piątek, 10 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Laurencego

Kolejny dzień lata rozpoczął się dość przeciętnie w przeciwieństwie do tego, jak się zakończył. Jeszcze przed południem wyruszyłem do biblioteki, od której dzieliło mnie jedynie kilka kilometrów. Pośród swoich myśli cały czas przypominałem sobie o ukrytej broni, którą nosiłem za paskiem na wszelki wypadek. W końcu w każdej sekundzie mógł stanąć przede mną jakiś trup. Albo pięć. Stawiając krok za krokiem i niewiele interesując się otoczeniem, w dość krótkim czasie znalazłem się pod biblioteką.
Kilka następnych godzin spędziłem w samotności i ciszy, analizując mapy i zapamiętując wszystkie miejsca, o których istnieniu powinienem wiedzieć. Cały ten spacer z rana dobrze mi zrobił, co nie oznaczało jednak, bym był w stanie przesiedzieć pół dnia nad mapami, które po jakimś czasie zaczęły się mieszać przed moimi oczami. Zarządziłem sobie przerwę, podczas której przemierzałem bibliotekę w poszukiwaniu czegoś lub kogoś ciekawego.
Sensacja sama znalazła mnie, zanim jednak wszystko się zaczęło, przez pewien czas obserwowałem pewnego faceta. Niski brunet nic nie czytał, jedynie krążył między regałami z głową w chmurach, przesuwając palcami po okładkach książek. Jeśli szukał jakiegoś konkretnego tytułu, szło mu marnie, na dodatek poza budynkiem słychać było coraz więcej warkotów i pomruków tych łażących śmieci, którym w głowach jedynie żarcie.
Jedna z grup zgromadzona przy najbliższej ścianie zdecydowała się na jak najszybszą ewakuację. Troje młodych mężczyzn ruszyło do wyjścia, potrącając faceta w okularach i prawie taranując również i mnie. Udało mi się uskoczyć w stronę regału za mną, który zachwiał się niebezpiecznie. Ku mojemu szczęściu nic nie runęło mi na głowę, również nikt więcej nie próbował na mnie szarżować.
Kobieta o jasnej karnacji, ubrana od stóp do głów na czarno wyłoniła się zza regału, wyminęła leżącego na ziemi faceta, po czym niefortunnie stanęła na jego okularach. Rzuciła spojrzeniem w ich kierunku, po czym kontynuowała swój marsz, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Kiedy spada śnieg i wieje biały wiatr, samotny wilk umiera, ale stado przeżyje.
Nie musiałem powtarzać sobie tej sentencji drugi raz. Bardzo dobrze wiedziałem, co znaczy. Ruszyłem do powoli podnoszącego się z ziemi bruneta, a będąc już przy nim, przykucnąłem i odłożyłem swój notes. Coś wstrzymało mnie na chwilę, kiedy ujrzałem jego rozbiegany wzrok, usilnie próbujący skupić się na czymś przed nim. Z ciekawością czekałem na rozwój sytuacji, który nie nastąpił. Jedynie co otrzymałem to odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, czy bez okularów był aż tak nieporadny.
– Jest tu ktoś?
Zdusiłem w sobie śmiech i powróciłem do oryginalnego planu podniesienia mężczyzny z ziemi. Złapałem go pod ramię i wraz z pomocą regału za nami ustawiłem go do pionu. Schyliłem się jeszcze po okulary, których lewe szkiełko było pęknięte, a oprawka zniekształcona. Wyglądały marnie, jednak nadal były zdatne do użytku. Zwróciłem okulary właścicielowi i na szybko naskrobałem na czystej stronie w swoim notatniku "Masz jakąś broń?". Jak na zawołanie ktoś na zewnątrz zaczął oddawać pojedyncze strzały, przyciągając do siebie większą uwagę tych umarłych, którzy próbowali dostać się do nas.
– Mam to – sporych rozmiarów nóż myśliwski zaświecił przed moimi oczami. Powinien wystarczyć, jeśli potrafi się nim posługiwać.
Bez zbędnych słów udaliśmy się za resztą na zewnątrz, gdzie każdy rozchodził się w swoją stronę. Nie było to jednak tak łatwe - z każdej ulicy napływały coraz to większe grupki gnijących truposzy, za którymi ciągnął się niesamowity smród. Byliśmy ostatni w samym centrum niezbyt wesołego zajścia.
Cholera. Myśl.
Układając plan w głowie, sięgnąłem po podarowaną mi broń. Na szczęście nadal znajdowała się na swoim miejscu i to w jednym kawałku. Nie wiadomo, z jakiej racji towarzyszący mi facet wydawał się ufać mojemu osądowi i planowi, którego jeszcze nie miałem. Czekałem na okazję, zaciągając się dużymi haustami powietrza, a kiedy ta nastała wskazałem palcem miejsce, gdzie nie było praktycznie ani jednego trupa.
Ruszyliśmy.
Nabranie prędkości zajęło nam chwilę, potem tylko przyspieszaliśmy. Po drugiej stronie ulicy któryś z rozpadających się nieumarłych złapał za róg mojej koszuli, skutecznie zatrzymując mnie w niedogodnej pozycji pomiędzy ścianą budynku a kilkoma innymi zdechlakami. Nim zdążyłem wyciągnąć broń przed siebie, ręka trupa przyjęła solidnego kopa od bruneta i rozluźniła uścisk. Podziękowałem mu kiwnięciem głowy i znów zebrałem się do biegu.
Uciekaliśmy ramię w ramię tak długo, jak pozwalały nam na to siły. Oddychaliśmy szybko, serca kołatały nam w klatkach piersiowych, myśli odpływały, pot spływał po plecach, echo niosło nasze kroki w nieznanych kierunkach. Banda nieumarłych pozostała daleko w tyle. Udało się uciec, szczęście naprawdę dziś mi dopisywało.
Podczas ucieczki opuściliśmy teren miasta, co było dość sporym wyczynem. Wycieńczeni i spragnieni zatrzymaliśmy się w jednym z rozpadających się domków jednorodzinnych na obrzeżach miasta. Gdybym przechodził tędy  drugi raz - nie powiedziałbym, który to był dom. Każdy wyglądał identycznie z zewnątrz, jak i w środku. Nie znaleźliśmy nic pożytecznego, nie mieliśmy nic przy sobie, jakby świat zaczął się wczoraj.
Usiadłem przy stole w dawnej jadalni budynku. Pomieszczenie było małe, z jednym oknem naprzeciw mnie i wyblakłą, odchodzącą tapetą. Krzesło na którym usiadłem trzeszczało, jednak pomimo swojego tragicznego stanu nie zarwało się pod moim ciężarem. Notes odłożyłem na stół i skrzyżowałem na nim ręce, po czym opuściłem na nie głowę. Zastanawiałem się, co dalej zrobić z tym niezwykłym towarzyszem. Porzucić, wziąć ze sobą, a może zabić? Podłoga zaskrzypiała kiedy obiekt moich przemyśleń podszedł do krzesła naprzeciw mnie i usiadł na nim, zasłaniając światło zza okna.
– Porozmawiamy?

Laurence?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz