poniedziałek, 13 listopada 2017

Od Alice'a - Event "Dziecko"

Zwiady.
Właściwie jedyna rzecz w tym obozie, do której nie trzeba mnie zmuszać.
Oczywiście zależy to jeszcze od terenów, jakie zostaną mi przydzielone oraz od tego, czy dadzą mi kogoś do pilnowania mnie, czy też uznają, że jestem wystarczająco poczytalny - lub samodzielny - by o siebie zadbać i w dodatku wrócić w takim samym stanie, w jakim opuściłem kryjówkę. No i oczywiście sęk w tym, czy ufają mi na tyle, by powierzyć mi zadanie sprawdzenia okolicy wierząc, iż dam radę spamiętać te kilka rzeczy na krzyż, które być może przytrafiłyby mi się podczas zwiadów.
Tak czy siak, wyjątkowo byłem z przydzielonego mi zadania zadowolony. Puścili mnie samego, a to już plus, ponieważ nie lubiłem użerać się z innymi ludźmi, którzy z natury nigdy nie robili tego, co miałem na myśli. I w dodatku na obszarze patrolowanego przeze mnie terenu znajdował się spory lasek, a jak wiadomo - lasy, śnieg i piekielny mróz to po prostu to, co uwielbiałem. Nic dodać, nic ująć.
Szczękając zębami z zimna owinąłem się szczelniej białym szalem, dzięki któremu byłem niewidoczny na tle wszechobecnego śniegu. Przemierzyłem kolejne kilka metrów, zatrzymując się w dość sporej odległości od drzewa i zacisnąłem zgrabiałe z zimna palce na kolbie mojego obrzyna. Co prawda nie była to broń idealna na zwiady, ale w końcu nie byłem tu po to, by walczyć. Nie przewidywałem zatem, bym miał ze strzelby w ogóle korzystać, ale lubiłem ją i dlatego to ona, zamiast karabinu snajperskiego, znajdowała się teraz w moich dłoniach. Blade palce raz po raz przebiegały z niepokojem po całej długości lufy obrzyna, gdy zastanawiałem się, czy wracać już do bazy. Zdecydowanie było zbyt zimno, by długo się nad tym zastanawiać, szczególnie iż przenikliwy chłód dotarł już nawet do moich kości, pomimo dość solidnego ubrania, jakie wygrzebałem specjalnie na okazję zwiadów. Obok mnie Saruman węszył w śniegu i strzygł raz po raz uszami. Patrząc na niego przeanalizowałem w myślach moje postępy dzisiejszego dnia. Nic szczególnego się nie działo. Znalazłem jedynie odciśnięty w śniegu ślad zajęcy, których nory musiały znajdować się gdzieś w pobliżu, ślady krwi prowadzące do małej polany, na której rozkładające się truchło dzika stanowiło pożywienie dla wydzierających się jak czarne szmaty kruków oraz jednego zamarzniętego trupa człowieka. Biedak, musiał zmęczyć się wędrówką, ewentualnie był ranny. Pewnie myślał, że przysiądnięcie na chwilę pod drzewem pomoże mu zregenerować siły - w rzeczywistości jednak wpadł w pułapkę matki natury. Wokół pnia drzewa śnieg nie jest tak zbity jak wszędzie wokół, tworzy tylko grubą warstwę puchu. Człowiek, którego znalazłem nie wiedział o tym - wpadł w studnię drzewną, głową w dół. Po prostu się udusił, nie mając jak wydostać się spod śniegu, który wkrótce przykrył go całkowicie. Długą chwilę zajęło mi wydobycie ciała na stały grunt. Po powrocie do bazy zamierzałem to od razu zgłosić. Nie był to co prawda nikt z naszego obozu, ale stwierdziłem, iż to przywódcy powinni zadecydować co zrobić z ciałem. W tych czasach pogrzeb raczej nie miał tu znaczenia, ale... Ktoś inny mógł tego człowieka znać. Zostawiłem więc ciało wstępnie przykryte śniegiem i gałęziami, aby nic się do niego nie dorwało, po czym zaznaczyłem je na mapie.
Wróciłem myślami do rzeczywistości. Mapa spoczywała aktualnie w mojej torbie. Poza tym miałem ze sobą tylko obrzyna, Berettę przy pasku oraz małą lornetkę na szyi, ot, aby mnie nic nie zaskoczyło. Rozejrzałem się więc po raz ostatni, a nie widząc niczego nadzwyczajnego, zacząłem powoli regulować wszystkie paski przy torbie, aby nie obijała mi się o bok podczas biegu w drodze powrotnej. Już miałem zawołać Sarumana, gdy zdało mi się, że coś usłyszałem. Znieruchomiałem więc, uważnie się rozglądając. Jedną ręką podniosłem lornetkę do oczu, drugą zaciskając mocniej na obrzynie. O ile mnie słuch nie mylił, dźwięk jaki słyszałem - podobny do cichego warczenia, buczenia czy też może jęku - wydać mógł jedynie nieumarły. Żadnego w zasięgu mojego wzroku nie było, toteż łatwo można było wywnioskować, iż było ich więcej, znacznie więcej niż jeden. Korzystając z lornetki, rozejrzałem się ponownie, tym razem wypatrując jakiegoś poruszenia, błysku lub śladu koloru, na podstawie którego mógłbym wykluczyć lub potwierdzić swoją teorię. W końcu coś wypatrzyłem - spory kawałek ode mnie poruszało się wśród drzew coś, co mogło być tylko przywróconym do życia trupem. Szybko acz bezszelestnie ruszyłem w tamtym kierunku. Co prawda powinienem był już wracać, ale oczywiście ciekawość wzięła górę - nie byłbym sobą, gdybym tak po prostu odwrócił się i poszedł sobie. Toteż zacząłem się zbliżać do dziwnego zbiorowiska zombiaków. Mogły znaleźć i osaczyć jakieś zwierzę, ale mogły i człowieka, a chybabym sobie nie wybaczył, gdyby ktoś zginął przeze mnie tylko dlatego, że nie chciało mi się tego sprawdzić. A w razie czego miałem przecież obrzyna. No i wytłumioną Berettę oraz nóż za paskiem. Może bym sobie poradził.
Starałem się iść tak, by śnieg nie skrzypiał mi pod nogami. Nie było to łatwe, ale zdecydowanie pomagała moja lekko zbudowana sylwetka, dzięki której śnieżna pokrywa w ogóle nie zapadała mi się pod nogami. Obok mnie na ugiętych łapach posuwał się do przodu Saruman - doskonale wyczuwał, że coś tu jest nie halo i z tego powodu węszył tylko raz po raz, zatrzymując się na kilka sekund, po czym ponownie zbliżał się ostrożnie o metr czy dwa. Dość szybko dotarliśmy w pobliże hordy. Liczyła coś koło 20-, może 25-ciu zombiaków, które niczym stado wygłodniałych szczurów obsiadły jakiś stary, spróchniały pień. Zawzięcie szukały czegoś w środku, zgrzytając zmurszałymi paznokciami o korę i powarkując raz po raz. Poczułem lekkie rozczarowanie, ale i jednocześnie ulgę. A więc to tylko zwierzę. Pewnie jakaś wiewiórka czy zając, którego teraz próbują dopaść z taką zawziętością, że uniemożliwiły mu wyjście z każdej możliwej strony. Może w tej chwili myślałem tylko o sobie, ale nie zamierzałem ryzykować życia swojego i mojego psa, aby uratować zwierzę, które pewnie i tak skończy na talerzu jakiegoś drapieżnika - czy to lisa, czy wilka, zombie czy człowieka. Było ich zbyt wielu. Gdyby to była 5 lub 10, wtedy bym sobie jeszcze może w miarę szybko poradził, ale przed 20 lepiej uciekać. Dlatego też już zamierzałem odejść ostrożnie, tak, aby mnie nie wyczuły, kiedy usłyszałem krótki, zduszony wrzask. Szybko spojrzałem ponownie na hordę, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. Zaskoczony Saruman także przekręcił głowę z boku na bok, nie wiedząc co się dzieje. Takiego krzyku na pewno nie wydał z siebie żaden umarlak. To musiał być człowiek. Czyli... W takim razie... W środku pnia nie było żadnego zająca? Nachyliłem się bardziej, wyglądając zza dużego kamienia i starając się nie wpaść w pobliską studnię drzewną, która aż nadto kusiła błogim, wiecznym snem pod śniegową pierzyną. Rozejrzałem się bezradnie wokół. Gdzieś w torbie na pewno miałem jakieś butelki... Zacząłem w niej szybko grzebać. Pierwsza z brzegu się nie nadawała - była to wypełniona lekko różową wodą plastikowa butelka, a mnie niezbędna była szklana. Szukałem więc dalej, boleśnie świadom tego, że jeśli się nie pospieszę, to faktycznie będę miał kogoś na sumieniu. Tyle że wolałbym raczej  ruszać z pomocą z wiedzą, iż ja sam także przeżyję, a bo raczej nie udałoby mi się uratować kogoś kosztem siebie - zbyt wielki był ze mnie tchórz, żebym się poświęcił za kogoś nieznajomego, nie mając żadnej gwarancji, że tamta osoba w ogóle przeżyje i oboje nie zginiemy na marne. Zanim jednak udało mi się trzęsącymi z zimna i napięcia dłońmi znaleźć w mojej bezdennej torbie cokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę zombiaków - Saruman wziął sprawę we własne łapy. Ruszył biegiem w kierunku hordy, tuż przed nią nagle skręcając w lewo i odbiegając kawałek. Cały czas szczekał krótko acz donośnie, co powoli zaczęło przejmować uwagę umarlaków. Tylko co najbardziej uparci grzebali jeszcze w pniu, z którego dochodziło ciche łkanie. Kilka sekund patrzyłem jeszcze z niepokojem na Sarumana, a przekonawszy się, że wie co robi i da sobie radę, wstałem i w kilku zgrabnych skokach pokonałem odległość dzielącą mnie od pnia i pozostałych warczących pokrak. Zanim mnie wyczuli, zdążyłem za pomocą noża wyeliminować dwóch, znajdujących się na tyle blisko, by mogli stanowić dla mnie największe zagrożenie. Ogólnie byli dość powolni, więc nawet nie musiałem zabijać wszystkich wystarczyło tylko dobić tych, których Sarumanowi nie udało się wywieść w pole. Oczywiście o ile osaczona osoba nie była ranna. Obróciłem szybko nóż w palcach i zadałem najbliższemu przeciwnikowi cios w pierś, a gdy zachwiał się, tracąc równowagę, doprawiłem ciosem w głowę. Gdy leżał już na ziemi, dla pewności wgniotłem galaretowaty mózg w ziemię. Z tyłu już próbowała chwycić mnie kolejna dwójka. Wycofałem się strategicznie, jednocześnie starając się zajrzeć do wnętrza pnia - dzieciak? Wydawało mi się... Że w środku krył się jakiś dzieciak... - kiedy moje plany pokrzyżował kolejny zgnilec, rzucając mi się na szyję z warknięciem, od którego moje serce postanowiło skryć się gdzieś w okolicach gardła. Nóż poleciał w śnieg. Siła z jaką zombiak uderzył we mnie powaliła mnie za ziemię. Nałykałem się śniegu, włosy wpadły mi do oczu, a na swojej szyi poczułem zmurszałe, połamane paznokcie, próbujące dobrać się do mojej aorty. Prawie przygryzłem sobie język, usilnie starając się zrzucić z siebie ciężkie, oślizgłe ciało. Gdzieś w tle, przytłumione przez śnieg, brzęczało mi w uszach szczekanie Sarumana. Wtem krew bryznęła mi na twarz, a zombiak runął nieprzytomnie na śnieg obok mnie. Szybko podniosłem się do pionu, dysząc i ślizgając w roztapiającym się, wymieszanym z krwią śniegu. Nade mną stał na oko dziesięcioletni, oszołomiony dzieciak o podrapanej twarzy, trzymający oburącz mój zakrwawiony nóż. Wyglądał jakby miał zaraz zemdleć ze strachu i jakby nie do końca wiedział, gdzie się w danej chwili znajduje. Kiwnąłem głową w podzięce, a jako iż kątem oka widziałem już zbliżające się pozostałe dwa zombiaki, wyciągnąłem szybko pistolet i wycelowałem. O dziwo nawet już nie trzęsły mi się ręce. Strzeliłem, a gdy żywy jeszcze zombiak zwalił mi się pod nogi, dzieciak błyskawicznie zanurzył ostrze w jego czaszce, stękając z wysiłku. Następnego udało mi się już wyeliminować za pierwszym razem. Dzięki tłumikowi strzały nie niosły się echem, więc reszta hordy, wywiedziona przez Sarumana, na razie nie mogła nam zaszkodzić. Szkoda tylko, że zmarnowałem jeden nabój. Mógł się przydać.
Obróciłem się, chcąc spojrzeć na dzieciaka. Wciąż stał, wgapiając szeroko otwartymi z przerażenia oczami to na nóż, to na mnie. W końcu ostrze wypadło z jego zakrwawionych dłoni, a sam chłopak zachwiał się, jakby miał zaraz upaść. Przytrzymałem go, podnosząc jednocześnie koso-podobne ostrze, które dyskretnie wytarłem o śnieg i włożyłem za pas. Rozejrzałem się krótko, a widząc, iż nikt nam na razie nie zagraża, uklęknąłem, patrząc chłopakowi w oczy.
- Hej, dzieciaku... W porządku? Zrobiły ci coś? Jesteś już bezpieczny. - zacząłem stanowczo, aby dotarł do niego sens moich słów. Wciąż był w szoku, ale z wahaniem skinął głową.
- Okej. Nic ci nie jest? - powtórzyłem pytanie, a dostawszy odpowiedź odmowną, posłałem mu ciepły uśmiech. Nie potrafiłem zaopiekować się dziećmi choćby pod groźbą rozstrzelania, ale pomyślałem, że może to go trochę rozrusza. Kolczyki i czarne oczy chyba jednak tylko bardziej go skonsternowały. Westchnąłem.
- Nazywam się Alice. A ty? - Poczekałem chwilę. Zero reakcji. - Słuchaj, dzieciaku... Musimy stąd znikać. Znam miejsce, gdzie będziesz bezpieczny, ale musisz mi zaufać, być szybkim i ostrożnym, no i... Powiedzieć jak masz na imię. - Przemyślałem wszystko szybko. Trochę sporo postawiłem tych warunków, ale musiałem mieć pewność, że wszystko pójdzie po mojej myśli. I nie mieliśmy zbyt dużo czasu. W tym samym czasie znalazł nas Saruman. Biegł truchtem i machał ogonem - w ten sposób dawał znać, iż wszystko u niego poszło po jego myśli i akcja się udała. Ucieszyłem się, ale dzieciaka na widok dużego psa przebiegł dreszcz.
- Hej, chyba się go nie boisz? - Znów posłałem mu uśmiech, tym razem na mnie zerknął. - To mój pies. Poznaj Sarumana. - Pchnąłem salukiego, aby podszedł bliżej i dał się pogłaskać. Dzieciak nieufnie zanurzył palce w długiej sierści. Trząsł się dość mocno i dopiero teraz do mnie dotarło, że to nie ze strachu, a z zimna. Miał na sobie tylko jakąś bluzę, która nie wyglądała na zbyt grubą, oraz jeansy i trampki, które przemokły mu na całej długości. Westchnąłem i zrzuciłem z siebie po kolei czapkę, szal, którym się owinąłem oraz płaszcz, a następnie podałem te rzeczy chłopakowi, już czując, jak zamarza mi krew w żyłach. Dzieciak zamiast przyjąć ubrania, tylko rzucił mi tępe spojrzenie. Chyba było mu już wszystko jedno. Przewróciłem oczami i zarzuciłem mu na ramiona płaszcz, który był na szczęście krótki, więc dzieciakowi sięgał do kostek. Następnie owinąłem mu twarz i szyję białym szalem, a na oczy wcisnąłem czapkę. Poprawił ją sobie, zerkając na mnie wielkimi oczami. Zacząłem niecierpliwie podskakiwać. Naprawdę, naprawdę, naprawdę nie lubiłem dzieci, nie potrafiłem się nimi zająć ani do nich przemówić, a ten tu był jeszcze w jakimś szoku pourazowym. Westchnąłem. Znów.
- Dobrze, idziemy. - zakomenderowałem, po czym odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę obozu, zostawiając dzieciaka w tyle. Zdążyłem przejść około 2 metrów, po chwili jednak usłyszałem cichy tupot świadczący o tym, że pies i dzieciak namyślili się i ruszyli moim śladem. Postanowiłem zapisać to na swoim koncie jako wychowawczy sukces.
Drepcząc tak w wysokim śniegu, szliśmy przed siebie: tylko raz po raz ciszę przerywał zduszony przez szal kaszel małego. Dzieciak nie odzywał się, więc tylko ja niekiedy przerywałem ciszę, mówiąc:
- Uważaj, nie podchodź do tego drzewa, śnieg jest za wysoki, wpadniesz, i będę musiał cię wyciągać.
Albo:
- Nie bój się, to tylko wiewiórka... Saruman! Saruman, nie!
Lub:
- Nie... Już niedaleko... Chyba...
Wkrótce znaleźliśmy się pod bramą wesołego miasteczka. Większość drogi uszliśmy w ciszy. Trzęsąc się z zimna przenikającego moje kości, rozmyślałem o losie zamarzniętego w studni drzewnej człowieka, kiedy usłyszałem cichy głosik.
- Alice...?
Odwróciłem głowę, zdziwiony zerkając na dzieciaka, którego niebieskie oczy błyszczały spod rąbka czarnej czapki.
- Um... Tak? - zapytałem zaskoczony. Zapomniałem niemalże o jego obecności, szczególnie, iż jeszcze ani razu się nie odezwał.
Dzieciak długo milczał. Tak długo, iż zacząłem się zastanawiać, czy się nie rozmyślił. Na to wyglądało, więc zerknąłem na niego po raz ostatni, po czym westchnąłem, zamierzając odprowadzić dzieciaka do przywódców i przy okazji zdać im raport na temat martwego człowieka. Wtem jednak głosik rozbrzmiał na nowo. Było to tylko jedno słowo.
- Dziękuję.

200 punktów leci na twoje konto :3 ~Reker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz