałam się nikomu wtryniać w źycie... - rzekłam cicho.
- Ojciec gada tylko o Tobie! Ja się nie liczę... Źyj sobie w eodzince szczęąliwej ja zejdę Ci z drogi - rzekł i nagle mnie wyminął i sobie poszedł do obozu a ja zostałam sama.
Znowu zniszczyłam komuś źycie... ale ja nie chciałam nikomu go psuć... Czemu znowu ja dostaję po głowie? Jak zwykle wszystko zepsułam...
Z oczu poleciało mi parę gorączych łez. Czego innego mogłam się spodziewać? Że rzucimy się sobie w ramiona jak dawno nie widzące się rozdzielone rodzeństwo? Głupota.... Poczulam znowu ten ból w sercu. Nie chciałam nikomu przeszkadzać czy też niszczyć źycia. Nie ma tu dla mnie miejsca...
Smutna zaczęłam iść dalej w busz. Chciałam w końcu nie utrudniać nikomu drogi do szczęścia. Wiedziałam że tylko ja byłam problemem. Mamy już nie ma... Tata woli jego, a ja usunę się bratu z drogi. Jak zniknę to będzie miał ojca dla siebie tylko. Żałuję że tylko obralam tą drogę że trafiłam do tego obozu. Gdyby nie to, to mogli by żyć razem dalej... W szczęściu...
Szłam coraz dalej i bylam pewna że nie chce już wracać do obozu. Przeszkadzałam tylko a poza tym moźe by ktoś mój sobie pokój wzięła osoba która bardziej by go potrzebowała. Jakiś człowiwk bardziej wartościowy niż ja, który przysłuży się obozowi a nie będzie tylko dla ozdoby. Tak bardzo mi brakowało mamy... Choć pewnie i jej później sprawiałam problemy bo przecież została samotną matką z bachorem. Nie wiem ile szłam ale zaszłam na pewno daleko. Szłam dzień i nieco noc. Było późno i zimno. W pewnym momencie nagle wpadłam do jakiegoś dołu i poczułam straszny ból w łydce i udzie. Poczułam że strzaskałam sobie kostkę a coś przyszpililo mnie do ziemi. Ból był paraliżujący i przerażający. Później usłyszalam szczęk zawiasów zardzewiałych i coś nade mną się zamknęło.
Nie wiedziałam co się dzieje... Jakoś zdołałam wyciągnąć małą latareczkę jaką przypinało się kiedyś do kluczy i ją włączyłam. Miałam ją jeszcze od mamy więc jej nigdy nie wyrzuciłam. Kiedy oświetlilam nieco pomoeszczenie zobaczylam że wpadłam do dołu pulapki... Dwie duźe płyty się zatrzasnęly na amen nad moją glową i uniemożliwialy wyjście. Do środka wpadlo wiele śniegu wraz ze mną kiedy tu wpadalam co sprawiało że bylo mi zimniej. Tym razem poświeciłam światłem na swoją nogęprawą. Ku mojemu przerażeniu była przebita na wylot w dwóch miejscach przez drewniane kołki, a druga noga byla skręcona w kostce. Nie mogłam sie ruszać i też nawet nie chciałam bo to powodowało tylko większy ból... Krew zalała mi nogę i zrobilo mi się strasznie zimno. Jaby nagle oblała mnie fala lodowatwj wody. Podniosłam nieci wyżej a raczej posłałam światło latarki dalej i wtedy myślałam że zawału dostanę!!! Serce naglne mi stanęło jakby na chwilę w miejscu a moim oczom ukazały się dwa szkietety ludzke... Wredy zrozumiałam że mam przerąbane. Widziałam ich broń leżącą obok nich i caly ekwipunek. Byli żołnoerzami i to dobrze wyszkolonymi i nie mogli się stąd wydostać we dwóch... Ja bylam sama... I nie mialam nic ze sobą prócz tej latarki która niedlugo mi sie rozladuje. Umrę tu -pomyślałam a wtedy latarka przestala działać...

< Eric? Xdd >

Od Will'a cd. Rous

Było zimno jak cholera i prawie już kończyn nie czułem zwłaszcza tych dolnych... Damaskus też był zmęczony bardzo i w końcu z niego zsiadłem, bo nie chciałem zamęczyć koniska, które i tak wystarczająco długo mnie trzymało na swoim grzbiecie. Trzymałem go silnie za wodze i szliśmy jakoś w zamieci która stawała się coraz to silniejsza. Nie podobało mi się to ani trochę, a moje konisko które wiadomo jest potężniejsze ode mnie, też coraz słabiej szło, więc wiedziałem że muszę jak najszybciej znaleźć jakieś schronienie dobre.
Ku mojej ogromnej uldze znalazłem jakąś opuszczoną stajnię. Była nieco zniszczona ale i tak w lepszym stanie niż budynek który niedaleko niej się zawalił. Wszedłem szybko do stajni pustej po czym zamknąłem szybko drzwi. Serce waliło mi jak oszalałe z wysiłku. Byliśmy bezpieczni jak na razie przynajmniej od zamieci. Teraz musiałem sprawdzić teren. Nie chciałem by w razie snu napadło mnie jakieś charczące brzydactwo! Odbezpieczyłem broń i zacząłem sprawdzać wszystko, ale na szczęście niczego ani nikogo nie zauważyłem.
Wyczerpany tym wszystkim wróciłem do swojego koniska, które zaczynało się pokładać, co mnie zmartwiło i szybko się przy nim znalazłem. Biedy w końcu się położył, a ja chcąc mu ulżyć i by nic go nie ściskało, odpiąłem popręg i zdjąłem z niego siodło i cały ekwipunek. Widziałem jaki jest zmęczony... Dużo ryzykowałem, gdyż gdybym musiał nagle uciekać, to praktycznie nie miałbym jak, bo koń nie był osiodłany ani gotowy do ucieczki, ale z drugiej strony i tak jest zbyt słaby by zrywać się nagle, a poza tym on też czuł...
- Biedaku.... - szepnąłem i usiadłem opierając się plecami o ścianę, a muskularny łeb ogiera położyłem sobie na nogach by mógł lżej oddychać. Kantar z wędzidłem też oczywiście mu zdjąłem. Nie chciałem by miał trudności w oddychaniu przez to też. Głaskałem go po głowie i słyszałem jak ciężko oddycha. Okryłem ko kocami wojskowymi, które były duże i bardzo ciepłe. Wiedziałem że musi się zagrzać, a ja mogłem poczekać. Dodatkowo martwiłem się co jakiś czas że budynek stajni może nie wytrzymać naporu powietrza jaki uderzał w budynek z zewnątrz. Wiedziałem że jakoś muszę dotrwać i dotrzeć do domu.
Misję wykonałem oczywiście i zabiłem ścierwa jakie mi kazano z Demonów, ale teraz czekała mnie walka z żywiołami. Czekała mnie jeszcze długa podróż do domu. Ciekawe co u Rous.... pomyślałem zmartwiony. Byłem taki wyczerpany... Oczy same mi się zamykały i niestety nie potrafiłem tym razem wytrzymać i zasnąłem...
************
Ku mojemu zdziwieniu obudziłem się na czymś miękkim i to w pozycji leżącej, a nie siedzącej w jakiej zasnąłem. Otworzyłem słabe oczu i od razu rzucił mi się w oczy biało szarawy sufit. Nie wiedziałem co się dzieje i gdzie ja jestem! Przecież kiedy zasypiałem to byłem w stajni z Damaskusem! Zdezorientowany zacząłem się rozglądać i zobaczyłem że leżę... Na medycznym Ridersów! Co u licha? Co ja tu robię? - pomyślałem coraz bardziej zdezorientowany. Serce waliło mi jak oszalałe ale wtedy nagle znikąd pojawiła się Rous, czego już w ogóle nie potrafiłem zrozumieć. Przecież szedłem w dobrym kierunku, w stronę obozu naszego! Co ja tu do cholery robię?! - pomyślałem zdenerwowany.
- Spokojnie Will, spokojnie.... - starała się mnie uspokoić, lecz dopiero leki uspokajające jakie mi podali lekarze i wtedy jakoś zacząłem się uspokajać i wyciszać.

< Rous? jak on się tam znalazł? xdd Był nieprzytomny prawie miesiąc, odmrożenia i te sprawy xdd >

niedziela, 21 stycznia 2018

Od Aleine cd. Nick'a

Spojrzałam w jego oczy pewnie. - To może tak pozbieram swoje rzeczy z listy. Jeśli wszystko pozbieram, wtedy możesz mnie zabrać do tego całego Angelo i wtedy sobie porozmawiam z nim. Nie tylko on potrzebuje tego kwiatu. - powiedziałam. Lekko go odepchnęłam i ruszyłam szukać kolejnych składników. Spojrzałam ponownie na listę.
1. Kawałek kory. Można odhaczyć.
2. Liść. Odhaczyć.
3. Płatki kwiatów. Odhaczyć.
4. Biała róża. Odhaczyć.
5. Skóra węża. Odhaczyć.
6. Świeża krew zombie. Odhaczyć.
7. Serce jakiegoś zwierzaka.
8. Znaleźć w szpitalu – bandaże, tabletki, kroplówki, krew. Odhaczyć.
9. Kości.
10. Oko traszki.
11. Zioła.
12. Pompka.
13. Szkło.
14. Igły.
Stanęłam i sprawdziłam, czy wszystko mam. Bandaże, tabletki, kroplówki i krew. Wszystko jest. Świeża krew zombie mam od tamtych zabitych. Czyli także można odhaczyć. Serce jakiegoś zwierzaka, z tym może być trudniej. Kości może są tu jakieś, szkło zaraz mogę mieć, tak samo, jak igły i pompkę. Ruszyłam po cichu, gdy zauważyłam, zombie zaatakowałam, szybko zabiłam i po cichu.
- Niech twój pies będzie cicho, bo nas zdradzi. Nie potrzeba mi tu hordy zombiaków. - powiedziałam przez ramie do chłopaka, wycierając miecz. Schowałam go z powrotem i zaczęłam zabierać potrzebne i dodatkowe rzeczy. Gdy przejrzałam w miarę cały szpital i przetrzepałam wszystko, co w nim było ostrożnie, skierowałam się na zewnątrz. Muszę znaleźć to zwierze do diabła. Oko traszki i zioła, mogą być w tym sklepie z ziołami. W sumie chyba nikt, nie chciał tam wchodzić. Trochę jest tych stworzeń tam. Wsiadłam na motor i poczekałam, aż Nick się ruszy. Ruszyłam, gdy odpalił silnik. Zatrzymałam się w alejce dwie ulice od sklepu. Przykryłam motor narzutą i powoli ruszyłam. Schowałam się za rogiem i wyjęłam broń, włożyłam specjalne naboje i strzeliłam w wyznaczony punkt. Niemal wszystkie bestie w okręgu 100 metrów tam poleciały.
- Mamy tak godzinę, więc może zostań tutaj i pilnuj. - powiedziałam. Ruszyłam tuż po tych słowach, weszłam do sklepu już po kilku minutach. Otworzyłam plecak i po kolei wkładałam do niego zioła to też wszystko, co tam jeszcze było. Jako iż mam pojemny plecak, z różnymi przegródkami i specjalnie wszystko jest zamontowane to nic się nie stanie. Nawet jeśli upadnie, ktoś zacznie nim szarpać (tak mowa tu o Nicku) nic się nie stanie. Gdy wzięłam wszystko, poszłam na zaplecze i tam znalazłam jedno ze zwierząt. Męczyło się. Podeszłam powoli i wyjęłam nóż. Pogłaskałam je. Tym zwierzęciem okazał się kot.
- Dobrze się spisałeś, teraz możesz już odejść. - powiedziałam delikatnie. Szybko i bezboleśnie go zabiłam. Rozcięłam brzuch, wyjęłam lodówkę i do niego włożyłam serce kota. Po czym ja zamknęłam i schowałam do plecaka. Wstałam i wytarłam ręce, miałam jeszcze niemal półgodziny na przejrzenie wszystkiego. Znalazłam w szafce jakieś rękawiczki. Kij, piłeczki i jeszcze parę innych rzeczy. Po dłuższej chwili wyszłam i wróciłam do chłopaka.
- Dobra to zabierz mnie do Angelo. - powiedziałam stanowczo.
- Jeśli chcesz. - rzekł. - Jedz za mną. - dopowiedział.
Wsiadłam na motor i ruszyłam za nim. Nie mogę mu oddać wszystkich liści, za dużo ich szukałam. Są zbyt drogocenne.
~ Dzięki, mamo za te notatki. Wiem, jaki to specjalny składnik. Biała róża, dlatego w naszym ogródku były te kwiaty. - pomyślałam sobie.

Nick?

Od Nick'a cd. Aleine

Cały dzień spędziłem na jednym. Czytaniu. Musiałem dowiedzieć się jak najwięcej o białej róży, jak ją zebrać, gdzie rośnie, czy w ogóle jest szansa, że jakiś egzemplarz żyje. Klif spokojnie leżał w moich nogach i dawał mi przyjemne ciepło. Co jakiś czas, na dłużej zamykałem oczy, gdyż te odzwyczajone od wszelkiego dłuższego czytania zaczynały mnie boleć. Książka była nadzwyczaj nudna. Nie potrafiła mnie zaciekawić w chociażby najmniejszym stopniu. Z początku starałem się nie opuszczać żadnej linijki, jednak z czasem moje czytanie zmieniło się w wyszukiwanie potrzebnych słów i szybkie przelatywanie kartek wzrokiem. Dopiero po dłuższym czasie znalazłem wszystkie interesujące mnie fragmenty, skończyłem. To gów no miało ponad 300 stron, z których przydało się zaledwie.. 14? Lekko ospały nudną lekturą, wstałem, jednocześnie budząc śpiącego Klifa i zacząłem się ubierać. Chciałem odnieść książkę z powrotem do biblioteki, tam, gdzie jej miejsce. Na moje szczęście było mniej, więcej południe, więc nawet nie musiałem się spieszyć. Mimo wszystko dość szybkim krokiem zmierzałem w stronę celu. Klif ucieszony ze spacery, nieco kręcił się pod nogami większość drogi, co mocno mnie denerwowało, jednak widząc jego.. Szczęście, złość pryskała w jednej chwili i rosła od nowa.
Gdy byliśmy już na miejscu, szybko skoczyłem na drugie piętro i odłożyłem książkę w pierwsze lepsze, wolne miejsce. Klif grzecznie czekał na dole i czekał na mnie. Zacząłem zbiegać po schodach, jednak w pewnym momencie podwinęła mi się noga i omal nie przewróciłem się, "uratowała" mnie metalowa barierka. Wyprostowałem się i już nieufnie zeskoczyłem z ostatnich schodów. Dałem znać Klifowi, by zaczął za mną podążać, po czym wyszedłem i zacząłem kierować się na najbliższą bazę przemytników. W sumie to nadal nie znalazłem sobie porządnego, stałego miejsca zamieszkania. Zazwyczaj po prostu sypiałem w jakichś starych mieszkaniach, bazach, a nawet gdy jest ciepło, to na wysokich drzewach. Dużo osób nie dałoby rady tak żyć, jednak mnie było to na rękę. Były tego nawet jakieś plusy. Nie musiałem wracać zawsze w jedno miejsce, byłem bardzo mobilny. Nie musiałem martwić się o mój dobytek, gdyż cały znajduje się w moim plecaku. Zalet było jeszcze więcej!
Parę chwil po wyjściu usłyszałem dźwięk cichego silnika. Głosy wyraźnie dochodziły, zza właśnie ominiętego rogu, jakby sprzed biblioteki. Nie miałem jakoś strasznie ograniczonego czasu, w ogóle nie miałem ograniczonego czasu, więc spokojnym krokiem cofnąłem się, do przed chwilą odwiedzonej biblioteki. Rzeczywiście stał przed nią motocykl. Przyśpieszyłem i bezszelestnie wszedłem do środka. Usłyszałem jedynie jakieś stłumione uderzenie, jednak na tyle głośne, by sprowokować Klifa do szczekania. Nie znosiłem, gdy tak robił, często zdradzał moje położenie, w chwilach, gdy nie było to zbyt przewidywane. Jednak to na szczęście była tylko członkini Przemytników. Po zamienieniu paru zdań dziewczyna szybko ulotniła się jakby.. Zdenerwowana? Wiadomo, że każdemu może się śpieszyć, jednak z tego, co wiem, na razie nie ma większych misji do wykonania, więc takie nerwy są aż czymś dziwnym.
Zmarszczyłem brwi i poszedłem na drugie piętro, by sprawdzić, czy książka, którą przed paroma minutami tu odkładałem, nadal tu jest. Po krótkich oględzinach wiadomo było, że dziewczyna zabrała właśnie tę książkę. Zaniepokoiłem się. Po co ona jest jej potrzebna? Niemożliwe jest, żeby wiedziała o tajnym antidotum i o składnikach potrzebnych do jego skonstruowania. Jednym z nich, nawet niedawno odkrytym jest właśnie biała róża.
Szybko zamknąłem oczy, po czym starałem się przypomnieć sobie, gdzie można było znaleźć ten kwiat. Oczywiście musiał być nadzwyczaj rzadki, jednak na szczęście dało się go znaleźć nawet nie tak daleko.

Będąc na miejscu, od razu rozpoznałem motocykl. Jeszcze bardziej wyostrzyłem moją czujność i czając się, starałem się znaleźć, i dziewczynę, i kwiat. Długo czekać nie musiałem, by zobaczyć, jak Aleine obrywa płatki róży, po czym znajduje jeszcze jedną potrzebną jej rzecz. Na szczęście dziewczyna mówiła do siebie na głos. Nie musiałem się zbytnio trudzić, by wiedzieć, gdzie chce się następnie wybrać. Słysząc dźwięk odpalanego motocykla, szybko wyszedłem z krzaków i tym razem "po mojemu" zebrałem pozostałości róży. Musiałem jechać za nią, sam nie do końca wiedziałem, co odkrywcy składnika antidotum mieli na myśli, mówiąc "biała róża". Mogło chodzić im o cokolwiek, płatki, łodygę, pyłek. Musiałem odebrać od niej drogocenne płatki. Może chciała je po prostu zmarnować? Sama nie odkryje leku, zajmują się tym "spece" i niech w ich rękach to pozostanie. My mamy tylko dostarczyć składniki.

Znowu pojechałem w ślad za nią. Nie mogłem tego przepuścić, bo przecież od tego może zależeć powodzenie całej idei, idei wynalezienia antidotum.
W końcu wpadliśmy na siebie.
-Co tu robisz?-zapytałem, wiedząc już większość jej planów. Mówienie na głos ma jednak bardzo dużo złych stron, jednak cóż.. Każdemu się zdarza!
-Muszę coś zrobić. Już ci przecież mówiłam!-warknęła, po czym weszła do środka i zaczęła zbierać potrzebne jej rzeczy.
Niesamowicie wkurzający typ. Nic nie mówiąc oleje i jak nigdy nic wróci do swoich "obowiązków". Szybko podbiegłem do niej i złapałem ją za ramię, po czym cicho zamknąłem drzwi.
-Masz może płatki białej róży?-zapytałem, chociaż już dobrze znałem odpowiedź.
-Co? O co ci chodzi?-odparła, jakby nic nie wiedziała.
Zmarszczyłem brwi.
-Nie kłam!
Zapanowała cisza, dziewczyna tylko jakby w przestrachu patrzyła w ziemię, a gdy tylko chciała go podnieść, moje spojrzenie sprowadzało ją z powrotem do parteru. Powoli sięgnąłem do jej plecaka. Aleine jednak wyrwała mi go, ponownie wzburzając Klifa.
-Zostaw..-syknęła jedynie i teraz nieco odważniej spojrzała mi w oczy, po czym znowu uległa.
-Nie.. Nie mogę!-wytłumaczyłem- Masz zbyt cenną rzecz, musisz mi ją oddać.. Dla twojego dobra..
-Wal się!-warknęła i już chciała coś zrobić, jednak Klif ostrzegawczo skacząc w jej stronę, ostudził jej zapał-Nic ci nie oddam! Dlaczego niby bym miała! Jak dla mojego dobra!?
-Angel wysłał mnie na misję, miałem zdobyć dla niego właśnie ten kwiat, więc w sumie dla dobra swojego, mojego i całego obozu!-mówiłem, nadal trzymając się swojego.
-Jakoś nie słyszałam o takiej misji..-mruknęła podejrzliwie, dając mi do zrozumienia, że trzyma swoje i nic mi nie odda.
-Tak, bo randomowi ludzie nie wiedzą o ważniejszych sprawach..-wyjaśniłem, nieco wywyższając się- Angel cie ukaże, mnie też.. Może po prostu nie róbmy z tego problemu?-zaproponowałem.
Dziewczyna tylko spuściła wzrok, najpewniej stawiając przeciwko sobie wszystkie "za" i "przeciw".

<Aleine?>

sobota, 20 stycznia 2018

Od Ruslana cd Reker

Leżąc w śniegu, nawet nie poczułem, kiedy straciłem czucie w palcach. Nie miałem rękawiczek. Gdy w końcu przewróciłem się na drugi bok, otworzyłem oczy. Lekko sypał śnieg. Zdążył mnie już nawet przykryć dość sporą warstwą. Spróbowałem się podnieść, jednak nie wyczuwając podłoża, zbliżyłem ręce do twarzy. Obie były blado-czerwone praktycznie na całej powierzchni i dość mocno napuchnięte. Chwilę bezowocnie starałem się nimi poruszyć, jednak nie reagowały. Szybko skuliłem się w kulkę, powoli zacząłem czuć, nie tylko rękami, lecz całym ciałem, jak jest mi kurewsko zimo. Na szczęście moje ubranie nie przemokło jakoś bardzo. Dało się czuć w paru miejscach nieprzyjemną wilgoć, jednak nigdzie nie było takiej "typowej wody".
Po chwilowym ogrzewaniu, od razu poczułem jak przez moje ręce, w dość bolesny sposób, ponownie przepływa krew. Podniosłem się, dopiero gdy poruszyłem pierwszym palcem. Mimo wszystko miejsce w śniegu, w którym leżałem, zdążyło się już jakoś zarazić moim ciepłem i było mi już nieco lepiej. Odwróciłem się na plecy i zacząłem powoli wstawać. Moje zdrętwiałe ciało niechętnie wykonywało moje rozkazy, jednak nie miało nic do gadania. Uważnie rozglądnąłem się. Nie do końca wiedziałem, gdzie jestem, nie mogłem rozpoznać najbliższej okolicy, nie widziałem ani jednej znajomej rzeczy.
Jak ja się tu w ogóle znalazłem?
Nie mogłem sobie za wiele przypomnieć. Jedyne co pamiętałem, to tego całego chłopaczka, który mnie tam zabrał, Rekera. Więcej starałem się sobie przypomnieć, jednak automatycznie zaczęła boleć mnie głowa. Na pewno celowo mnie upił, chciał wyciągnąć jakieś informacje, dobrze, że jestem nowy i za dużo nie wiem. Nienawidzę zdrajców, a co dopiero nim być.
Znowu zacząłem się rozglądać. Szukałem jakichś śladów na ziemi, by odnaleźć jakąś drogę i móc podążyć wzdłuż nich, za tym, co mnie tu zostawił.

Dopiero po paru długich godzinach błąkania się, odnalazłem dobrą drogę. Nie miałem nawet zbyt daleko. Do Trupów, do metra, do domu. Jednak gdy do mojej głowy wpadła nowa, dręcząca myśl, cały mój entuzjazm prysł, przeradzając się w niechęć. Bo czy w końcu wykonałem powierzone mi zadanie? Było ono takie proste.. Wystarczyło tak niewiele.. Niby udało mi się je wykonać, jednak dałem się złapać i nie wróciłem na wyznaczoną godzinę. Czy mam po co wracać? Martwiło mnie to, czy dadzą mi to wszystko wyjaśnić, czy bez słowa zastrzelą mnie, porzucając ciało i skazując je na pożarcie przez ohydne bestie. Bałem się. Jednak wiedziałem, że najgorzej byłoby teraz to wszystko porzucić. Byłem tu tak krótko, a już czułem, że "muszę" i "mam obowiązek", wywiązać się ze wszystkiego. Po tak długim czasie wróciła mi też "pamięć". Przedtem bałem się, że mimo wszystko może jednak powiedziałem za dużo, jednak z każdą chwilą wracające krótkie obrazy, uspakajały mnie.
Słońce powoli wschodziło. Westchnąłem i zacząłem iść w stronę widocznych w oddali budynków. Na szczęście nie musiałem się aż tak martwić o zombie, gdyż w zimę widywało się je sporadycznie, straszny mróz i krótki dzień pewnie mocno się do tego przyczyniły.

Dochodząc do metra, jeszcze raz powtórzyłem sobie w głowie przebieg wydarzeń. Strach już minął, zrozumiałem, że był on bezsensowny, że nie ma czego się bać. Śmierć przyjdzie tak czy siak, jednak na pewno nie z rąk Trupów.
Przeszedłem przez pierwszą kontrolę, potem drugą. Nie szedłem bezpośrednio do gościa, który zlecił mi zadanie. Najpierw chciałem iść do mojej małej norki, którą sobie znalazłem. Miałem tam wszystko i najpierw, mimo wszystko wolałem odpocząć, a dopiero później iść na, może, męczącą rozmowę.

Spałem. Czułem to całym sobą. Nie wiedziałem ile, jednak to najważniejsze nie było. Czułem się dość wypoczęty. W porównaniu do tego, co czułem na przesłuchaniu, czy w tym cholernym lesie, to było naprawdę nieźle! Wstałem i pełen energii potruchtałem przez niekończący się tunel, do dowództwa. Chwila poszukiwań i jest! Znalazłem tego samo gościa, który przedtem, z chytrym uśmiechem posyłał mnie do przemytników. Nie wiedziałem, jak zacząć z nim rozmowę, jednak na szczęście on, gdy tylko mnie zobaczył, idąc w moją stronę, już coś mówił.
-Hah, cos długo ci zajęło!?-zaśmiał się, jednak kończąc zdanie, jego twarz przybrała innego wyrazu, jakby bojowego, a zza jego pleców wyłonił się karabin. Nie celował do mnie, chciał po prostu pokazać.. Pewnie jego siłę i władzę? Kto wie!
-Wiesz, że jak jesteś tak słaby, to nie ma tu dla ciebie miejsca?-zapytał nieco pogardliwie, po czym spojrzał na mnie z góry.
-Wiem..-odrzekłem spokojnie i z pokorą, byłem mu bardzo uległy, aż mnie to zdziwiło, nigdy taki nie byłem, nawet dla dowódców..-Byłem u Przemytników, zrobiłem wszystko, co kazałeś, zabiłem nawet jednego z ich członków i niosłem dla ciebie jego głowę, jednak w drodze powrotnej napotkałem jakiegoś kolesia.. Rekera i..-w tym momencie mój rozmówca przerwał mi i zmarszczył brwi.
-Reker? Od Duchów, czy tam.. Czegoś..-zapytał, nie zmieniając wyrazu twarzy.
-Tak-odparłem-Byłem też na ich terytorium. Chcieli mnie przesłuchać, jednak nic z tego. Są słabi.. Boją się zabijać, możesz mi powiedzieć dlaczego? Co takiego skrywa nasz obóz? Wyglądało na to, jakby każdy nasz członek był kimś ważnym..
-Hmm, na razie się nie interesuj..-powiedział krótko i sucho, po czym na chwilę się zamyślił- Wszystko w porządku, nic ci nie zrobili?-zapytał, jednak nie brzmiało to, jak troska, a najzwyczajniejsze, sztampowe pytanie.
-Nic, wszystko gra!-odpowiedziałem tak samo, bez jakichkolwiek uczuć- Zabiłem ich strażnika.
Na twarzy dowódcy pojawił się mały uśmiech.
-Zajebiście im więcej trupów tym lepiej!-skwitował nieco bardziej z energią i położył mi rękę na ramieniu- Możesz zostać, czuj się jak w domu!-po wypowiedzeniu ostatniego słowa w ułamku sekundy zniknął z mojego pola widzenia.
Swoją drogą po przywódcy takiego obozu spodziewałem się czegoś innego. Myślałem, że będę musiał się ostro tłumaczyć, a już na pewno, że dostanę wpierdol. Miłe zaskoczenie! Automatycznie poczułem dziwne, przeszywające ciepło, jak zawsze, gdy spotyka mnie coś miłego. Rzeczywiście poczułem się tu jak w domu. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na ludzi krzątających się obok mnie. Równocześnie poczułem spokój. Bardzo dobrze czułem się w tym poniekąd okropnym miejscu. Teraz zostało mi tylko jedno zadanie. Wyznaczyłem je sobie sam, musiałem. Gdzieś w lochach, w których mnie przesłuchiwano, zostało moje AK i nie mogło tam dłużej leżeć. Musiałem po nie wrócić!

Od Darlene: "Zmutowany Pies"

Rekonesans przebiegł zupełnie bezproblemowo. Jakby z miejsc, do których zaglądałam, ewakuowały się wszelkie zombie i wariaci z bronią. Słońce, a raczej poblask widoczny zza chmur wskazywał, że w przeciągu kilku godzin zapanuje mrok, więc ruszyłam tą samą trasą, którą tam dotarłam. Zimny wiatr i z lekka pruszący śnieg, które jeszcze dwie godziny temu ignorowałam, teraz stawały się wręcz nieznośne. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie parłam do przodu, myśląc o innych, cieplejszych klimatach, którymi mogłabym się cieszyć, gdybym nie wyjechała z Grecji, albo gdybym została na Hawajach... Może nadal zajmowałabym się po prostu swoim życiem, a nie przeżyciem? Ciekawe jak się ma sytuacja w tych odległych miejscach? Jest gdzieś jeszcze świat bez skażenia? Jakiś piskliwo-skrzekliwy jazgot przebił się przez wiatr do moich uszu. Stanęłam bokiem do kierunku, z którego wiało i wyraźniej usłyszałam dziwną gamę dźwięków. Pies, czy umarlak? Obróciłam się powoli wokół własnej osi; nieopodal, w zaspie śniegu, zarejestrowałam jakieś poruszenie. Dobyłam pistoletu, ruszyłam na tyle szybko, na ile mogłam, jednocześnie zachowując względną ciszę i nie wywracając się w biały puch. Zza hałdy śniegu wyłoniła się  osłonięta i mniej zaśnieżona przestrzeń. Naprzeciw mnie szamotało się źródło hałasu, przynęta na zombie, futrzaste, piszczące coś. Jedna z przydługich w stosunku do ciała łap tkwiła w zatrzasku, jakiejś myśliwskiej pułapce. Co za kretyn zostawia to na przejściu.
Zbliżyłam się, nie przestając celować. Psina wyglądała dosyć... osobliwie. To chyba łagodne określenie jak dla tego kosmity. 
Nie znałam się na rasach, ale ten był zdecydowanie spory, z nastroszonym, czarno-brązowym futrem w paski, puszystym ogonem oraz... wyłupiastymi, ciemnofioletowymi oczami, z których każde patrzyło w innym kierunku. Pies poruszał jednym niezależnie od drugiego, co nadawało jego pyskowi niepokojący, ale i nieco głupkowaty wyraz.
Zorientowałam się, że gapię się tak z otwartymi ustami już dobrą chwilę, gdy mutant zaskomlał i zaczął się lizać po zranionej kończynie, z której sączyła się krew. W chwili ciszy usłyszałam sapnięcie gdzieś z tyłu. Szybko odwróciłam się w kierunku dźwięku - nieco dalej, po lewej stronie, klęczała niezauważona przeze mnie wcześniej, drobna postać, a kilka metrów od niej jakiś zakrwawiony, niewielki kształt. Podeszłam do dziecka.
- Nic ci nie jest? - młoda podniosła się i spojrzała na mnie oczami świecącymi od łez. Nie dałabym jej więcej, niż dwanaście lat, chociaż grube, zimowe ubrania utrudniały ocenę.
- On zjadł mojego Luke'a! - pożaliła się, wskazując na truchło. Tymczasem uwięziony zwierz ponownie dał o sobie znać, jednocześnie usiłując się wyrwać w naszym kierunku i nie ruszać zaklinowaną łapą. Spojrzałam na szczątki - szczeniak, lub może podrostek, jego brzuch był dosłownie rozszarpany, a karczek skręcony. Jeśli zaatakowało go to bydlę, to w jaki sposób skręciło mu łeb...
Mój wzrok padł na patyk wystający z pyska truchła. Sięgnęłam w tamtym kierunku i ostrożnie wyjęłam patykowaty kształt. Był to palec. Zdecydowanie nie należał do człowieka.
- Twój piesek został zabity przez zombie, nie tamto dziwadło. - zwróciłam się do dziewczynki.
- Na pewno? - spytała drżącym głosem.
- Na pewno. A teraz zamierzam uwolnić mutanta, o ile nie będę musiała go zabić. Może lepiej będzie, jeśli stąd pójdziesz. Nie wiadomo, co zrobi.
- A mogłabym zostać? Skoro to nie on to ja się nie boję! - wykrzyknęła dziewczynka, ocierając łzy, a ja wywróciłam oczami. Najchętniej zatargałabym ją w jakieś bezpieczne miejsce, do opiekuna, którego z pewnością miała, bo nie wyglądała na zaniedbaną. Ale gdzieś w pobliżu grasował truposz. To już lepiej, żeby zjadł ją zmutowany pies. 
Nakazałam zostać jej tam, gdzie była, sama powoli zbliżyłam się do psa. Ten już nawet nie szczekał, tylko popiskiwał, merdając na wpół podkuloną kitą. Dobra, co się będę czaić. Wyciągnęłam rękę w kierunku mokrego nosa, pozwoliłam się powąchać. Skoro mi jej nie odgryzł, przystąpiłam do ostrożnych oględzin. Kość nie wyglądała na strzaskaną, pomimo tego, że pułapka zdawała się być przeznaczona dla jeszcze większego zwierza, niż ten nieszczęśnik. Dookoła śnieg był przesiąknięty krwią, ale to było raczej porządne otarcie, niż groźna rana. Mimo pewności, że nie dam rady tego otworzyć, spróbowałam swoich sił. Pies odwinął się w moim kierunku, ale wciąż mnie nie użarł.
- Idioci, kurwa, zachciało się polować, ciekawe co by, kurwa, zrobili jakby to-to śnieg zasypał i gówniak w to wszedł, psia ich mać.... - ciskałam pod nosem, manewrując nożem przy zatrzasku. Gdyby tak zachować sobie taką psinkę? W całej swej dziwności jest całkiem uroczy. Z pewnością by się mógł przydać, a i miałabym towarzysza... Szkoda trochę jakby miał gdzieś zdziczeć, lub znów dać się złapać i zostać zjedzonym...
W końcu, po dobrych piętnastu minutach i przy pomocy znalezionego przez Celine - bo tak miała na imię dziewczyna - metalowego pręta przypominającego łom, udało się oswobodzić wiercącego się zwierzaka. Mutant, po chwili dezorientacji, rzucił się w kierunku dziecka, przy okazji wywracając mnie na lód. Natychmiast się poderwałam i pobiegłam w ich kierunku z dobytym nożem. Okazało się to jednak zbędne - zamiast zaatakować, pies skoczył na nią i zaczął lizać ją po twarzy wielkim jęzorem, ochoczo merdając ogonem. Sama "ofiara" zaczęła się śmiać, przez co i na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
- Mieszkasz gdzieś niedaleko? Nie powinnaś sama się tu szwendać. - zwróciłam się do Celine, pomagając jej wstać. Ta potwierdziła, że nie jest daleko od domu. Rzucając mi nieśmiałe spojrzenie, jakbym była prawowitą właścicielką, drapała fioletowookiego za uchem. - W takim razie leć do siebie, bo niedługo zapadnie zmrok. Ja go chwilę przytrzymam. - nakazałam, obejmując potężny kark, który wręcz promieniował ciepłem.
Dziewczyna z ociąganiem pożegnała się ze mną i  psem, po czym postąpiła parę kroków. Pies drgnął, jakby chciał za nią pobiec, wyciągnął szyję w jej kierunku, patrząc na nią oboma oczami i ruszając nosem. Westchnęłam. Naprawdę go polubiłam w ciągu tej krótkiej chwili. Szybko przemyślałam sytuację.
- Wiesz, jeśli chcesz, możesz go wziąć ze sobą! - zawołałam za Celine, która w kilka chwil znalazła się spowrotem obok nas.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem.
- Być może wcale nie jest taką ufną ciapą, na jaką wygląda, a ty chyba właśnie straciłaś swojego pieska. Może ci się przyda... - puściłam psa i podniosłam się - A teraz spadajcie. - rzuciłam, może nieco zbyt oschle. Straciłam za dużo czasu na pomaganie temu zwierzęciu i w ostateczności dałam je w prezencie. Brawo ja. Przynajmniej nie muszę czuć się odpowiedzialna.
- Nazwę go Lucky. Dziękuję! - zawołała Celine, obdarzając mnie uściskiem. Czy taki z niego szczęściarz, to się dopiero przekona. Wracając na swoją ścieżkę, zobaczyłam skrzywioną, jęczącą sylwetkę. Gdy już byłam pewna, że to zombie, strzeliłam dwukrotnie i szerokim łukiem ominęłam ciało. Całkiem blisko krążył, ale może to samotnik? Zresztą, nie miałam czasu ani chęci na zabawę w polowanie. Było mi zimno, a chmury nad głową stały się znacznie masywniejsze. Jeżeli chciałam wrócić do siebie zanim zaatakuje śnieżyca, musiałam się pospieszyć.

~150 pkt ~Reker

piątek, 19 stycznia 2018

Przypomnienie Czystkowe

Przypominam, że osoby będące zagrożone lub ostrzeżone powinny napisać do końca tego miesiąca opowiadanie. Większa część z was zgłosiła mi na Howrse, że chcą pozostać przy blogu co mnie bardzo cieszy, ale pamiętajcie, że całkowicie z czystek wywiąże was jedynie opowiadanie.

środa, 17 stycznia 2018

Od Rous cd. Will'a

Nie lubiłam kiedy Will wyjeżdżał na misje... Zawsze nie wiedziałem czy wróci ani kiedy wróci... Bardzo się o niego martwiłam, ale wiedziałam, że już tak musi być. On jest żołnierzem, a ja szpiegiem, nasze światy zawodowe są różne i wiążą się z innymi rzeczami, które trzeba wykonywać. Jedyne co nas łączy to może to, iż musimy ruszyć się z obozu by zdobyć potrzebne informacje czy tam zabić odpowiednich ludzi, którzy zagrażają obozowi. Przez kilka minut patrzyłam jeszcze jak mój ukochany znika gdzieś w oddali za zaspami, ale kiedy już nie mogłam go ujrzeć, zrezygnowałam z obserwowania wracając do leżenia na łóżku. Miałam dosyć, miałam ochotę strzelić na niego focha i nie odzywać się przez miesiąc, ale coś wewnątrz mnie mówiło mi coś w stylu Rous ogarnij się i nie zachowuj się jak rozwydrzony bachor. Nie wiedząc co mam ze sobą zrobić, po prostu wróciłam do snu, którego bardzo teraz potrzebowałam.
*******
Obudziłam się koło piętnastej czyli w porze obiadowej, lecz jakoś nie miałam ochoty na jedzenie. Z marudzeniem przewróciłam się na drugi bok, by już po chwili wstać oraz przeciągnąć się niczym kocica. Nic mi się nie chciało dzisiaj robić... Nie miałam pojęcia kiedy Will raczy pojawić się w "domu" dlatego poszłam do łazienki wziąć szybki prysznic, gdyż wydawało mi się, że capiłam i to niesamowicie. Po skończonej "rannej" toalecie miałam ochotę zjeść tonę słodyczy, których tutaj nie było. Zaczęłam się za to wściekać jak opętana na wszystkich ludzi na ziemi, ale momentalnie wszystko ustało i zajęłam się czytaniem książki. Nie wiedziałam co się ostatnio ze mną dzieje... Raz cieszę się z najmniejszej rzeczy, raz wściekam jak głupia, a innym razem jeszcze ryczę jak opętana. Jak ja siebie nie cierpię - przeszło mi przez myśl gdy zaczęłam wpatrywać się w swój nieco gruby brzuch. Powoli zaczęłam wątpić w to czy dam radę. Chciałam, żeby Will był szczęśliwy, bo zapewne chciał mieć dużą rodzinę, ale co jeśli ja się na to nie będę nadawać? Pewnie w tedy mój narzeczony zabierze nasze dzieci i zostawi mnie samą... Dobra spokój - pomyślałam sobie uciekając jakoś od tych myśli. Rzuciłam książką ścianę po czym znikając w cieniach powędrowałam na najwyższe, niezamieszkałe przez ludzi piętro ratusza. Dzięki zimie było tu wręcz lodowato, ale przynajmniej były fajne widoki. Nie zapowiadało się na śnieżycę więc mogłam tu zostać na kilka godzin by mieć święty spokój. Byłam wielkim kłębkiem nerwów dlatego już sama nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca w obozie.

<Will? :3 Gdzie się pałętasz? xd> 

wtorek, 16 stycznia 2018

Od Will'a cd. Rous

No ni powiem ucieszyłem się z takich słów od swojego przyszłego teścia! Zwłaszcza takich że powiedział iż będę dobrym ojcem i nam gratulowal i sie cieszył. Myślałem że nas pożre za to a w szczególności mnie bo przecież większość rodziców myśli swoich dzieci że są jeszcze za "mali" na stosunek czy też zakładanie rodziny. Kochałem jego córkę nad życie i nie wyobrażałem sobie bez niej życia. Jeszcze teraz urodzi mi dwójkę szkrabów! Jasne że się bałem bo tylko głupi się nie bał. Chciałem dobrze wychować swoje dzieci i strzec je przed złem tego świata. Zawsze chcialem mieć dużą rodzinę więc bardzo mnie to cieszyło że będziemy mieć dwójkę maluchów. Swoją drogą to jak niedługo mnie ojciec dopadnie albo mój przyrodni brat Reker to chyba żyć mi nie dadzą... Na pewno nie uniknie się docinek czy tam żarcików jaki to ze mnie plodny "ogier".
Chwilę porozmawialiśmy z ojcem Rous a później wyszedł bo musiał jechać na misję więc zamknąłem drzwi i pozasłanialem wszystko po czym uśmiechnąłem się chytrze do mojej wybranki i się zabawiliśmy. No chciało mi się jak cholera zwłaszcza że byłem niedawno długo na misjach... Może i to dla niektórych żadne wytlumaczenie ale cóż... Po upojnych chwilach zasnęliśmy, lecz niestety po dwóch dniach musiałem wyjechać na misję więc poprosilem Rekera by miał oko na moją narzeczoną. Nie chciałem by coś jej się stało pod moją nieobecność, więc stąd moja ostrożność. Osiodłałem Damaskusa który już zwęszył misję i nie mógł się doczekać. Bylo bardzo zimno. Para leciala z ust i gdyby nie ciepłe ubranie to bym zamarzł bo w takiej temperaturze kończyny mi by zamarzły a później dostalbym zawalu i bym padł. Była godzina szósta rano, a wstałem o godzinie piątej rano by zdąrzyć ze wszystkim. Nawet nie wiecie jak mi się nie chciało wstawać z ciepłego łóżka i opuszczać moją śpiącą piękność. Pocałowałem ją w czoło jak zawsze po czym zjadlem śniadanie, posprawdzałem cały sprzęt, ubrałem się i tak teraz stoję w stajni i przygotowuję kojego karego wierzchowca do misji.
Osiodłałem karusa po czym przymocowałem do siodła potrzebny sprzęt, a następnie włożylem nogę w metalowe strzemię, odbiłem się od ziemi, przerzuciłem prawą nogę nad grzbietem konia i tak oto siedzialem na grzbiecie sqojego wiernego wierzchowca, którego poklepalem lekko po szyi za posluszeństwo. Zarżał cicho zadowolony, po czym chwycilem go za widze i zawrocilem go w lewo ku wyjściu ze stajni. Inne koniska z uwagą patrzyly jak oboje opuszczamy stajnię. Kiedy wyjechałem ze stajni rozejrzałem się spokojnie po zimowy krajobraz. Nie chcialo mi sie jechać ale musialem to zrobić. Spojrzałem na ratusz ostatni raz i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem Rous w oknie! Zdziwiłem się że już wstała ale widząc jej zmartwioną slodką twarzyczkę pomachalem jej i posłałem jej buziaka po czym pogoniłem Damaskusa i zniknąłem z placu ratusza. Szczerze to już tęskniłem za narzeczoną.
Chcialem wrócić jak najszybciej, więc chciałem wykonać misję szybko. Mialem do zabicia kilka ścierw złych z Demonów więc miałem daleką podróż. Kilkudniową wlasciwie wiec balem się o Rous że będzie ją coś boleć a mnie przy niej nie będzie lecz ufalem Rekerowi że zajmie się nią jak najlepiej. Wiatr uderzał w moją twarz z dużą siłą woec zaciagnąłem sobie bardziej na twarz odzierz ochronną i tak mknąłem na wschód. Swoją drogą to słyszałem że Trupy coś gryzą się z Demonami a ich nowy przywódca był jakoś dziwny. Dawno Trupy nic nie knuły ale mieliśmy nadzieję że to jakiś pozytywny a nie negatywny znak...

< Rous? Co tam robisz gdy go nie ma? Xdd >

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Od Erona do Detlefa „Razem do piekła”

Po krótkiej wymianie zdań przystąpiliśmy do pracy. Detlef stał już gotowy w wentylatorowni, nie wiem jak to się  nazywa i szczerze powiem, że teraz to pomieszczenie jest jedną wielką pułapką na szczury. Jeszcze zanim zaczęliśmy główną operację, to mój kompan próbował dobrać się do pyły, ale celny rzut niewielkim kamieniem w głowę go otrzeźwił. Już coś chciał odpowiedzieć, ale ja już zdążyłem wypuścić stado szczurów, które pognały wszystkie za narkomanem do pułapki. Zasunąłem wejście wielką starą szafą i czekałem. Stwierdziłem, że jak nikt nie zapuka w ciągu dziesięciu minut, to najwyżej będę kontynuować podróż sam. Na moje szczęście w nieszczęściu usłyszałem trzy rytmiczne puknięcia i po odsunięciu starocia ukazał mi się trochę za szczęśliwy Detlef w nienaruszonym stanie, przynajmniej zewnętrznym .

- I co? Padły te szczury, czy zająłeś się nimi ręcznie? – zapytałem zaglądając do środka, a moim oczom ukazał się niekoniecznie przyjemny widok, na pewno nie był przyjemny, jak go wspominam to jeszcze mnie mdli. Stado kopulujących, albo starających się do robić radioaktywnych łysych szczurów. Ta, widok marzenie.

- Nein Eron. Mają się dobrze i nawet nauczyłem je sztuczki. – Powiedział triumfalnym tonem i ruszył przed siebie lekkim krokiem. Dogoniłem go, poklepałem po ramieniu.

- Naprawdę potrzebujesz dziewczyny – I wyprzedziłem go ruszając na małe zwiady.

- Ale ty myślisz, że ja z nimi?! Szalony jesteś!

- Już się nie tłumacz, wiedziałem jakiej sztuczki ich nauczyłeś. – Po drodze jeszcze kilka razy starał się udowodnić, że nauczył ich czegoś innego, ale ja tam swoje wiem. Włóczyliśmy się trochę po omacku, bo nikt z nas nie znał tych terenów , ale znaleźliśmy coś fascynującego, a mianowicie muzeum technologii niemieckiej. Otworzyli je tuż przed wybuchem wojny, więc jeszcze mnie tam nie było. Oczywiście Detlef dumnie krocząc mówił coś po niemiecku, jakie to Niemcy nie były potężne i cudowne, mało tego jakie zostały skrzywdzone w drugiej wojnie światowej, a ja postanowiłem, że jak wrócimy cało z tej wycieczki, to dam mu kilka tomów historycznych do przeczytania, tak dla uświadomienia . Jednak jedno trzeba przyznać, muzeum robiło wrażenie. Większość eksponatów oczywiście zniknęła, jak większość zabytkowych dzieł z Polski, ale to inna sprawa. Pomyślałem, że dobrze jest odsapnąć od czasu do czasu. Wtedy właśnie zawołał mnie Detlef. 

- Eron! Hier, Hier, das ist eine Panzer! (tutaj tutaj, to jest czołg)  - w głosie rozbrzmiewała  dość spora nuta ekscytacji. Podszedłem i faktycznie. Tiger 2 jeden z najpotężniejszych czołgów ciężkich, pancerz o grubości dziesięciu centymetrów, miejscami dochodził nawet do osiemnastu, wiec był dość ciężkim przeciwnikiem dla większości pocisków tamtego czasu.

- Faktycznie, makieta wygląda na realistyczną. – uderzyłem pięścią w makietę, a tam niespodzianka, bo zimna stal. Oczy zrobiłem jak kot proszący o jedzenie i prawie w ułamku sekundy siedziałem w środku prawdziwego czołgu. Po chwili dołączył do mnie Niemiec i prawie natychmiast zadał mi pytanie, na które sam chciałem sobie odpowiedzieć.

- Uda ci się go odpalić? – milczałem, w wojsku jeździłem czołgami, to fakt, ale nie tak starej daty, ale próbować mogę. Najgorsze będzie znalezienie paliwa, bo silnik jest na benzynę, a w Ameryce wszystko jest oczywiście na ropę.

- Detlef! Jak chcesz się pobawić czołgiem musisz mi znaleźć benzynę i przynieść tyle ile zdołasz, nie ważne w czym i ile razy tam będziesz chodził. Potrzebujemy przynajmniej…  z piętnaście litrów. – Ledwo skończyłem mówić, a Detlef zniknął. Szybko sprawdziłem najważniejsze elementy i wszystko było w porządku. Kompan po chwili wrócił z kilkoma wiadrami benzyny, cały był umazany krwią, ale zbył mnie ręką zanim zdążyłem się zapytać i ponaglił mnie. Chwila prawdy, wszystko gotowe i na Sali rozległ się warkot 700 koni mechanicznych. Radości nie było końca i jakieś 10 sekund później demolowaliśmy co tylko się da. Jechaliśmy w stronę Oswego kiedy zostaliśmy zaatakowani z kilku stron na raz, na szczęście niemiecka maszyna nic sobie z tego nie robiła, a Detlef świetnie się bawił strzelając do wszystkiego co tylko się rusza z otworów i włazów. Ja natomiast zablokowałem pedał gazu i męczyłem się z pociskiem. Owszem znalazłem, był w prawdzie z innego czołgu, ale nie mogłem się powstrzymać.

-Ładuj!

- Gotowe!

- Celuj! – z tym było gorzej bo nie za bardzo wiem w co, ale jakaś grupa murzynów strzelała do nas z budynku, wiec już wiecie, gdzie celowałem.

- Gotowe!

- Pal! – rozległ się tak niemiłosierny huk, że żołnierze w pobliżu nas zostali oszołomieni, budynek dostał dość ładnie i drugie piętro było tylko wspomnieniem, a najważniejsze jest to, że brakło nam paliwa i staliśmy na samym środku skrzyżowania.

- Detlef… musimy to zrobić. – powiedziałem smutno. Przygotowaliśmy się do opuszczenia maszyny zostawiając mały podarunek w środku. Uciekliśmy korzystając z dezorientacji wrogów, a towarzyszyła nam temu eksplozja wysadzanego czołgu. To był smutny dzień.


sobota, 13 stycznia 2018

Od Alice'a CD Detlefa

Trzęsąc się z zimna, brnąłem przez zalegające mi na drodze zaspy, nadaremnie usiłując zasłonić jakoś oczy przed wszechobecnym śniegiem. W teorii wszystko było jasne - środek zimy, lodowate temperatury, śnieg po kolana i te sprawy - jednak mój organizm najwyraźniej nie mógł przyjąć do wiadomości, że pod mniejszą ilością kołder niż 20 także się nie zamarznie. Nigdy zimna nie lubiłem. A raczej, nigdy bym go nie lubił, gdyby nie fakt, że zacząłem dopiero od jakichś 10 lat. Wcześniej, mieszkając w Hiszpanii oraz Francji nie miałem takiego problemu. Wzdrygnąłem się, gdy walnął we mnie nagle tak silny wiatr, że gdyby nie śnieg wiążący moje nogi po kolana w miejscu, najpewniej wylądowałbym jak ten worek w zaspie i więcej bym nie wstał. Zdecydowanie by mi się nie chciało. Bo po co się przemęczać na tym mrozie, gdy można tak po prostu położyć się, zamarznąć i wyspać po śmierci?
Strząsnąłem z siebie jednak energicznie śnieg, zapominając o zmęczeniu, gdy usłyszałem strzały gdzieś w okolicy. Ledwo zdążyłem się cofnąć, gdy nagle tuż przede mną przebiegł, ślizgając się nieudolnie w śniegu, około 10-letni dzieciak, z twarzą wykrzywioną przerażeniem. Zanim zdążyłem zareagować, obok mnie przemknęła chyłkiem jeszcze dwójka, więc sprężyłem się i ruchem szybkim niczym kobra wyciągnąłem rękę, chwytając jednego z uciekinierów za kołnierz puchowej kurtki.
- Hej, co się tu dzieje? - wskazałem szybko w stronę, skąd chwilę wcześniej dobiegły mnie strzały, ale dzieciak był zbytnio zajęty próbą wyrwania mi się, by to zauważyć. Puściłem go więc, ale jednocześnie pchnąłem go w ramię w taki sposób, aby stracił równowagę, ale nie wywalił się. Zamiast tego zdezorientowany chłopak, niekoniecznie z własnej woli, stanął przodem do mnie, próbując odzyskać równowagę i pomknąć śladem kolegów.
- Nie tak szybko, młody. Najpierw mi powiedz, co tam się wydarzyło. - ostrzegawczym ruchem odsłoniłem połę płaszcza, ukazując rękojeść mojego koso-podobnego ostrza, na co dzieciak wzruszył ramionami, z oczami rozszerzonymi z przerażenia.
- My... Bawiliśmy się... W śnieżki... I oni zaczęli strzelać...
- Kto? - przerwałem, widząc, że chłopakowi ze strachu zaczyna plątać się język. Gdy nie odpowiedział, potrząsnąłem go za ramię.
- Demon... I jakiś Niemiec... - wyrwał mi się, przewrócił, po czym wstał, ledwo trzymając się na nogach. Spojrzał na mnie z przestrachem. Dowiedziałem się już wszystkiego, czego chciałem, kiwnąłem więc głową i pchnąłem dzieciaka, aby uciekał.
- Spadaj. Najlepiej w przeciwną stronę. - poradziłem usłużnie, rozpoznając, że była to chyba jedna z latorośli Duchów. Wiele się nie namyślając, chłopak wziął nogi za pas i wkrótce zniknął za fasadą pierwszego z budynków. Westchnąłem i zerknąłem na swój nadgarstek, z przyzwyczajenia zapominając, że nie mam na nim zegarka. Następnie zerknąłem w niebo i już zorientowany co do godziny, ruszyłem na zwiady.
Na tle wszechobecnego śniegu byłem niemalże niewidoczny na pierwszy rzut oka - a to za sprawą białego płaszcza z kapturem ukrywającym moje kruczoczarne włosy. Ni to idąc, ni to biegnąc po pokrywie lodowej, dotarłem aż do linii budynków, a stamtąd przedostałem się od razu na dachy. W końcu dobry widok to podstawa.
Leżałem tak w narastającej śnieżycy blisko 20 minut, zanim w okularze lornetki nie mignęła mi czyjaś czarna broda. Oho. Chyba jeden z tych Demonów, o których mówił mi dzieciak. Drugiego widziałem tylko raz, znajdował się w większym oddaleniu ode mnie i ruszył w przeciwną stronę, natychmiast znikając mi z oczu. Było to chyba ledwie kilka minut po tym, jak wdrapałem się na dach z zamiarem szpiegowania. Teraz jednak nakierowałem lornetkę na zbliżającą się postać o ubraniu oblepionym śniegiem. Gdy znalazł się w zasięgu mojego wzroku bez pomocy okularu dostrzegłem, iż człowiek ten jest dość dobrze uzbrojony i najwyraźniej szuka czegoś, mamrocząc cicho pod nosem. Wytężyłem słuch, aby usłyszeć co mówi. Wyglądało na to, że do moich uszu dolatywały urywki słów brzmiące jak po niemiecku. Znałem ten język, jednak śnieżyca panująca wokół skutecznie uniemożliwiła mi zrozumienie czegokolwiek. Wciąż uważnie obserwując obcego, zacząłem zsuwać się powoli z dachu, z zamiarem opuszczenia tego miejsca lub po prostu aby przyjrzeć się gościowi z innej strony. W końcu kto wie, kim on był. Może lepiej byłoby to sprawdzić?
Wylądowałem bezszelestnie w śniegu i zatoczyłem dość szerokie koło, aby obejść człowieka, który jednak najwyraźniej zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Właściwie zbliżał się do zamkniętego zaułka, wypatrując czegoś w ciemnościach. Wykorzystałem ten czas na przyjrzenie mu się. Wydawał mi się dziwnie znajomy. Czyżbym już kiedyś go spotkał? A może nie ja? Może... Agatha? Pokręciłem głową. Zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, ale w sumie nic nowego - utraciłem bezpowrotnie sporą część pamięci i imię tego człowieka mogło po prostu mi umknąć, choćbym znał go całe życie. Choć co do tego wątpiłem. W końcu pamiętałem swoich znajomych za czasów, gdy jako 8-latki biegaliśmy jeszcze po ulicach Bordeaux, we Francji. Cośtam zatem pamiętałem. Uznałem więc, że człowiek ten najwyraźniej już kiedyś przewinął się przez moje życie, jednak można mnie było zabić, nie pamiętałem kiedy.
Korzystając więc z okazji, że facet zachowywał się nad wyraz nieostrożnie, podchodząc do jakiś przytulonych do ściany zwłok, zaszedłem go od tyłu i przyrąbałem mu mocno w głowę kolbą obrzyna. Dopiero gdy bezwładnie zwalił się na ziemię przede mną, zmarszczyłem brwi i zastanowiłem się, po kiego grzyba go ogłuszyłem, skoro mogłem zagadać. No cóż, teraz już raczej na to za późno, a poza tym ten facet nie wyglądał mi jak ktoś, kto ze stoickim spokojem odwraca się, gdy ktoś go zajdzie do tyłu. Może by mnie jeszcze przeprosił za problem i się ukłonił? Niedoczekanie. To jeden z Demonów, znając ich bezwzględność raczej dostałbym kulkę w brzuch bez możliwości wyjaśnień. Tych, u których uchowała się choć resztka kręgosłupa moralnego raczej nie przyjmują w swoje szeregi. Poukładawszy sobie to wszystko w głowie, zacząłem się zastanawiać, jakim cudem mam przenieść ważącego prawdopodobnie dwa razy tyle co ja faceta do jakiegokolwiek budynku, aby tam go ocucić i wypytać, gdyż prawdopodobnie nie dość, że go skądś znałem, to jeszcze zapędził się nieco za daleko poza swoje tereny.
Przez chwilę stałem nieruchomo, tak bardzo zaprzątnięty moim aktualnym problemem, że nawet zimna nie czułem tak dotkliwie. Zaraz jednak otrząsnąłem się, gdy przyszło mi na myśl, że podczas gdy ja tu medytuję, ten Niemiec może się obudzić, a wtedy raczej nie wyszedłbym z tego cało. W końcu kto lubi dostawać po łbie od pierwszej lepszej osoby, której udało się ciebie podejść?
Jako iż odpowiedź na to pytanie brzmiała: "nikt", zebrałem się w sobie i stękając pod nosem z wysiłku przeciągnąłem ciężkie ciało o metr lub dwa. Westchnąłem, po czym go upuściłem. Dało się widzieć tylko lekkie skrzywienie na mojej twarzy, gdy usłyszałem głuchy trzask świadczący o tym, że głowa faceta miała bliskie spotkanie z zamarzniętą ziemią. Świetnie, jeszcze gościa zabiję i tyle z tego będzie. Choć blady byłem ze zmęczenia i zimna, udało mi się jakoś chwycić ponownie moją ofiarę pod ramiona i przeciągnąć ją po ziemi kolejne dwa metry. I następny metr. I jeszcze jeden. Robiąc przystanki co parę minut z wielkim trudem udało mi się dobrnąć do ruin jakiegoś domu. Przez rozbitą ścianę wszedłem go środka, uprzątając nogą co ostrzejsze kawałki szkła i cegieł, po czym przetransportowałem Demona za nogę po schodach w dół, prawdopodobnie do piwnicy. Tam odpoczywałem przez dłuższą chwilę, podczas której rzucałem nieprzytomnemu gościowi mordercze spojrzenia za sam fakt, że był ciężki, po czym zwlokłem na dół swój plecak, uprzednio zostawiony na górze, gdyż nie mogłem się z nim i z ciałem jednocześnie zmieścić na schodach. Z torby wyjąłem zwój liny i dokładnie faceta związałem. Raczej wolałem uniknąć zbędnego rzucania się na mnie z zębami, szczególnie iż cała broń mężczyzny została się na górze, schowana pod gruzami tak, abym tylko ja mógł ją znaleźć - to jest, niewidoczna była z zewnątrz.
Przysiadłem na krawędzi starego, drewnianego stołu, który jako jedyny mebel, oprócz szafek z jakimiś przetworami w słoikach, uchował się w całości. Nieprzytomny facet siedział pod ścianą, mając ręce mocno związane sznurem wokół starej rury. Pozostało mi więc jedynie czekać aż się ocknie...

<Detlef? Wybacz, że musiałeś tak długo czekać.>

Od Alice'a - "Zmutowany Pies"

Dzień jak co dzień, to jest - zwiady. Moim skromnym zdaniem zima była najgorszą porą roku na robienie czegokolwiek, ale zwiady musiał chyba wymyślić już sam diabeł. Szkoda tylko, że mojego skromnego zdania nikt nie chciał słuchać.
Dreptałem zatem w śniegu, starając się ignorować rzucającą mi się do oczu niczym wściekła wiewiórka biel. Gdzie okiem sięgnąć jedynymi kolorowymi plamami były zombiaki, niemrawo szurające przegniłymi nogami po lodowej pokrywie. Nie do końca właśnie takie kolorowe plamy chciałbym widzieć, także z wyrazem obrzydzenia na twarzy omijałem takie towarzystwo szerokim łukiem. Bogu dzięki, moja zmiana akurat się kończyła, także pozostawało mi zrobić ostatnie kółko i mogłem wracać pod moje dwadzieścia wytartych kołder z nadzieją, że może dnia następnego nastanie już wiosna, czy to za sprawą czarów, kosmitów czy jakiegoś technicznego geniusza, który uruchamia to wszystko pilotem. Grunt, żeby było już ciepło.
Z naburmuszoną miną przebyłem jakoś kolejne dwie zaspy, usiłując nie wyglebać się i w związku z tym patrząc cały czas pod nogi, gdy nagle do moich uszu doleciał wrzask nie z tej ziemi. Z umysłem pracującym już na najwyższych obrotach przykucnąłem, zaciskając długie palce na rękojeści ostrza i szeroko otwartymi czarnymi oczami lustrując otoczenie. Wydało mi się, że widzę jakieś poruszenie niedaleko grupy drzew, jednak  kiedy nie powtórzyło się ono przez dłuższy czas, zamierzałem uznać je za przywidzenie i ruszyć dalej. Wówczas ponownie usłyszałem serię sapnięć i wycie wcale niezgorsze od wilkokrwistego. Przekonany, że to właśnie z tym mam do czynienia, na ugiętych nogach zbliżyłem się nieco, zamieniając nóż na nieco bardziej praktyczny w takim wypadku pistolet z tłumikiem. Nie byłem pewien ile naboi posiadam, gdyż od dawna tej broni nie używałem, jednak miałem nadzieję, że na spowolnienie tego mutanta by wystarczyło. Podszedłem jeszcze bliżej, a wtedy zza drzewa wyłonił się...
Pies.
Zdębiałem. Nawet nie chodziło o sam fakt, iż nie był to wilkokrwisty, ani o wzrost zwierzęcia, które ledwo co sięgało mi do połowy uda. Byłem właściwie całkowicie przekonany, iż tym psem - fakt faktem, że o oczach, których źrenice jakby spływały na tęczówkę - był jak nic szczeniak pirenejskiego psa górskiego. Nie byłem pewien co do czystości jego rasy, jednak z wyglądu najbardziej mi właśnie owego psa wyglądał. Był rudy i puchaty, nie wyglądał na niedożywionego, ale ze zgrozą spostrzegłem, że jedna z jego łap utknęła w metalowej paszczy pułapki na niedźwiedzie. Co robił pies hodowany na terenach Francji w Stanach Zjednoczonych - pojęcia zielonego nie miałem. Szczeniak jednak nie wydawał się być agresywny, właściwie tylko uparcie próbował wyciągnąć łapę z potrzasku, co niewątpliwie przyprawiało go o ból. Stąd to demoniczne wycie. Podszedłem ostrożnie bliżej i przyjrzałem się psu uważniej. Wyglądało na to, że szczeniak ma kilka miesięcy, jednak był dość spory i lekko niewymiarowy. W dodatku była to samica. Cicho piszczała, omiatając mnie wzrokiem szkarłatnych niczym krew oczu. Jej rude uszy były postrzępione, a ogon jakby skrócony, jednak ja nie zastanawiałem się dłużej, tylko ruszyłem do działania. Patrząc jej w oczy, aby wiedziała, że nie mam złych zamiarów przysunąłem się bliżej i muśnięciem dłoni odszukałem w śniegu zacisk. Musiałem włożyć sporo siły i w dodatku użyć jednego ze swych ostrzy, zanim udało mi się rozewrzeć szczęki pułapki, cały czas ostrożnie obserwując każdy ruch przerośniętego szczeniaka. Z drugiej strony ona także nie spuszczała ze mnie wzroku czerwonych oczu, a gdy tylko poczuła, że już nic nie trzyma ją w miejscu, zapiszczała i pomknęła na trzech łapach w las, nie oglądając się za siebie. Stwierdzając z ulgą, iż przynajmniej to o jedną cierpiącą istotę mniej plus przynajmniej mnie nie zaatakowała, ruszyłem w drogę powrotną do obozu. Akcja ratunkowa wyrwała mnie z codziennego rytmu dnia na dobre półtora godziny, ale przynajmniej czułem się podniesiony na duchu. W świecie, gdzie wszystko próbuje cię zabić uratowanie przychylnie nastawionego mutanta to całkiem pozytywny aspekt życia.
Dotarłem już prawie pod bramy obozu, gdy nagle dostrzegłem, że na samym środku sporej zaspy czeka na mnie niespodzianka.
A dokładniej niespodzianka złożona z dwóch psów, czule liżących sobie pyszczki. Zbliżając się, udało mi się w parce rozpoznać mojego Sarumana, który zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na fakt, iż przyglądam mu się ze zdumieniem. Drugim psem, z radością machającym ogonem i próbującym wgryźć się chartowi w futro na szyi był nie kto inny, jak rudy, zmutowany szczeniak pirenejski, którego uratowałem przed trzydziestoma minutami. Gdy podszedłem bliżej, obserwując uważnie reakcję psów, dwie kulki szczęścia wbiły się we mnie całym ciężarem futrzastych ciał. Inteligentny wzrok Sarumana co chwilę skakał to do mnie, to do samiczki, która węszyła zapamiętale w moim pobliżu, jakby usiłując sprawdzić, czy rzeczywiście można mi zaufać. Widząc, że jej łapa wciąż krwawi dość mocno, wyszukałem w swojej torbie zapasową rolkę bandażu i ostrożnie ją opatrzyłem, starając się nie uszkodzić jej jeszcze bardziej, gdyby nagle szarpnęła mi się w rękach, przestraszona przez jakiś mój gwałtowniejszy ruch. Następnie wstałem i zawołałem Sarumana, chcąc odejść, jednak rudy szczeniak ani myślał pozwolić mi zostawić się na lodzie - w przenośni i dosłownie.
Ostatecznie zatem nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do obozu z grupą powiększoną o jednego członka. Samiczka zmutowanego pirenejskiego psa górskiego ostatecznie dostała imię Spark - i została ze mną, jako drugi pyszczek do wyżywienia i kolejne dwie pary łap do pomocy przy zwiadach.

~150 punktów + piesek :) ~Reker