Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madeleine. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madeleine. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 lutego 2017

Od Madeleine cd. Vivienne

- Dalej jest ci tak wesoło? – pyta ranna Szkotka, mierząc we mnie z odbezpieczonej broni palnej. Mimo coraz większego lęku, który zaczyna mnie ogarniać, nie potrafię odmówić sobie alkoholu i dopijam resztki bimbru, zalegające na dnie brudnej butelki. Po chwili, nie czując już kolejnych kropel na języku, odsuwam flaszkę od ust i chowam ją tam, gdzie była już wcześniej – do kieszeni płaszcza. Wzdychając żałośnie, znowu spoglądam na kobietę, której usta wykrzywiają się w zwycięskim uśmiechu. Co za kurwa.
- Po co chcesz strzelać? – pytam, cofając się o kilka kroków, a gdy dłońmi dotykam zimnego muru, przylegam do niego – Przecież nic ci nie zrobiłam – dodaję drżącym głosem. Boję się tego, co ta kurwa może zrobić w gniewie. Wzdrygam się, gdy przez moment dłoń, w której dzierży pistolet, porusza się gwałtownie – Jestem tylko pijaczką – mówię na swoją obronę – Patrz, mam tylko to – dodaję, wyciągając torbę przed siebie i otwieram ją, pokazując jej zawartość w postaci kilku butelek bimbru.
- Bądź tak miła – mruczy, opuszczając broń o kilka centymetrów i wpatrując się we mnie, gdy przyciskam ekwipunek do piersi – I pomóż mi wstać – dodaje, nadal nie opuszczając broni. Mimo, że nie chcę tego robić, podchodzę do niej, przenosząc torbę na plecy. Staję przed nią i wyciągam wolną dłoń. Kobieta chwyta ją, zaciska swoją dłoń na mojej, cofam się o kilka kroków, a ranna, używając sporych pokładów siły, podnosi się. Chwytam ją w pasie, gdy ta zaczyna się chwiać. Krzywi się, czując alkohol, a ja, westchnąwszy, odsuwam się od niej – Niedawno prawie zżarł mnie wilczur twojego wzrostu.
- Mojego wzrostu… – powtarzam cicho, marszcząc brwi. To ja jestem niska, czy ten kundel był taki wielki? – Zaraz… To cholerstwo jeszcze żyje?
- Bimber wyżarł ci mózg? – pyta złośliwie, opierając się o pobliski murek – Jakoś przecież uszłam z życiem.
- Nie jestem pewna… - wzdycham, machinalnie dotykając torby. Otwieram ją i wyjmuję butelkę trunku, która znajduje się najwyżej. Wyjmuję ją, następnie zamykam torbę. Podnoszę wzrok na kobietę, gdy słyszę jej wzgardliwe prychnięcie. Przez chwilę zamierzam odpowiedzieć, jednak ostatecznie rezygnuję, zajmując się piciem. Kolejne parsknięcie, a po tym Szkotka mruczy pod nosem jakąś obelgę, której nie mogę zrozumieć.
- Moczymorda – rzuca w moją stronę, a ja w odpowiedzi tylko wzdycham – Kim ty w ogóle jesteś? – pyta po dłuższym milczeniu.
- Wiktoria Hanowerska. – odpowiadam, znowu wybierając jedną z najdłużej panujących władczyń. Sądząc po akcencie, kurwa jest Szkotką, więc powinna wiedzieć kim była ta kobieta.
- A ja Maria Tudor. – mówi kpiąco, po czym, wparłszy się na rękach, siada na zniszczonym, ceglanym murku. Maria Tudor, znana jako Krwawa Maria. Szkotka zna się na tym – idealnie dobrała sobie Tudora.
- Jesteś pewna, że nie kurwa? – dopytuję, ale gdy ta zamierza znowu dobyć broni, cofam się i ponownie przylegam do ściany.
- Tak, jestem tego pewna – prycha wściekle, patrząc na mnie – Wy, Brytyjczycy – zaczyna, a jej głos ocieka wzgardą – Jesteście cholernie zapatrzeni w siebie – kończy pierwszą część, a jednak nie daje mi ani chwili na odpowiedź i kontynuuje: - Żałuję, że Szkocja ostatecznie nie odłączyła od Zjednoczonego Królestwa.
- Bo my, Brytyjczycy – zaznaczam ostatnie słowo, brzmiące tak dumnie i wspaniale – Jesteśmy po prostu lepsi od Szkotów, Irlandczyków, czy też Walijczyków.
- Przypadkiem nie zapomniałaś wypić swojej popołudniowej herbatki? – pyta z kpiną. Zaciskam pięści, gdy pojmuję jej słowa. Szkoci może i są częścią Królestwa, ale nadal są gorsi od nas, Brytyjczyków. A te szkockie kurwy dzieli naprawdę niewiele od podludzi, jakimi są Amerykanie.
- Jeszcze nie ma piątej, głupia – odpowiadam, krzyżując ręce na piersi – Poza tym, nie mam ani herbaty, ani mleka.
- Uwierz mi – rzecze podniośle – W Szkocji nigdy nie byliście traktowani jakoś specjalnie, nadzwyczajnie, jak uważacie, mieliście wręcz przejebane w naszych szkołach.
- Bo wasze szkoły to dno – wzruszam ramionami – Nasze, brytyjskie, miały o wiele lepszy poziom niż wasze zbiorowiska kundli – dodaję, mimowolnie uśmiechając się irytująco – Wiem coś o tym, kiedyś byłam nauczycielką i miałam do czynienia zarówno z tymi lepszymi uczniami, czyli Brytyjczykami, ale i beznadziejnymi, czyli szkockimi psami.
- Nawet Niemcy są mniej zapatrzeni w siebie niż wy. – rzuca, udając nasz wspaniały, brytyjski akcent. Prycham, słysząc to.
- Bo Niemcy to podludzie, kiedykolwiek słyszałaś ich akcent, szkocki kundlu? – pytam, nawet nie siląc się na utrzymanie obojętności w głosie i ruchach. Nikt nie będzie obrażał najwspanialszych i najlepszych ludzi na świecie, czyli nas, Brytyjczyków.
- Briten ist die Kadaver. – mówi płynnym niemieckim, a ja słysząc te okropnie brzmiące słowa, znaczące pewnie, jak wszystko w tym szatańskim języku, nakaz rozstrzelania. Mimo to, postanawiam kontynuować wywód, jacy to Szkoci są okropni, a Brytyjczycy najlepsi:
- Nie zgubiłaś gdzieś dud? – pytam złośliwie, przypominając sobie trochę informacji o ich beznadziejnej kulturze, która jest gorsza od tej naszej.
- Dud używa się, a przynajmniej używało, jedynie przy ważnych okazjach. – odpowiada, posyłając mi nienawistne spojrzenie i powracając do swojego paskudnego akcentu. Mimowolnie wzdrygam się, słysząc to charakterystyczne, szkockie „r”. Oczywiście, to brytyjskie brzmi o niebo lepiej.
- Zapchaj się haggis, kurwo. – mruczę nieprzyjemnie, odsuwając się od ściany. Przez chwilę patrzę na nią złowrogo, ale potem po prostu odsuwam się i, odwróciwszy, oddalam się, nie mogąc już znieść obecności szkockiego psa.
Ściskam kulę w dłoni i ruszam biegiem w stronę najbliższego, niezniszczonego jeszcze budynku. Słyszę coraz bliższe charczenie żrących i jeszcze przyspieszam. Poprawiam torbę, która, jakby robiąc mi na złość, przerzuca się na brzuch, zamiast zatrzymać na plecach.  Niedawno wypity bimber z pewnością mi w tym nie pomaga, kilka butelek dziennie, nawet dla mnie, jest za dużą dawką, po której trudniej jest robić cokolwiek. Zaczynam się męczyć, z trudem łapię oddech, ale nadal biegnę, by uratować swoje wynędzniałe życie. W końcu docieram do budynku, który z bliska okazuje się stacją benzynową. Przyspieszam tuż przy drzwiach, uderzam w nie ramieniem, a te ustępują pod moim ciężarem i otwierają się szeroko. Wpadam do środka, potykam się o coś, leżącego na ziemi i upadam tuż przed czyimiś nogami. Szybko odwracam się na plecy i kopię w drzwi, by te się zamknęły. Wypuszczam powietrze z ust, gdy siadam na ziemi i mam pewność, że jestem bezpieczna.
- O! Moja ulubiona Brytyjka – mówi głos za mną, a ja nawet nie muszę się odwracać, by zgadnąć, kto to jest. To ta pojebana Szkotka, którą spotkałam wcześniej. Nie, nie, nie. Nie chcę jej tu. Niech stąd zniknie. Ucieknie. Pójdzie. Cokolwiek. Szkoci śmierdzą – Tęskniłam za tobą. – dodaje, a jej głos ocieka jadem.
- Wyobraź sobie, że ja niezbyt – odpowiadam i, przy pomocy rąk, obracam się w jej stronę. Patrzę na miejsce, gdzie wcześniej znajdowała się rana, a teraz jest tu bandaż – Bardzo ładny opatrunek, w Szkocji uczą was na lekarzy? Myślałam, że tylko Brytyjczycy potrafią porządnie leczyć.
- No patrz – uśmiecha się fałszywie, pochylając nade mną. Patrzy mi w oczy – Jednak jesteśmy dostatecznie inteligentni, by zajmować się chorymi.
- Niebywałe, szkocki pies jest inteligentny – stwierdzam, potrząsając głową – Weźże się odsuń, jebie od ciebie Szkotem.


<Vivienne?>

wtorek, 31 stycznia 2017

Od Madeleine cd. Jackob

- Jak mówiłaś? Amry? – pyta młodzik, marszcząc ciemne brwi. Ogarnia wzrokiem listę imion i nazwisk oraz przypisanym im pokoi – Agnes? – próbuje trafić, a jednak znowu mu nie wychodzi. Prycham wściekle, zerkając na niego.
- Amy Davies. – mruczę złowrogo, zaciskając pięści. Ponownie zerka na tablicę, przyciska do niej wskazujący palec i, czytając nazwiska, zjeżdża nim w dół. Wzrokiem podążam za jego szybkimi ruchami, coraz bardziej się niecierpliwiąc, ale i denerwując. Z jednej strony chcę ją spotkać, zobaczyć jak żyje, ale z drugiej – boję się jej reakcji na widok matki uzależnionej od alkoholu, która dla niego zrobi wszystko – nawet zabije.
- Pokój sto dziewięćdziesiąt dziewięć – odzywa się w końcu, odrywając palec od kartki. Rozejrzawszy się już wcześniej, ruszam w korytarz prowadzący do pokoi o numerach od stu pięćdziesięciu do dwustu. Przyspieszam jak tylko mogę, ale Amerykanin już po chwili jest przy mnie – Zaprowadzę cię tam.
- Nie trzeba. – mówię, jeszcze przyspieszając kuśtykanie. Po chwili jednak, nie widząc sensu w tak szybkim, męczącym kroku, zwalniam, pozwalając mu ponownie zrównać krok. Patrzy na mnie podejrzliwie, podejrzewa, że chcę uciec tuż przed wejściem. Przecież jestem tchórzliwym ścierwem.
- Trzeba – mruczy, a po chwili znowu się odzywa, jakby próbując podtrzymać rozmowę: - To pokój grupowy, więc mieszka z młodszą od siebie sierotą – Amandą.
Kiwam głową na znak zrozumienia, jednak później już nie odpowiadam, zajmuję się rozmyślaniem nad późniejszymi losami córki. Amelie, charakterem wdając się zdecydowanie w ojca, na pewno zajęła się malutką sierotką, może nawet zaprzyjaźniły się, stały się dla siebie jak siostry. Niech przynajmniej ona ma takie relacje, jakich ja nie miałam. Moje kontakty z Louise zawsze pozostawiały wiele do życzenia – podziwiałam ją, kochałam, a ona niemal całe życie wodziła mnie za nos. A teraz ona skończyła w Śmierci, a ja w Przemytnikach. Też powinnam tam być, podobno przyjmują wszystkie szumowiny – nadaję się.
- To tutaj – oznajmia głośno, tym samym przerywając moje przemyślenia. Wzdychając, podnoszę wzrok na drzwi z namalowanymi białą cyframi. Chwytam klamkę i naciskam ją – Poczekam na zewnątrz. – dodaje, gdy popycham drzwi. Wchodzę do środka, zamykając je za sobą. Pierwszym, co rzuca mi się w oczy jest brązowowłosa dziewczynka, pochylająca się nad stołem, obok niej siedzi jej towarzyszka, jasnowłosa, prawie leżąca na blacie. Jedna tłumaczy coś drugiej.
- Henryk VIII ożenił się po raz pierwszy z wdową po swym starszym bracie, Arturze, Katarzyną Aragońską, córką królewskiej pary hiszpańskiej, Ferdynanda i Izabeli – mówi, a ja rozpoznaję „Historię Anglii” Henryka Zinsa. Mimowolnie uśmiecham się, gdy słyszę, podczas jej czytania, wyraźny brytyjski akcent – Pierwszy z Tudorów, dążąc do wzmocnienia pozycji Anglii na arenie międzynarodowej, doprowadził w tysiąc pięćset pierwszym roku, po latach pertraktacji, do małżeństwa szesnastoletniej Katarzyny z czternastoletnim, najstarszym swym synem, Arturem.
- Skąd to masz? – pyta Amanda, a w jej głosie słyszę delikatny francuski akcent.
- Dostałam to od mamy – wyjaśnia Amelie, a ja biorę głębszy wdech. Mama. Dawno tego nie słyszałam – Uczyła mnie tego wszystkiego. – dodaje cicho. A więc to ściskała pod kurtką, gdy zaciągałam ją do schronu, byśmy obie mogły przeżyć.
- Była nauczycielką? – docieka, wyrywając przedmiot z dłoni starszej towarzyszki, który po chwili podnosi.
- Tak. Tak za nią tęsknię… - wzdycha ciężko, zabierając tom i zamyka go. Szybko podnosi głowę i pyta towarzyszki: - A wiesz co kiedyś mi powiedziała?
- Co? – dopytuje podekscytowana Francuzka. Spodziewam się usłyszenia najgorszych wyzwisk, jakie skierowałam do Amelie, a jednak, nawet ona mnie zaskakuje.
- Wspomnienia stają się opowieściami, kiedy o nich zapominamy – odpowiada szybko, nie chcąc wytracić zainteresowania przyjaciółki – A ja zawsze odpowiadałam, że niektóre stają się piosenkami.
- Amelie… - wyrywa mi się, a ja drgam, gdy tylko słyszę własny, drżący głos. Nie, nie, nie, to nie tak miało być. Miała w ogóle mnie nie zauważyć. Moja córka odwraca się na krześle, patrzy mi prosto w oczy, a ja milczę.
- Mamo? – szepcze, podrywając się i podbiegając do mnie. Jest wyższa ode mnie, urosła od ostatniego razu, gdy ją widziałam. Po kolejnej chwili milczenia, przyciskam ją do siebie, wcześniej upuszczając kulę, która ląduje na podłodze. Czuję jak dziewczynka wtula twarz w moje ramię, ja zaś gładzę jej plecy – Mamo… - dodaje jeszcze ciszej – Tęskniłam za tobą…
- Ja też, dziecko… - odszeptuję, ściskając ją jeszcze mocniej – Ja też…
- Ale mamo – mówi, wyrywając się z mojego uścisku. Patrzę na nią zaskoczona – Dlaczego nie mogę być z tobą? – pyta, patrząc na mnie wyczekująco. Wzdycham ciężko, odwracając wzrok.
- Tutaj jesteś bezpieczna – odpowiadam, wpatrując się w ścianę za nią. Kłamię, po prostu nie chcę żeby ze mną szła. Wbrew moim słowom, wcale za nią nie tęskniłam, po prostu chciałam się dowiedzieć, co się z nią dzieje – Nie chcę wyciągać cię na pustkowia – dopowiadam, przenosząc na nią wzrok. Po chwili chwytam jej dłonie – Zostałaś mi tylko ty.
- A ciotka Louise? Dziadek? – docieka, nie dając za wygraną.
- Nie widziałam ich już dawno – mruczę. Tak naprawdę spotkałam się z nimi niedawno, mają się świetnie, w przeciwieństwie do mnie – Nie mam pewności czy żyją. – wzruszam ramionami.
- Po prostu mnie nie chcesz, prawda? – pyta, choć nie oczekuje odpowiedzi. Odsuwa się, chwyta dłoń małej Francuzki i odsuwa się wraz z nią. Patrzę na nie załamana, a jednak zimny wzrok Amy nie pozostawia mi nadziei. Znowu ją zawiodłam, zapewne znowu myśli o tym, że Nils bardziej ją kochał. Ma rację.
- Amelie, proszę… - mruczę niechętnie, stawiając krok, ale syczę, gdy ból uderza w kolanie. Zapomniałam podnieść Dasha i tak to się skończyło – uderzającym bólem, który powinien zaraz przejść.
- Nie. – odpowiada krótko, tym samym kończąc temat. Wzdycham, podnoszę kulę i, przy jej pomocy, wychodzę z pomieszczenia. Opieram się o ścianę i przecieram dłońmi twarz. Mam dość. Chcę się upić. Nie wytrzymam dłużej na trzeźwo.
- I jak? – pyta Jackob, a ja zaciskam pięści. Mam ochotę go uderzyć, ale ostatecznie, zacisnąwszy pięści, powstrzymuję się. Jego także mam dość. Nadal zdenerwowana, odsuwam się od ściany.
- Źle – odpowiadam krótko, odwracając się. Powoli kuśtykam w stronę wyjścia z całego budynku. Przez moment myślę, że mam spokój, a jednak młodzik rusza za mną. Przez dłuższy czas milczę, zagryzam policzki, ale w końcu nie wytrzymuję i pytam: - Naprawdę chce ci się za mną chodzić?
- Pomyślmy… - rzuca złośliwie, zerkając na mnie znacząco. Przez moment milczy, ale gdy rozumie, że nie mam zamiaru odpowiadać, sam kończy: - Tak. Coś mi tu śmierdzi, a ja nie wiem co.
- To pewnie ja – wzdycham ciężko, by ten jeszcze bardziej poczuł swąd alkoholu – Niedawno piłam – dodaję, mimowolnie uśmiechając się kpiąco. Słyszę prychnięcie. Ojej – Ty też mógłbyś to zrobić, to naprawdę ciekawe zajęcie – stwierdzam, a po chwili zastanowienia dodaję: – Napij się ze mną.

<Jackob?>

niedziela, 29 stycznia 2017

Od Madeleine cd. Jackoba

- Nie jest ci zimno? – pyta głosem pełnym pustej troski. Zaprzestaję kpiącego uśmiechania się, gdy tylko przez jego młodziutką twarz przebiega delikatny grymas obrzydzenia. No tak, nawet ktoś taki jak Amerykanin może wyczuć swąd paskudnej mieszaniny potu i starego, aż nadto parszywego bimbru – Chcesz jakiś koc albo leki? – dopytuje, tym samym oferując mi pomoc.
- Dlatego piłam – wyjaśniam – Było mi zimno – dodaję dla pewności, bo ktoś taki jak on może nie zrozumieć. Młodzik kiwa głową w zrozumieniu – A leki? Też się przydadzą… - wzdycham, mimowolnie dotykając kolana. Biorę gwałtowny wdech zimnego powietrza, gdy czuję ból – Jak widzisz, moja noga nie jest w najlepszym stanie – mruczę, prostując się. Mimowolnie krzywię się z cierpienia, ale po chwili po prostu się opanowuję i po raz kolejny przybieram zobojętniałą maskę.
- Dobrze – wzdycha, przecierając dłońmi zmęczoną twarz – Zabiorę cię do naszej główniej siedziby, zaprowadzę na oddział medyczny, tam się tobą zajmą. Potem pewnie cię odeślemy, bo co miałabyś robić na naszych terenach? – pyta, a jednak nie daje mi czasu na odpowiedź i kontynuuje: - Przecież nie masz ze sobą towaru, jeśli dobrze myślę, twoi dowódcy nie wysłaliby kogoś ta--Rannego.
- Kogoś takiego jak ja? – pytam, unosząc brwi, a on tylko wzdycha w odpowiedzi. Zgadłam – No i nie wysyłają. Cały ostatni przemyt po prostu mi skradziono. – mruczę kłamliwie. Ostatni przemyt przepiłam, za kilka cennych towarów udało mi się kupić czysty alkohol. Taki jest zdecydowanie lepszy od bimbru.
- Chodźmy już – mówi, odwracając się na pięcie. Nie chcąc kontynuować niewygodnego tematu, szybkim krokiem rusza przed siebie. Podążam za nim, próbując nadążyć nad jego ruchami. Zerka na mnie i, widząc, że dzieli nas spora odległość, gwałtownie zwalnia i już po chwili równamy krok – A więc, Wiktorio, tak naprawdę ta Wiktoria Hanowerska nie jest twoim prawdziwym imieniem, mam rację?
- Może, nie jestem tego pewna – odpowiadam, wzruszając ramionami. Nie chcę żeby znał moje imię, wolę pozostać brytyjską królową – Nie pamiętam swoich prawdziwych danych. Minęło wiele czasu odkąd ktoś je wypowiedział – szepczę, skupiając wzrok na kolejnych, wyniszczonych budynkach. Kłamię – Ale nadal żyją, zapewne mają się bardzo dobrze.
- Ale dlaczego akurat Wiktoria Hanowerska? – mówiąc to, chwyta moją lewą dłoń. Unoszę głowę i patrzę na niego zaskoczona – To ktoś szczególny? Ważny?
- To królowa brytyjska – wyjaśniam powoli, tak, by nawet ten podgatunek zrozumiał. Wyrywam dłoń z jego uścisku. Brzydzi mnie – Miała zaledwie osiemnaście lat kiedy wstąpiła na tron. Większość otaczających ją polityków pragnęło jej obalenia, poszczególni przedstawiciele partii chcieli nawet zostać premierem, by nią kierować. Ostatecznie, najbliższym jej przyjacielem był William… William Lamb. Lord Melbourne dwukrotnie był premierem Wielkiej Brytanii, a także mentorem i nauczycielem młodej królowej.
- To… Interesujące – uśmiecha się nieznacznie. Wzdycham ciężko, w myślach klnąc nad głupotą jego rodaków – Nie wiedziałem o tym. Książę! – krzyczy do konia, który szybko zbliża się. Młodzik chwyta wodze i ściska je w dłoni, prowadząc wierzchowca. Mimowolnie drgam, gdy zwierzę rży. Nie lubię ich, a nawet boję. Przerażają mnie tym, że mogą zaatakować.
- Czy was, Amerykanów – bo wnioskuję, że nim jesteś – uczyli w szkole, na historii, czegoś poza historią waszego kraju? – pytam, zerkając na kopytnego. Zagryzam policzki, próbując opanować lęk. Byleby dojść do ich siedziby.
- Niezbyt – odpowiada po chwili ciszy, ściskając w dłoniach śmiercionośne narzędzie – Pamiętam jedynie, że mówili o najdłużej panujących władcach. Elżbieta… Któraś tam, chyba druga, nie jestem pewien – wzdycha, a ja mocniej zaciskam pięść. Elżbieta II, idioto – O Wiktorii nie słyszałem, ale dziękuję, że chociaż częściowo przytoczyłaś jej historię… Wiktorio. Na pewno był ktoś jeszcze, jakiś król – wzrusza ramionami – Nie pamiętam za wiele, skupiałem się na historii Stanów.
- No patrz – mruczę niechętnie, bardzo niewyraźnie – My, Brytyjczycy – kładę nacisk na to słowo. Brytyjczycy. To brzmi tak dumnie. Amerykanie. To brzmi tak nędznie i żałośnie - Musieliśmy uczyć dzieciaki waszej historii, przynajmniej samych początków waszego… Państwa. Nie lubiłam tego robić. Zawsze miałam wrażenie, że uczą się czegoś gorszego. W końcu historia Anglii jest cudowna. Tudorowie, Stuartowie, dynastia hanowerska, czyli Welfowie, Windsorowie… To naprawdę warto poznać.
- A więc przed wojną byłaś nauczycielką? – dopytuje, gładząc ogiera po chrapach.
- Historii – dopowiadam szybko – A ty? Kim ty byłeś… Jackobie?
- Żołnierzem. Jak mój ojciec. – uśmiecha się nieznacznie. W jego głosie słuchać dumę.
- Czyli walczyłeś na froncie? – wzdycham, przypominając sobie męża. Biedak myślał, że kiedykolwiek go pokocham. Cóż za głupiec.
- Tak – odpowiada krótko i tym samym daje znać, że temat o przeszłości jest zakończony, a nostalgia w naszych głosach ma zniknąć – Już niedaleko. – mówi, przerywając trwającą już kilkanaście minut ciszę. Rozglądam się dookoła, a po chwili widzę wyróżniający się gmach, będący najwyraźniej siedzibą Duchów.
- Macie wódkę? – pytam, a wymawiając nazwę alkoholu, mimowolnie oblizuję wargi. Znowu chcę się napić, to jest silniejsze ode mnie – Albo bimber? – dodaję z nadzieją. Młodzik nie odpowiada ani jednym słowem, jedynie mierzy mnie karcącym spojrzeniem – Kurwa. – prycham. Zapewne, jako najlepiej rozwijający się obóz, mają mnóstwo alkoholu, muszę tylko dostać się do ich zapasów. Żaden z tych głupców nie zauważy, że zniknie kilka butelek.
Odkładam Dasha na bok, teraz mi się nie przyda, i chwytam nieprzytomną kobietę pod pachy. Pochylając się nieco, wlekę jej truchło w kąt pokoju. Opieram je o ścianę i siadam na podłodze, uspokajając oddech. Była dosyć ciężka, przynajmniej dla mnie, co oznacza że Duchy żywią się bardzo dobrze, w przeciwieństwie do innych. Sięgam po kulę, podnoszę się i już wiem, co zrobię. Zabiję ją. Nikt się nie przejmie. Chwytam przyjaciela po środku i uderzam nim w głowę nieznajomej. Drugi cios. Trzeci cios. Czwarty cios. Skroń nieznajomej pokryła się krwią, czaszka jest niemal roztrzaskana. Dyszę, tracę siły i ponownie wspieram się na kuli. Uspokajam oddech, klękam przed truchłem i spoglądam na martwą twarz. Po chwili przystępuję do działania. Odłożywszy Dasha, zdejmuję z kobiety skórzaną, przetartą kurtkę, rozpinam guziki ciemnozielonej koszuli, a wszystko rzucam obok niej. Następnie przeszukuję kieszenie jej spodni, w których znajduję niewielki, składany nóż i przepustkę. Rozwijam zgniecioną kartkę i czytam zapisany na niej tekst. Od teraz, z tym papierkiem, wśród Duchów, znana jestem jako Billie Oswald. Martwa jest nawet podobna do mnie, musiała być niewiele wyższa, włosy ma równie ciemne, koloru oczu żaden ze strażników nie zdoła ujrzeć w mroku. Rozkładam nożyk i ścinam włosy kobiecie, tak, by przypominały moje. Ponownie chwytam ją pod pachy, ale tym razem taszczę jej ciało do łóżka i wpycham je pod nie, przy pomocy rąk i nóg. Podchodzę do rozrzuconych ubrań, biorę je i siadam na pryczy. Zdejmuję z siebie płaszcz i koszulę. Wpycham je do torby myśliwskiej, jednak robię to tak, by zajmowały jak najmniej miejsca. Przebieram się w strój Billie, w którym czuję się naprawdę dziwnie. Koszula jest za duża, zwisa ze mnie, kurtka leży lepiej, jednak nadal nie tak, jak powinna. Zdecydowanie wolę swój za duży płaszcz. Podnoszę się z materaca, krew na kuli wycieram o prześcieradło, nóż i kartkę zaś, chowam do kieszeni spodni. Przygotowana, wychodzę z kwatery, należącej do Oswald. Niegdyś tej martwej, a teraz tej żywej.
- Kto tam?! – krzyczy jeden ze strażników, pilnujących wejścia do magazynu. Zdążyłam już zbadać teren obozu i wiem, co gdzie się znajduje. Wiem także, jak zachowywała się Oswald – znam jej sposób wypowiedzi, charakterystyczne gesty – wszystko. W tym miejscu mają wszystkie zapasy. Także alkohol. Powoli podchodzę i pozwalam, by mężczyzna oświetlił mnie oślepiającym światłem latarki. Mrużę oczy od niezwykłej jasności – Oswald! Co ci się stało?!
- Żrący mnie zaatakowali, ledwie uszłam z życiem – tłumaczę, starając się brzmieć naturalnie i niezobojętniale, jak brzmię zwykle – Ale zdążyłam spierdolić tym skurwielom.
- Moja krew! Moja mała kurwa wreszcie nauczyła się życia! – śmieje się donośnie, opuszczając latarkę. Wzdycham z ulgą, podchodząc bliżej mężczyzny. Ten obejmuje mnie w pasie, przyciąga do siebie i całuje w usta. Nie drgam, poddaję się mu, nie ruszam się nawet, gdy wkłada dłoń pod koszulę i dotyka mojej piersi – Jutro wieczorem? – szepcze prosto do ucha, przygryza je lekko. Kiwam szybko głową na znak potwierdzenia, a wtedy odsuwa się – Właź i wyłaź szybko, jeszcze cię złapią. Dowódca się wścieknie. To jeszcze gówniarz, a zachowuje się jak jebany generał, bo jego pieprzony ojciec był założycielem. Wielka mi rzecz!
- Nie skrzecz, kurwisynu! – mruczę, otwierając drzwi. Zanim znikam w środku, odwracam się jeszcze i mówię: - Przygotuj się na moje przyjście. – znikam w mroku. Po kilku minutach mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności i widzę większość składu. Widzę konserwy, czystą wodę, nawet ubrania, a jednak odnalezienie choćby butelki alkoholu sprawia mi trudność. Dopiero po kilkunastu minutach poszukiwań, wreszcie odnajduję to, czego szukam. Kilka butelek wódki, nieco więcej bimbru. Oblizuję wargi, zrzucając z ramienia torbę. Otwieram ją, wyjmuję koszulę i zaczynam zajmować się kradzieżą. Najpierw biorę czysty alkohol, który oplatam w płaszcz, tak, by stukanie butelki o butelki było jak najcichsze. Zabieram prawie wszystkie flaszki, ale jedną, jeszcze ze zbiorów Duchów, wypijam w magazynie. Następnie kradnę bimber, który oplatam koszulą. Także wypijam nieco, z tym, że dwie butelki. A nadal nie jestem tak pijana, jakbym chciała. Dawka, którą niegdyś się upijałam poszła w zapomnienie. Teraz przepiję każdego. Jestem z tego dumna. Chełpię się tym. Po tym wszystkim po prostu zamykam torbę, przewieszam ją przez ramię, biorę kulę i podnoszę się przy jej pomocy, a następnie wychodzę z magazynu, jak gdyby nigdy nic. Czuję na sobie wzrok strażnika, ale tym razem milczy i bez żadnych problemów pozwala mi odejść. Jednakże, nie mogę nacieszyć się spokojem przez długi czas. Już po kilku minutach od wyniesienia niemal większości zapasów alkoholu, słyszę za sobą szybkie kroki.
- Wiktoria? – pyta głos za mną. Biorę głębszy wdech, gdy rozpoznaję paskudny akcent. Jackob. Znowu mnie odnalazł. Prycham wściekle, odwracając się i mierząc go nadal obojętnym spojrzeniem – Co tutaj robisz? – dodaje, podchodząc bliżej. Krzywi się jeszcze gorzej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Mieszanina wódki i bimbru ma jeszcze gorszy zapach, niż mieszanina bimbru i potu – Lekarze kazali ci oszczędzać nogę.
- Nie mogłam spać – wyjaśniam powoli, cedząc każde słowo. Mimo takiej ilości alkoholu, nie mam problemów z wysławianiem się, nie chwieję się, nie zataczam. Za mało, zdecydowanie za mało – Musiałam się czymś zająć, więc wyszłam pospacerować. A po zmroku jest najciszej.
- To dlaczego masz przy sobie torbę? – docieka, marszcząc ciemne brwi. Przygląda się mi, a ja wzdycham. Znowu się krzywi – Masz nowe ubrania… Dostałaś przydział? – dodaje – Wydaje mi się, że ktoś tak wyglądał.
- Nigdy się z nią nie rozstaję. I tak, dostałam przydział. Podobno komuś z waszych się umarło i jeden z dowódców okazał łaskę i dał mi te ubrania – mówię, starając się brzmieć przekonująco – A ty co tutaj robisz? – szybko zmieniam temat, przyciskając do siebie torbę. Ona także musi posiadać jakieś imię. Zajmę się tym później.
- Właśnie wróciłem z akcji. – odpowiada, cofając się o kilka kroków. Zapach alkoholu jest dla niego nie do zniesienia. Nawet mu się nie dziwię. Niegdyś i mnie brzydzili pijacy, a dziś sama nim jestem.
- Mógłbyś mi w czymś pomóc? – pytam, ale nawet nie czekam na odpowiedź Jackoba. Kontynuuję: - Muszę znaleźć dziewczynkę. Nazywa się Amy Davies, ma dwanaście lat – wzdycham ciężko, przypominając sobie córkę. Chyba wreszcie zaczynam się nią interesować – Ma brązowe, długie włosy, brązowe oczy… Pewnie jest nieco wyższa. Wiem, że jest w waszych szeregach. Zaprowadzisz mnie do niej? To dla mnie naprawdę ważne. – dodaję, patrząc prosto w jego bladozielone oczy.

<Jackob?>

sobota, 28 stycznia 2017

Od Madeleine do Jackoba

- Michaił! – krzyczy jeden z przemytników, którzy przycupnęli przy niewielkim ognisku. Wokół niego siedzi jeszcze piątka towarzyszy, a tym, którego woła pijany mężczyzna, jest weteranem niedawnej wojny, byłym żołnierzem, a teraz zaledwie starcem z dziesiątkami historii, które tylko czekają na opowiedzenie – Co było dalej?! – dodaje, unosząc butelkę bimbru. Bierze długi łyk, po czym odsuwa ją od ust i podaje kolejnym osobom, które chcą się napić. Starzec śmieje się donośnie, widząc zaciekawienie młodzików.
- Wojna, młodzieńcze, wojna! – odpowiada, zrzucając z ramion stary plecak. Milknie, gdy kładzie go na ziemi, a po chwili opiera się o niego. Zerka na młodych, jeszcze nieskażonych tym światem i uśmiecha się mimowolnie. Bawi, cieszy go ich młodzieńcza radość. Jednak jego opowieść nie będzie radosna, nigdy nie była. To było piekło – Przez okrutne niebo – zaczyna, wpatrując się w płomienie – Przez szczeliny w wypalonych polach… Roznosił się pomruk silników i chrzęst kół. Przez piekło… Nasze duchy były niezłamane. Ale czy będziecie o tym śpiewać? Będziecie śpiewać o pazurach wojny? – warczy, zaciskając pięści. Nadal pamięta – Dowódcy mówili nam, byśmy wznieśli flagi, trzymali szyk, ale to były nauki, które zaginęły lata temu. Teraz mówię to wam. Opowiadam o tym, co odeszło na zawsze.
Jednak ja go nie słucham, skupiam się tylko na butelce, która przechodzi od rąk do rąk, a jej zawartość maleje. Zaczynam delikatnie drżeć, gdy przez dłuższy czas nadal nie jest przy mnie. Już w ogóle nie mogę się skupić. Szybko zdejmuję rękawiczki i zaczynam drapać paznokciami skórę dłoni, by czymś się zająć.
- Moja ukochana leżała pod ciepłą pierzyną, chociaż była samotna, podczas gdy ja śniłem o szczurach i smole, która wypełniała ziemne nory, nasze nowe domy, nasze groby – kontynuuje opowieść Michaił, tym samym zaskarbiając sobie uwagę reszty. Ale nie mogę. Nie interesuje mnie wojna. Nie chcę o niej pamiętać - Paląca blizna, wypalona przez gotujące się błoto. Ogłuszający dźwięk… Nie zaśpiewacie o tym. Wiem o tym doskonale – dodaje po chwili, uświadamiając wszystkich, że to nie koniec opowieści - Śmiercią wśród wydm karmiliśmy piaski pustyni, krew imperiów spływała po gorących piaskach. O tym też nie zaśpiewacie. – kończy całą historię i milknie, przejmując butelkę. Przez moment patrzy na nią, ale później podaje ją mi, przenosząc wzrok na wesołe iskierki nieco większego ogniska. Ściskam szkło, oplatam je palcami. Oblizuję wargi, już czując na języku palący trunek.
- Oho! – śmieje się, wręcz rechocze, jeden z młodszych przemytników. Przelotnie zerkam na niego, wciąż bardziej skupiając się na alkoholu. Wiem kim jest ten mężczyzna. To Richie, dzieciak, któremu wydaje się, że świat należy do niego, zwykły gówniarz, zdradziecki pies – uciekł ze szponów Śmierci, a myśmy go przyjęli – Chłopaki, nie macie na co czekać! Irving dorwała się do butelki! – rży głośno, a całe towarzystwo, poza starym, wtóruje mu. Wzdycham i, wcześniej przełożywszy flaszkę do lewej dłoni, chwytam kulę w prawą i podnoszę się powoli. Biorę torbę, przepełnioną resztkami z przemytów, i wolno odchodzę od ogniska. Mam ich dość. Chcę się po prostu napić. Schlać do nieprzytomności. Oddalam się na odpowiednią odległość. Opieram się od drzewo i piję. Wypijam cały bimber, a jednak nadal mi mało. Nie mam już nic, więc ruszam dalej, po drodze wyrzucając butelkę w głąb lasu.
Niepewnie naciskam klamkę i popycham drzwi, wchodzę do środka zniszczonego domu i zamykam je szybko, opierając się o nie. Powoli uspokajam oddech po panicznej ucieczce od stada świeżych żrących, których mięśnie nie zdążyły nadgnić i nadal poruszały się bardzo szybko, a przynajmniej – szybciej ode mnie. Po chwili odsuwam się od spróchniałego drewna i idę w głąb korytarza. Rozglądam się to w lewo, to w prawo, znowu w lewo i prawo. Ostatecznie decyduję się na pokój po prawej stronie korytarza, będący jednocześnie najdalej położonym pomieszczeniem. Cofam się szybko, gdy tylko czuję mdły zapach zgnilizny. Gnę się w pół, upuszczam kulę, zaciskam powieki i cudem powstrzymuję się od chęci wymiotowania. Prostuję się, otwierając powieki i, sięgnąwszy po upuszczony przedmiot oraz chwyciwszy go w odpowiednią dłoń, przykrywam dłonią usta i nos. Kuśtykam do środka. Wszedłszy, rozglądam się wokół. Widzę leżące na łóżku nadgniłe zwłoki mężczyzny, a gdy podchodzę bliżej, zauważam na jego skroni ślad po strzale, który wystrzelił z broni ściskanej przezeń w martwej, zastygłej dłoni. Przez moment zastanawiam się nad odzyskaniem broni, jednak dotknięcie zzieleniałego truchła skutecznie mnie odrzuca i obrzydza, więc ostatecznie rezygnuję i przechodzę do innego pokoju, tym razem pustego. Wzdycham z ulgą, siadając w kącie. Patrzę na otoczenie. Jasne ściany, być może niegdyś w kolorze różowym, wskazują na pokój dziecka. Amy. Przypominam ją sobie, choć nie chcę o niej pamiętać. Wśród Duchów jest jej dobrze. Ma zapewniony odpowiedni wikt i opiekunek. Nie potrzebuje mnie. Zresztą, zawsze wolała ojca. Kładę kulę obok siebie i zdejmuję torbę z ramienia. Mając złudne nadzieje, otwieram ją, a gdy nie widzę choćby butelki bimbru, odkładam ją i uderzam tyłem głowy w ścianę. Niemal natychmiast czuję resztki opadłego gipsu na ramionach. Zaciskam zęby, przyciskam do piersi ekwipunek i zamykam oczy, czując się dostatecznie bezpiecznie, by odpocząć choćby kilka godzin.
Odkładam kulę obok siebie i pochylam się nad stertą śmieci. Syczę z bólu, gdy przez moje ciało, niczym fala, przepływa ból. Klnąc, wsparłszy się na rękach, siadam na ziemi. Patrzę przed siebie, a po chwili zerkam na podporę, leżącą tuż obok, wystarczyło, bym tylko po nią sięgnęła i powstała, ignorując kupkę, w której może kryć się coś przydatnego.
- Moja droga – zaczynam, marszcząc brwi i muskając opuszkami palców rączkę – Wiesz, że jesteś ze mną od odejścia Louise? – pytam, choć wiem, że nie uzyskam odpowiedzi. To tylko przedmiot – Jesteś mi naprawdę bliska – dodaję, jeszcze nie do końca pojmując, co właśnie robię – A wiedziałaś, że Wiktoria Hanowerska miała psa, który nazywał się Dash? Nie? To od teraz już o tym wiesz. Słuchaj, a może będziemy tak genialne jak królowa i jej pies? Naprawdę się zgadzasz? Uwielbiam cię – wzdycham, ściskając ją w dłoni – Ale będziesz musiała zmienić płeć. Jesteś transseksualny. A więc, ty jesteś Dash, a ja jestem Wiktorią Hanowerską. Idealnie.
- Kim jesteś?! – krzyczy mężczyzna za mną. Mocniej przyciskam mojego przyjaciela i odwracam się w stronę, z której przed chwilą dobiegał donośny głos. Moim oczom ukazuje się młodzik – wyższy ode mnie chłopak, niemal mężczyzna, mający ciemnobrązowe włosy, zaczesane do góry, jego spojrzenie bladozielonych oczu świdruje mnie, szukając odpowiedzi na zobojętniałej twarzy. Po chwili słyszę charakterystyczny dźwięk odbezpieczanej broni i patrzę na jego dłonie, w których ściska śmiercionośne narzędzie. Mimowolnie cofam się o kilka kroków – Może inaczej. Jaki obóz? – pyta, mierząc tym we mnie. Marszczę brwi. O co mu chodzi? Jaki znowu obóz? Mam ochotę o to zapytać, ale w ostatniej chwili orientuję się, o co mu chodzi. O ten obóz. No tak, dawno mnie tam nie było. Nie mam po co tam przychodzić – na razie jestem bezużyteczna. W końcu jednak odpowiadam po dłuższej ciszy:
- Przemytnicy.
- Co tutaj robisz? – docieka, opuszczając broń, którą uprzednio ponownie zabezpieczył. Podchodzi bliżej, ja zaś opieram się o ścianę, nadal ściskając Dasha w dłoni i kładąc dłoń na pokrywie torby myśliwskiej – Jesteś na terytorium Duchów - Dopiero teraz rozumiem jego akcent. Jest Amerykaninem. Podgatunkiem człowieka, posługującym się poddialektem angielszczyzny.
- Zabłądziłam – odpowiadam po kolejnej chwili ciężkiego milczenia. Nie mogę się skupić, moje myśli wciąż uciekają ku kolejnej butelce parszywego trunku, a przecież dziś wypiłam już naprawdę dużo – Znaczy… - zaczynam się tłumaczyć, jednak kolejne słowa uciekają mi z głowy i po prostu dodaję: - No tak, zabłądziłam. Ale zaraz – dodaję, gdy tylko dociera do mnie sens jego kolejnych słów – Duchy… Jesteśmy sojusznikami, prawda? – pytam, ponieważ nie znam relacji panujących wśród ugrupowań, przestałam się nią interesować już dawno temu.
- Oczywiście – uśmiecha się przyjaźnie. Najwyraźniej granie złego Ducha niezbyt mu wychodzi – Chyba nie jesteś zagrożeniem – rzekłszy to, przewiesza broń przez ramię i poprawia kołnierz munduru – Jestem Jackob.
- Ma--Jestem… - mruczę, w ostatniej chwili powstrzymując się przed przedstawieniem jako Madeleine. Jackob, jeśli jest to jego prawdziwe imię, nie musi znać mojego. Mogę być dla niego Irving, Davies, kimkolwiek innym, byleby nie Madeleine, zwykłą pijaczką, samotnie przemierzającą pustkowia – Wiktora Hanowerska. – rzucam bez większego zastanowienia, na co młodzik marszczy brwi. Mimowolnie uśmiecham się nieznacznie, choć kpiąco, gdy widzę jego reakcję.

<Jackob?>

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Where is your God now?

Imię i nazwisko| Dzisiaj ponownie znana jest jako Madeleine Irving, jednak wcześniej, od momentu ślubu, nosiła nazwisko męża – Davies – ale przez jego śmierć zaprzestała tego i powróciła do nazwiska panieńskiego.
Ksywka| Niesamowita większość, usłyszawszy jej imię, niemal natychmiast zaczyna je zdrabniać, nazywając ją bardzo pospolicie - Maddie, czego szczerze nienawidzi. Poza tym mało wyszukanym zdrobnieniem, bardzo często może usłyszeć takie wyzwiska jak alkoholik, czy pijak, przez nałóg, który ciągnie się już od kilku lat. Najrzadziej spotykanymi słowami, jakimi się ją określa są zdecydowanie te zawierające nazwisko – pani Davies, panna Irving, których usłyszenie graniczy niemal z cudem, ponieważ mało kto wie o niej aż tak dużo.
Wiek| Urodzona 28 stycznia, obecnie ma 35 lata. (Postarzona 21.03.18)
Płeć| Kobieta
Obóz| Przemytnicy
Ranga| Tygrys
Aparycja| Madeleine z pewnością nie wpisuje się w urodę typową dla mieszkanek kraju, z którego pochodzi. Trochę brakuje jej do typów piękna, z jakimi kojarzy się jej ojczyznę. Obywatelki Wysp mają bowiem bardzo jasną karnację, choć nie są przesadnie blade, nie należą do kobiet wysokich, ale i nie niskich – są po prostu odpowiednie w swoim wzroście. Charakteryzują je jasnorude włosy, bądź w kolorze jasnego blondu. Ich twarze i ramiona, czasami plecy, zdobią liczne piegi. Oczy zazwyczaj są w kolorze zieleni, przypominającej swą barwą najpiękniejsze z wiosennych lasów, zdarza się także przepiękny błękit, porównywalny do bezchmurnego, nieskazitelnego nieba.
Madeleine jest bardzo niska, nawet jak na kobiece standardy – bowiem mierzy nieco ponad pięć stóp, czyli zaledwie sto pięćdziesiąt cztery centymetry, a co za tym idzie – jest bardzo niziutka, niemal zahacza to o chorobę. Chuda, szczupła, aż do przesady – jej skrajne przejawy można zauważyć w delikatnej linii żeber, rysującej się na piersi, czy w zapadniętych bokach. Jednak sprytnie to ukrywa – nosi za duże, jeszcze przedwojenne ubrania, które już dawno zdążyły przesiąknąć wonią, smrodem alkoholu. Nosi koszule, najczęściej męskie, spodnie, również należące do mężczyzn, bo o inne ciężko, znalezione buty zawsze stara się dopasować do siebie, szukając wśród łupów tych najodpowiedniejszych. Gdy nadejdzie mróz, śnieg, zawieje, zimno, na plecy narzuca stary, ciemny płaszcz, który, nawet w cieplejsze dni, nosi w torbie myśliwskiej, przewieszonej przez ramię. Robi to, by zachować choćby resztki ciepła i nie zginąć z zimna. Na dłoniach, bardzo często, nosi wytarte, skórzane rękawiczki. W prawej dłoni ściska rączkę kuli łokciowej i, podpierając się nią, porusza się, powoli przemierza świat.
Co zaś tyczy się twarzy kobiety, jest ona sercowatego kształtu, otaczają ją ciemnobrązowe włosy, sięgające nieco przed ramiona. Na świat spoglądają mahoniowe, zobojętniałe oczy, nad nimi znajdują się brwi w kolorze niemal identycznym, co włosy. Pod zwierciadłami duszy, jak poeci zwykli zwać ślepia, jest nos, nieco zadarty, dodający jej uroku. Niżej zaś półpełne usta, niemal zawsze wykrzywia grymas – niepoprawny obserwator na pierwszy rzut oka mógłby uznać ją za zgorzkniałą tetryczkę – i po części miałby rację. Jeśli zdarzy jej się uśmiechnąć, na jej policzkach ukazują się dwa dołeczki.
Charakter| Od Madeleine bije obojętność. Dawno temu przestała i do dziś nie potrafi okazać zainteresowania czymkolwiek i kimkolwiek – za nic ma problemy innych, ich cierpienie, ich ból, ich uczucia – nie budzi do nich żywszych, pozytywnych, czy też negatywnych uczuć. Jest beznamiętna – brak jej emocji, jest nieokreślona, nieco mdła. Nie należy do osób przejawiających skłonność do jakichkolwiek wzruszeń, jest po prostu wyrazem braku uczuć – najzwyczajniej w świecie stała się kobietą oschłą - wojna pozbawiła ją wrażliwości. Bije od niej niesamowity chłód. Będąc oziębłą, wyzbyła się przyjaznych, miłych odczuć, stała się powściągliwa w stosunkach międzyludzkich. Niezdolna do odczuwania i okazywania głębszych uczuć, nigdy ich nie uzewnętrznia. Niczym się nie ekscytuje. Popadła w stan całkowitego zobojętnienia, stała się niewrażliwa na bodźce zewnętrzne. Zachowuje spokój. Potrafi opanować się w niektórych krytycznych sytuacjach, jednak nie przychodzi jej to łatwo, a tym samym – nie jest to częste. Jest bardzo zrównoważona. Nie wtrąca się do konfliktów, po prostu przechodzi obok nich obojętnie, pozostawia je innym. Traktuje życie zdecydowanie zbyt poważnie. Brakuje jej zaangażowania w cokolwiek. Zaprzestała szanowania własnego życia, a popadła w okropną obojętność i pustkę. Ma obojętne podejście do życia. Opanowała ją melancholia. Zawsze wydaje się być przygnębioną, pogrążoną w głębokiej zadumie kobietą. Wygląda to, jakby na wieki zawładnął nią łagodny smutek. Przez jej wypowiedzi przebija się delikatna nostalgia – bardzo często powraca, zarówno myślami, jak i słowami, do dawnym czasów, do tych lepszych chwil, jeszcze nieskażonych pazurami wojny, wszechobecną śmiercią. Wygląda na głęboko zamyśloną osobę, przed laty popadła w zadumę i jest w niej pogrążona do dziś. Dużo rozmyśla, często jest po prostu zamyślona, a przez to ignoruje otoczenie, nie reaguje na nie. Pełna skrajności – jej wzloty są najwyższe, a depresje – najgłębsze. Kobieta o usposobieniu głębokim, skłonnym do rozmyślań i filozofowania.
Jest perfekcjonistką – uparcie dąży do osiągnięcia doskonałości we wszystkim, robi to przesadnie – uznaje doskonałość za najwyższe dobro, najlepszą możliwą nagrodę, największy cel życia. Niesamowicie wymagająca, swoje wysokie wymagania przenosi na innych, oczekuje – od siebie i od innych – spełnienia jakichś warunków, celów, które obrała. Domaga się tego kategorycznie, traktuje to jak coś niezbędnego, pragnie spełnienia tego obowiązku. Nie dopuszcza do wyjątków, odchyleń. Nieskłonna do pobłażania, traktuje wszystko jako coś bezwarunkowego, koniecznego do spełnienia, przez co bywa okrutna. Sprawia innym ludziom ból, cierpienie, nie zna litości, wydaje się być kimś, kto odbiega od ogólnie przyjętej normy ludzkiej. Jest enigmatyczna – zagadkowa, tajemnicza, niejasna – trudno ją zrozumieć. Należy do osób milczących, jest skłonna do milczenia, bardzo małomówna – rzadko się odzywa, nie rozmawia z innymi ludźmi, po prostu przytakuje lub przeczy, nie dodaje swoich komentarzy do dyskusji, nie czuje takiej potrzeby – a jeśli już coś powie, najpewniej będzie do rzucony bez ogródek sarkazm lub ironia, bądź kilka słów, określających głupotę, czy też naiwność rozmówcy. Będąc w towarzystwie, zachowuje drwiący, szyderczy stosunek do innych. Lekceważy nawet ważniejszych od siebie, nie czuje do nich respektu. Nie ma zaufania do ludzi, nie potrafi im uwierzyć, jest bardzo podejrzliwa. Już nikomu nie ufa, nawet własnym towarzyszom, czy dowódcom. Ma powątpiewający stosunek, nie da jej się odpowiedzieć wiarygodnie, udzielić odpowiedzi uzasadnionej. Nie jest pewna żadnej prawdy. Podchodzi do wszystkiego z rezerwą – do obserwowanych zjawisk, do zachowań – wątpi w powodzenie wszelkich działań. Niedowierzająca niczemu. Jest przewrażliwiona na własnym punkcie – poddaje się swoim własnym wrażeniom, myślom, wszędzie doszukuje się krytyki swojej osoby, odbiera uwagi personalnie. Madeleine jest najgorszym z możliwych tchórzy – pomimo wszelkiej beznamiętności i zobojętnieniu, łatwo ulega uczuciu strachu. Przez pewien czas zachowuje się jak osoba zrównoważona, bardzo spokojna, jednak w końcu nadchodzi chwila, gdy nie potrafi nad sobą zapanować, podczas gdy właśnie wtedy zachodzi potrzeba działania. Brakuje jej odwagi, jest skłonna do lękania się. Zdarza się, że wygląda na osobę bojąca się byle czego, lękającą się niemal wszystkiego. Łatwo się trwoży. Dlatego też, bardzo często po prostu ucieka z miejsca zdarzenia, nie chcąc doznać cierpienia, bólu i nie pragnąc tego, by ktoś oskarżył ją o to, co wtedy się wydarzyło. Jest leniwa – niechętnie pracuje, za wszelką cenę unika jakiegokolwiek większego wysiłku, stroni od niego, a jeśli już ma pracować – robi to bez pośpiechu, bardzo wolno. Ociąga się z wykonaniem, robi to opieszale, nie spieszy się z działaniem. Guzdra się. Po prostu nic jej się nie chce, jest zawszonym leniem, nierobem. A mimo to, i tak musi robić wszystko to, co rozkaże jej dowództwo Przemytników. Co prawda, jej osobowość nie przedstawia się zbyt pozytywnie, jednakże Madeleine ma w sobie pierwiastek dobra. Najważniejsza jest dla niej rodzina, dla niej zdolna jest do poświęceń. Mogłaby ruszyć za nimi, odzyskać ich, nie bacząc na konsekwencje tego niebezpiecznego, być może bezmyślnego czynu.
Jednak przed wojną była zupełnie inną osobą, niźli teraz, po wojnie. Potrafiła uronić łzę, płakać, nie tłumiła w sobie emocji, narastających pod wpływem różnych impulsów. Cieszyła się z małych rzeczy, wiwatowała sukcesom przyjaciół. Okazywała litość, atak siłowy był dla niej ujmą. Ale tak było dawniej. Przez pazury wojny, które wydarły z niej człowieczeństwo, zmieniła się w osobę, której nie poznałby nikt, kto kiedyś ją znał.
Historia|
Nigdy nie zapomni…
Zapachu ciastek, które robiła jej siostra. Tych wszelkich zabaw z koleżankami – czy to w chowanego, czy berka, bądź samo wspinanie się na rozmaite drzewa. Chwil spędzonych na zwiedzaniu Blackpool. Poznawaniu świata. Powoli odkrywała wszelkie jego tajemnice, żyjąc sobie beztrosko, za nic mając najróżniejsze problemy, które w tym czasie dopadały biednych dorosłych. Nie zapomni również Sir Puszka, który, choć był tylko pluszowym kotkiem, uznany został przez nią za najlepszego przyjaciela, chroniącego przed złem całego paskudnego świata. To z nim wyruszała na wszystkie możliwe wycieczki, to z nim spała każdej strasznej nocy, to z nim przeżywała wspaniałe przygody, jakie tylko zdołała wymyśleć mała dziewczynka, a także to przy nim czuła się bezpiecznie. Wspominanie tego pluszaka w tym momencie z pewnością jest cholernie głupie, ale Madeleine, mając zaledwie cztery lata, nie przejmowała się tym w ogóle i spokojnie mogła pozwolić sobie na bycie zapatrzoną w każdą otrzymaną od ojca zabawkę. A było ich naprawdę dużo. Wszystkie miały na celu uszczęśliwienie dziewczynki oraz odwrócenie uwagi od tego, iż matka jej nienawidzi, a ojciec nie miał dla niej wystarczająco dużo czasu. Poświęcony całkowicie pracy, rzadko spędzał czas z córką dłużej niż kilka godzin dziennie, bo przecież cała rodzina musi z czegoś żyć. Szkoda tylko, że wyjeżdżanie w trasy było ważniejsze od młodszej córki, a młoda, będąc pod opieką siostry, musiała się z tym pogodzić. Zresztą, na początku nawet tego nie dostrzegała, jak większość dzieciaków żyła w swoim pięknym świecie, błądziła gdzieś myślami, marząc o przyszłości, chcąc zostać weterynarzem, nauczycielką, a nawet i odkrywcą. Snuła naprawdę dziwne plany, sądząc, że świat całkowicie należy do niej, w końcu miała u boku kochających rodziców, w pełni ją wspierających. Jednak, jak się później okazało, nie ma ani wszechświata u swych stóp, ani rodzicieli, poświęcających jej wiele uwagi. I jej pozostało po tym wszystkim? Sir Łapka, którego i tak pozbyła się, mając dziewięć lat i sądząc, że jest już na niego za duża.
Nigdy nie zapomni
Tych cudownych i niezapomnianych chwil ze szkoły podstawowej, jakie tam przeżyła. Pierwszy wygrany konkurs z języka angielskiego, drugie miejsce za najlepszy wierszyk o zimie, główna rola w przedstawieniu szkolnym. Pocałunku z najprzystojniejszym chłopakiem z klasy. Lekcji gry na skrzypcach. Najróżniejszych przygód z koleżankami, zabawnych dyskotek, na których dobrze się tańczyło. Tych wszystkich wyjazdów szkolnych do genialnych miejsc, jakich nigdy w życiu nie widziała. Madeleine odkąd tylko sięga pamięcią, otaczała się gronem najlepszych przyjaciół. Jeszcze wtedy lubiła poznawać nowych ludzi – była z niej bardzo towarzyska dziewczynka. Ciągle było jej pełno dosłownie wszędzie, udzielała się na każdej dyskotece szkolnej, w konkursach oraz innych rzeczach, które oferowała uczniom szkoła. Choć, nie mając najlepszego kontaktu z matką, przez jej cichą nienawiść i zaślepienie starszą córką, Madeleine świetnie dawała sobie radę. Już jako tak młode dziecko, postanowiła poświęcić się nauce, a zabawę odstawić na dalszy plan. Trzeba przyznać, że wyszło jej to na dobre. Gdzieś w tym wszystkim udało jej się znaleźć czas na sport – uczęszczała także na treningi szermierki, za które płacił jej ojciec. Niby dostawała wszystko, czego chciała, spełniano każdą jej zachciankę, ale tak naprawdę nigdy nie miała tego, co by ją uszczęśliwiało. Nigdy nie czuła, że pieniądze dawały tyle szczęścia, co bliskość matki lub ojca. Od najmłodszych lat była bardzo ruchliwym dzieckiem, które potrzebowało wtedy mnóstwo uwagi oraz miłości, lecz dla jej rodziny inne wartości stały się celem życia. Wszelkie cudowne momenty, jakie wydarzyły się wtedy w jej życiu do dziś pozostaną w jej pamięci.
Nigdy nie zapomni…
Tego ciężkiego wyboru, który musiała podjąć w swoim życiu. Pedagogika, historia, czy aktorstwo? Zabawnym jest to, że rodzice, wcześniej nie miejący czasu dla córki, zaczęli zmuszać ją do wybrania pierwszego. Chcieli dla niej jak najlepszej przyszłości, ale czy w ogóle znali Madeleine? Wiedzieli o jej pasjach? O tym, że w szkole średniej udzielała się w szkolnym teatrze, zamiast upijać się na imprezach, jak jej znajomi? Że kochała czytać o dziejach Anglii? Że uwielbiała przekazywać wiedzę innym? Nie wiedzieli. Ale i tak nakazali wybrać jej kierunek, którego pragnęła najmniej. Zadowoleni i pogodzeni z tym faktem, z chęcią płacili za dalszą naukę córki. Oczywiście, sama również dorabiała na boku, jako opiekunka, czy kelnerka – byleby najszybciej wynieść się z Blackpool do Reading, w którym tak bardzo chciała mieszkać. Byleby mieć własne cztery ściany. Los chciał, że w tamtym momencie pewna stara znajoma znajomej, szukała współlokatora, a do tego mieszkała właśnie w Reading. To właśnie wtedy poznała swoją przyszłą kochankę. Kiedy tylko po raz pierwszy przekroczyła próg jej mieszkania i spojrzała w te przepiękne, choć lodowato błękitne oczy, już wiedziała, że ją kocha. Zabawne, jak z tak dziecinną łatwością przyszło jej zmienić cały świat Madeleine, w którym przebywała tak długo. Zakochała się w niej bezgranicznie i okazało się, że ze wzajemnością. Pierwsze spotkanie, piąte, dwunaste. Pełno upojnych nocy. Kupionych kwiatów. Potem jednak nadeszła wiadomość o tym, że ojciec Madeleine zapragnął wydać ją za młodego oficera. Kilka lat studiów, tych nieprzespanych przez naukę nocy. Zaliczonych egzaminów. Wszelkich pracach. Po tym wszystkim, musiała powrócić do piekła, gdzie miała wziąć ślub z kimś, kogo nie znała, nie chciała, nigdy nie pragnęła. Chciała tylko jej. Miała już dwadzieścia pięć lat na karku, początkowy staż w szkole, zatem przyznać trzeba, że życie znowu się nią zabawiło.
Nigdy nie zapomni…
Jego uśmiechu. Jego uroku. Jego chłodu. Widoku Nilsa w czarnym garniturze, gdy ściskała jego ramię, kiedy prowadził ją do ołtarza, gdzie miała zostać jego miłością na zawsze. Pamiętała te wszystkie nieliczne chwile spędzone z nim – zarówno te dobre, jak i złe. Pozornie romantyczne kolacje przy świecach. Momenty, kiedy trzymał ją w ramionach. Wszystko, co z nim związane. Nawet dnia, w którym powiedział jej, że zbliża się wojna. To było tak niedawno. Tak mało czasu, odkąd dowiedziała się o tym i zaraz potem przyciskała głowę córki do swej piersi, próbując ją uspokoić. Obiecywała jej, że będzie dobrze, a wystarczyło kilka bomb, które przekreśliły te puste obietnice. Ponad trzydzieści lat życia i na tym koniec? Myślała o tym, co dzieje się na powierzchni. Jak miliony tracą życie, jak ziemia umiera, jak cierpi jej kochanka. Martwiła się o siostrę, o ojca, nawet o matkę, którzy, mimo tego, że byli tuż obok, bali się jeszcze bardziej. Pustka. Ból. Złość. Żal. Cierpienie. Smutek. Tęsknota. Poczucie winy, które nigdy nie opuszcza. Przecież mogła ją uratować, mogła z nią zginąć. Wszystko to powoli zaczynało wyniszczać kobietę od środka, do tego stopnia, że po opuszczeniu schronu, od razu uciekła. Musiała poradzić sobie ze stratą i dlatego została złapana w sidła alkoholu. Co robiła przez kilka najbliższych lat i nadal robi? Pije, przemyca towary, ucieka. A dlaczego pije? Bo chce zapomnieć.
Rodzina|
Ellie Irving-Bernett – matka. Niemal od zawsze w ich relacjach panował chłód. Matka nie potrafiła zrozumieć córki, córka zaś nie rozumiała, co kieruje matką, która postępowała tak, a nie inaczej wobec własnego dziecka. Nie okazywały sobie żadnych uczuć – miłość, czy nienawiść były nieobecne w ich zimnych i krótkich rozmowach. Nawet nie zapłakała, gdy ta ginęła, mając nieco ponad sześćdziesiąt cztery lata.
Rory Irving – ojciec. Darzyła go olbrzymim szacunkiem i bezgranicznym zaufaniem. Uważała go za wartościowego człowieka, godnego jej uznania – wiedziała, że postępuje słusznie, właściwie, a jeśli czyni coś złego, robi to jedynie z konieczności. Obdarzyła go zaufaniem, wierzyła w każde jego słowo, myśląc, że nawet najgorsze kłamstwa są najlepszą prawdą. Sądząc, że jest to właściwie, przemilczała to, że posiadał kochankę, uznając, że nikomu ta wiedza nie będzie potrzebna. Po konflikcie, zaszył się wśród Śmierci, by towarzyszyć swej pierworodnej córce. Ma siedemdziesiąt lat.
Louise Pond-Irving - starsza siostra. Darzyła ją głębszym uczuciem – kochała ją jak młodsza siostra powinna kochać starszą. Podziwiała ją za czyny, przekonania, czy też zwykłe słowa. Chciała być jak ona, pragnęła tego przez bardzo długi czas. Nie widziała w niej wad, nie chciała ich w niej dostrzec. Dopiero wojna, która niemal je rozdzieliła, ukazała prawdę. Przez pewien czas podróżowały razem, by bronić się wzajemnie, jednak jej parszywy charakter idealnie pasował do Śmierci, w której szeregi wstąpiła. Obecnie ma trzydzieści dziewięć lat.
Nils Davies – mąż. Nigdy go nie kochała, nie pragnęła jego bliskości. Ich związek miał wzbogacić jej rodzinę – w porządku. Nawet nie łudziła się, że kiedykolwiek pokocha oficera, ale nie szkodzi. Wystarczyło tylko, by nie wchodził jej w drogę. I nie wchodził – zajmował się swoimi obowiązkami, okazując miłość jedynie córce. Zginął niemal od razu po wojnie, mając zaledwie trzydzieści trzy lata.
Amelie „Amy” Davies – córka. Obowiązek na samym początku małżeństwa. Nigdy jej nie chciała, a jednak nie dokonała aborcji. Pomimo donoszenia jej terminu do końca, wiedziała, że macierzyństwo będzie gryzło się z jej celami. Po zakończeniu wojny i tuż po tym, jak powstały organizacje, została przygarnięta przed Duchy i wcielona w ich szeregi. Ma teraz dwanaście lat.
Partner/ka| Niegdyś mężatka, partnerka Nilsa Daviesa, jednakże jego śmierć przerwała małżeństwo i na dzień dzisiejszy jest samotna. Jeszcze przed wojną, za życia jej męża, miała kochankę – Victorię Atkins – którą szczerze kochała, jednak planowany ślub przerwał ich uczucie. Mimo to, nadal ma nadzieję, że odnajdzie kobietę, która była dla niej tak ważna.
Orientacja seksualna| Pomimo tego, że była mężatką, tak naprawdę nigdy nie gustowała w mężczyznach. Zdecydowanie bardziej preferuje kobiety, a co za tym idzie – jest homoseksualna.
Inne|
x Zaraz po wojnie, w wyniku traumatycznych przeżyć, aż nadto zasmakowała w alkoholu, bowiem dziś nie potrafi wyobrazić sobie dnia bez choćby jednego wypitego łyku bimbru. Codziennie rano wypija niewielkie ilości tego parszywego trunku, tak, by zachować świadomość i zachowywać się zwyczajnie, a dopiero późnym wieczorem, jednak tylko czasami, mając pewność, że jest bezpieczna, upija się do zupełnej nieprzytomności. Słowo „uzależnienie” w jej przypadku to tylko ubrany w poprawność ogólnik.
x Utyka na prawą nogę, jednak jest to uraz bardziej psychiczny aniżeli fizyczny, a co za tym idzie – porusza się przy pomocy starej kuli łokciowej, jednak stojąc, czy też rozmawiając, nie prosi o krzesło, a w każdej, odpowiedniej do tego sytuacji, potrafi zerwać się do biegu, kompletnie zapominając o urazie.

Właściciel: Ashirous [H] blaidd321@gmail.com [G]