niedziela, 5 sierpnia 2018

Od Clancy'ego cd. Kiasa "Czyż nie mogło być lepiej?"

Chodzenie z głową w chmurach od zawsze było moją domeną, toteż i tym razem nie zawiodłem w tej kwestii. Złapanie się w sidła było świetnym pokazem moich słabych stron. Nie można na długo pozostawiać mnie bez atencji, chociaż bardzo to lubię. Podniosłem się z ziemi i otrzepałem dłonie z brudu. Chwilę obserwowałem w milczeniu Kiasa skupionego jedynie na swoim czworonożnym przyjacielu, rozmasowując obolały kark. Mężczyzna w końcu wyprostował się i spojrzał w moją stronę z nieco rozbawionym spojrzeniem.
Przez resztę wieczoru zaobserwowałem u mężczyzny znaczną poprawę humoru. Nie wiem, czy to psiak aż tak bardzo na niego wpłynął, czy kryło się za tym coś więcej, ale miałem do czynienia z nowym człowiekiem. Tarzaliśmy się razem w błocie, przytrzymując naszą kolację, próbowaliśmy każdego liścia, by wybrać odpowiednią mieszankę ziół na przyprawę i unikaliśmy szarż wielkiego psa. Niby robiliśmy te wszystkie, ważne rzeczy, ale i tak przed posiłkiem oboje masowaliśmy twarze obolałe z powodu sporej dawki śmiechu.
– No dobra, czas spróbować naszej kolacji. Gość pierwszy – wyciągnął w moją stronę patyk z nadzianym na nim kawałkiem mięsa. Opiekaliśmy je nad ogniem dość długo, więc nie powinno być już surowe. Coś jednak nie pasowało mi w tym posiłku i nie był to zapach trawy. – Jedz, nie umrzesz od tego.
W takim świecie głupio byłoby umrzeć od jakiegoś ptaka, na dodatek już nieżywego. Wizja tak głupiej śmierci w moim wykonaniu, to było coś. Doszedłem do wniosku, że z moim szczęściem pewnie kiedyś umrę od zakrztuszenia się własną śliną i zabrałem się za jedzenie. Nie był to najgorszy posiłek, jaki jadłem, lecz nie było to coś godnego zapamiętania. Było, minęło, lepsze to niż chodzenie z pustym żołądkiem.
Przez jasny umysł mojego towarzysza, który na daleki patrol zabrał ze sobą aż nic, noc przyszło nam spędzić na gałęziach drzew. Oczywiście w pierwszej kolejności ktoś musiał się tam wdrapać, podsadzić psa ważącego jakieś milion ton i samemu poradzić sobie dalej. Przynajmniej udało nam się znaleźć drzewo o tak gęstych i grubych konarach, że spadnięcie na ziemię praktycznie nie wchodziło w grę. Co nie znaczy, że nikt tego nie zrobił. Co też nie znaczy, że jak zawsze byłem to ja, ani broń Boże niewinny psiak.
Poranek zaczął się wrzaskiem poirytowanego Kiasa, który na dodatek okładał drzewo, jakby to była jego wina. Zignorowałem to, mocniej zacisnąłem dłonie na notatniku i wróciłem do drzemki. Kolejnym razem zbudziły mnie niepokojące odgłosy używanego noża. Spoglądając w dół, pomiędzy liśćmi zauważyłem nie kogo innego jak faceta wbijającego w pień największą broń z kolekcji wciąż na nowo, żłobiąc w korze korytarze dla robactwa. Westchnąwszy, naskrobałem w notatniku słowa "Świetnie, teraz każdy może za nami podążyć i urżnąć nam głowy we śnie.", wycelowałem dziennikiem w Kiasa, poczekałem, aż zatrzyma się w miejscu i oddałem celny rzut. Przeklął, ale i tak przeczytał, po czym zmarszczył brwi.
– Dobrze, że do wieczora będziemy w obozie – odparł, odrzucając mi notes i zerkając na psa ułożonego między gałęziami. Następnie oparł się plecami o drzewo i usiadł, wyciągając nóż znad głowy. Przyglądał się mu chwilę, obracał, wystawiał w stronę słońca i wzdychał. – Rusz się. I oddaj mi psa. Idziemy, pewnie już czekają.
~~~
– Najlepiej nie odzywaj się niepytany – i znów wrócił ten sam, nudny facet. Dokładnie taki, jakim go poznałem. Zaczął rozmyślać o powrocie i o tym, co będzie musiał powiedzieć szefowi, czy komuś tam. "Dobrze, że wcale się nie odzywam." – No tak – i tyle by było z rozmowy.
Przed południem na horyzoncie zamajaczyło miasto, a w południe umieraliśmy z powodu żaru bijącego z nieba. Długo przemierzaliśmy ulice Little Falls, pośród których Kias wydawał się rozluźniony. Znał teren na pamięć, miał wielkiego wilczura i stos noży. W sumie też czułbym się pewnie, będąc na jego miejscu, choć niestety nie byłem. Zastanawiałem się, jak wygląda życie w obozie. Czy jest tam jakaś rutyna? Jakie dostanę obowiązki?
Wieczorem dotarliśmy przed duży budynek - jak się potem dowiedziałem - ratusz. Podążyłem za moim towarzyszem przez zasieki i patrol, który dokładnie mnie przeszukał, cały czas zastanawiając się, jak duże szanse na przeżycie mam. W końcu, po co komu jakaś bezużyteczna niemowa? Na placu przed budynkiem mijaliśmy sporo ludzi oraz dzieci i co wcale mnie nie zdziwiło - każdy się na nas gapił. Przywykłem do tego już lata temu, więc teraz kompletnie ignorowałem te ciekawskie spojrzenia i dziwne poruszenia, kiedy przechodziliśmy niedaleko jakiejś grupki dyskusyjnej.
Wnętrze ratusza wyglądało na dobrze zachowane, podłogi zdobiły dywany, okna przede wszystkim tam były, na dodatek dało się przez nie cokolwiek zobaczyć. Na parterze kręciło się mniej ludzi niż na zewnątrz - zapewne przez dopisującą pogodę - a jeszcze wyżej nikt. Ostatnio tremę czułem kilka dni temu, kiedy jeszcze obchodził mnie dom z zaopatrzeniem dla grupy. Teraz był nieosiągalny, więc odpowiedzialność za pamiętanie gdzie był, praktycznie zniknęła. Miłym uczuciem było ponowne uczucie skupiającego się umysłu. Niemiła była jednak trema, której pozbyłem się kilka zakrętów przed drzwiami, do których doprowadził mnie Kias.
Głęboki wdech, rozluźnienie ramion, wyprostowanie pleców, strzelenie kośćmi w palcach. Byłem gotowy w więcej niż stu procentach na tę rozmowę. Nie ważne z kim przyszłoby mi się spotkać - szukałem obozu od tak dawna, że potknięcie się tuż przed linią mety brzmiało jak nieśmieszny żart. I nie było realne.

Kias? Będzie chlane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz