Gdy dwóm facetom udało się w końcu umieścić mnie - wykręcającego się jak
piskorz i gryzącego po rękach - na krześle i przywiązać, zajęli się
Daisy. Miałem więc chwilę, aby przemyśleć wszystko. Poruszyłem prawym
nadgarstkiem i skrzywiłem się. Moje ręce były tak szczupłe, że - abym po
prostu nie wyjął dłoni z pęt - musieli niemal odciąć mi krążenie. Nie
przywiązali mi jednak kostek, więc natychmiast skorzystałem z okazji i
założyłem nogę na nogę, wpatrując się w pozostałych dwóch facetów z miną
surowej guwernantki. Kątem oka widziałem jak czwórka takich samych
gostków wywleka Daisy z sali. Wiedziałem, że jeśli zacząłbym za nią
krzyczeć lub szarpać się do niej, mogliby zrobić jej coś gorszego, niż
zamierzali - pewnie uznaliby, że skoro mi na niej zależy, to bardziej
będę skłonny wygadać im wszystko, kiedy zobaczę jak ją poturbowali.
Przeniosłem więc zimny wzrok czarnych oczu z powrotem na dwóch
pilnujących mnie gości. Jeden zerknął na drugiego z krzywym uśmieszkiem
na szerokiej twarzy i podszedł bliżej. W sumie to nigdy nie byłem za
bardzo w takiej sytuacji, więc nie do końca wiedziałem, jak się
zachować. Raczej pewne było, że gdybym zaczął zgrywać twardziela, to na
bank zostałbym przez nich poćwiartowany. A przecież musieliśmy z Daisy
wyjść z tego jakoś cało. W zasadzie o dziewczynę się nie martwiłem
zbytnio, widziałem już, że z ludźmi potrafi sobie poradzić, nawet jeśli z
zombie nie bardzo. Miałem tylko nadzieję, że nie oberwie zbyt mocno.
Skupiłem się więc na tym, jak samemu przeżyć. No bo przecież nie będę
czekał, aż ktoś mnie uratuje, potrafiłem o siebie zadbać, tak jak Daisy.
Problemem było raczej to, że miałem dość irytującą osobowość, a
przecież powszechnie wiadomo, że gdy jesteś związany i stoi nad tobą
wielki facet z nożem, to lepiej nikogo tu nie irytować.
Wbiłem wzrok w
podchodzącego do mnie gościa. Nie wiedzieć czemu, wciąż szczerzył się
jak głupi do sera. Powstrzymałem się od komentarza, gdyż pewnie
przypłaciłbym go ręką.
- Twoja przyjaciółeczka będzie na ciebie
czekać w innym miejscu. - poinformował mnie, po czym wybuchł ochrypłym
śmiechem. Nie widziałem w tym nic śmiesznego, ale przezornie się nie
odezwałem.
- Co, kot ci zjadł język, eleganciku? - w
akompaniamencie zgrzytliwego śmiechu kolegi, gość przyłożył mi ostrze
noża do gardła. Warknąłem. Eleganciku? Tak jakby skórzana kurtka to było
nie wiadomo co... Nie zdążyłem się jednak porządnie wkurzyć, bo
dostałem rękojeścią noża w twarz. Teraz oprócz krwawiącej skroni miałem
także półtora centymetrową ranę na kości jarzmowej. Znów zerknąłem na
nich spode łba, ale zaraz przyszło mi do głowy, że może właśnie to ich
tak cieszy. Kiedy się wkurzam. Zamrugałem więc i spojrzałem na nich już
obojętnie, tylko krótkim ruchem języka zlizując krew, która spod oka
spłynęła mi wąską stróżką do ust. Obydwu mężczyznom już jakoś nie było
do śmiechu. Jeden splunął gniewnie na podłogę, a drugi złapał mnie za
koszulkę na piersi.
- Gadaj! Co żeś tam robił? - Raczej nie
przebierał w słowach. Pytanie było zwięzłe i mogło dotyczyć właściwie
wszystkiego, ale przecież obaj doskonale wiedzieliśmy, o co chodzi.
Wzruszyłem tylko ramionami, za co dostało się z pięści moim żebrom.
Skrzywiłem się krótko.
- Kto cię nasłał?
- Jesteś szpiegiem?
- Co tam robiłeś?
Pytania padały jedno za drugim, tak jak ciosy wymierzone w moje żebra i brzuch, gdy milczeniem owe pytania zbywałem.
-
Gadaj! - warknął w końcu jeden z facetów zbliżając swoją wykrzywioną we
wściekłości twarz do mojej. Z trudem powstrzymałem się, by nie odgryźć
mu nosa.
- Somos ciudadanos del mundo.* - rzuciłem ostrożnie, a gdy
zobaczyłem konsternację malującą się na twarzach mężczyzn, uśmiechnąłem
się krótko do siebie. Trafiłem z wyborem języka. Najwyraźniej nie
rozumieli po hiszpańsku ani słowa, więc nie miało znaczenia, tekstu
jakiej piosenki użyłem. - Asi yo siempre a tu lado y tú junto a mi.** -
kontynuowałem z miną świadczącą o tym, że doskonale wiem o czym mówię i
równie dobrze pasuje to do obecnej sytuacji. Dwaj oprawcy wymienili
spojrzenia jasno mówiące, że chyba coś mnie opętało. Zaczęli się do mnie
zbliżać z obu stron, jeden z nożem w ręku.
- El mundo está en tus
manos...*** - mruczałem dalej pod nosem, starając się w dodatku mówić
szybko i niezrozumiale, tak na wypadek, gdyby jednak słuchał mnie ktoś,
kto zna tę piosenkę lub umie mówić po hiszpańsku. - ...No lo sabes
ya...**** - Zerknąłem najpierw na jednego gościa, a potem na drugiego,
gdyż stali niebezpiecznie blisko mnie i na razie nic nie robili. Czyżby
szykowali się do poderżnięcia mi gardła? - ...Cómo un diamante siempre
brillara...?***** - Jeden z facetów nachylił się nade mną, a twarz
drugiego rozpromieniła się jak dynia w Halloween. - E...? - zdążyłem
mruknąć i nagle więzy spajające moje nadgarstki z krzesłem puściły.
Lekko skonsternowany uniosłem głowę, a wtedy dwie pary silnych dłoni
pochwyciły mnie za ramiona i rzuciły mną o posadzkę z taką siłą, że
uciekło mi całe powietrze z płuc. Może żebra niebezpiecznie
zatrzeszczały. Nawet jeśli nie były złamane po tamtej akcji ze skakaniem
na drzewa, to teraz już zdecydowanie to nadrobiły. Uniosłem się lekko,
ale zaraz z dużą siłą w bok trafił mnie ciężki but. Przetoczyłem się,
czując ciepłą krew przesiąkającą przez koszulkę. Kolejny cios spadł na
moje ramię, gdyż zdążyłem się zasłonić, ale następnego i jeszcze
kolejnego już nie uniknąłem. Na koniec zobaczyłem pochylającego się nade
mną, szczerzącego żółte zęby oprawcę oraz lufę pistoletu, niecierpliwie
drgającą obok mojej zakrwawionej skroni. Zerknąłem na broń ale
widziałem jak przez mgłę.
- Putain... - mruknąłem tylko i straciłem przytomność.
Ocknąłem
się w ciemnościach. Raz po raz tylko coś nagle oświetlało mnie, po czym
gasło nagle. Z niemałym trudem otworzyłem oczy. Natychmiast przywitał
mnie nieznośny ból głowy. Migającym światłem okazały się być małe
światełka na suficie, rozmieszczone co 2-3 metry, które mijaliśmy, idąc
korytarzem. A raczej moi dwaj oprawcy szli, gdyż ja raczej kuśtykałem i
byłem ciągnięty na siłę, w ciemność. Raz po raz moje lewe biodro
przeszywał ostry ból. Gdybym mógł, to bym się zatrzymał, ból był zbyt
dotkliwy, by nieustannie iść, ale nie mogłem, gdyż każda moja próba
zatrzymania się skutkowała szarpnięciem i niecierpliwym powarkiwaniem
moich strażników. Jako iż te szarpnięcia były bardziej bolesne niż
chodzenie, szybko zaprzestałem stawiania oporu, szczególnie iż i tak nic
mi to nie dawało, a musiałem mieć w miarę sprawny umysł, by móc
rozkminić, o co tu chodzi. Potrząsnąłem głową, by trochę mi się w niej
przejaśniło, zepchnąłem ból na dalszy plan i rozejrzałem się. Na pewno
byliśmy w jakichś podziemiach, to nie ulegało wątpliwości. Czułem także
stosunkowo słaby zapach krwi, świeżej. Miałem tylko nadzieję, że nie był
to zapach krwi Daisy. Dwóch prowadzących mnie mężczyzn otworzyło jakieś
drzwi, których przedtem nie zauważyłem i wprowadzili mnie do pokoju.
Kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch - była to Daisy i jakiś koleś,
równie wysoki i szczupły co ja, który celował do niej z pistoletu.
Zamrugałem, potknąłem się i odzyskałem równowagę, ale nie zdało się to
na nic, bo i tak zaraz popchnęli mnie na kolejne krzesło. Tyle że tym
razem mnie nie przywiązali. Przewróciłem czarnymi oczami i pewnie znów
bym za to oberwał, gdyby z ciemnego kąta pokoju nie wychynął nagle
"szef". No proszę. Tym razem nawet palił fajkę. Typowy czarny charakter.
Sarknąłem i pokręciłem głową, a gdy "szef" zerknął na mnie kątem oka,
wbiłem w niego twarde spojrzenie, jakby prowokując go do zaatakowania
mnie. Ten jednak tylko ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Co
robiliście w tamtym miejscu? - zapytał. Zwracał się bezpośrednio do
Daisy, toteż na niej skupiłem moje uważne spojrzenie. Gdzieś na granicy
mojej świadomości zarejestrowany został wyczuwalny w pokoju zapach wanilii. Nie zastanawiałem się nad tym jednak, wgapiając się w oczy
Daisy.
- Byłam na spacerze. - Widziałem jak dziewczyna kalkuluje wszystko w myślach.
-
Interesujące. - mruknął mężczyzna tonem jednoznacznie świadczącym o
tym, że wcale takie nie jest. - A ten kolega? - Wskazał na mnie końcem
fajki. Założyłem nogę na nogę i zacząłem postukiwać palcami w oparcie
drewnianego krzesła. Jeden z kolesi, którzy ciągnęli mnie tutaj już
zamierzał uciszyć mnie ciosem w łeb, ale wystarczyło jedno spojrzenie
jego "szefa", by tego nie zrobił. Koleś cofnął się więc o krok,
przewiercając mnie tylko wściekłym spojrzeniem. Dopóki swoim zachowaniem
nie zdenerwowałem niskiego faceta z fajką, mogłem czuć się bezkarny.
-
Przypadkowy przechodzień, nawet nie wiem jak się nazywa i skąd
pochodzi. - kontynuowała w tym czasie Daisy. Niski mężczyzna pokiwał
tylko głową z miną świadczącą o tym, że w ogóle jej nie uwierzył. Pyknął
kilka razy z fajki.
- A jak wytłumaczysz fakt, iż on biegł do
ciebie? - zapytał. Mówił dość cicho i spokojnie. Wbiłem w niego uważny
wzrok. Biegłem? Ja nie biegłem. Zaatakowali mnie w alejce, kiedy zza
ściany starałem się kierować Sarumanem. Pułapka? Nastawiali pułapkę na
Daisy? Zerknąłem na dziewczynę, ale ona już odpowiadała.
- Nie wiem... Może po prostu starał się mi pomóc, gdy banda zombie mnie zaatakowała.
Dziewczyna
sobie poradziła. Nie odpowiedziała wprost, tylko wskazała ewentualną
możliwość. Co prawda ci ludzie i tak mogli to wszystko rozumieć po
swojemu, no ale...
Niski facet pyknął jeszcze raz z fajki, po czym
burknął coś pod nosem. Zanim zdążyłem zauważyć co się dzieje, zza
krzesła, na którym siedziała Daisy wynurzyła się jeszcze jedna osoba. W
jej ręku błysnęło coś na kształt strzykawki z długą igłą. Przedmiot
szybko został zatopiony w szyi dziewczyny. Daisy po paru chwilach opadła
głowa - uśpili ją czymś. Facet z fajką zwrócił się w moją stronę.
Niespiesznie pykał jeszcze przez chwilę, po czym dmuchnął mi dymem
pachnącym intensywnie wanilią prosto w twarz. Krótkim ruchem głowy
odgarnąłem włosy z oczu i wpatrzyłem się w stojącego za "szefem" gada z
pistoletem. Teraz broń była wycelowana we mnie. Czekałem. Jednak ani
palaczowi, ani mnie się jakoś nie spieszyło. Siedzieliśmy tak w ciszy
dobrych kilka minut, jedynie patrząc sobie w oczy. On z jakimś złośliwym
błyskiem, ja - z oślim uporem.
- Dobrze więc. - zaczął. Czekałem. - Twoja koleżanka uparcie odmawiała powiedzenia mi czegoś o sobie. Może ty to zrobisz?
Nie odezwałem się. Przekrzywiłem jedynie głowę parę centymetrów w prawo.
Mężczyzna
westchnął. Ledwo zauważalnie kiwnął głową, a zanim zdążyłem zareagować,
znów dostałem jakimś tępym przedmiotem w skroń. Tym razem tą drugą. Łeb
znów chciał mi się przepołowić.
- Zapytam jeszcze raz. Kim jesteś i
kim jest ta dziewczyna? - facet przysunął sobie krzesło i z
westchnieniem na nim usiadł. Najwyraźniej miał czas. Dużo czasu.
Wzruszyłem ramionami. Kątem oka zerknąłem na czającego się w pobliżu gościa z metalową rurką. To tym dostałem przed chwilą.
- Gadaj, bo mogę ci zrobić coś gorszego niż to. - Ponownie dmuchnął we mnie dymem. Gdy nie zareagowałem, nachylił się do mnie.
- On chyba nie gada po angielsku, szefie. - wypalił nagle jeden z gości, którzy przed chwilą ciągnęli mnie po korytarzu.
-
A niby po jakiemu? - warknął niski mężczyzna do swojego pachołka, który
w odpowiedzi burknął coś pod nosem i wzruszył ramionami. Przy tym
gościu wolałem nie paplać po hiszpańsku, wyglądał na nieco bardziej
obeznanego niż jego kumple. Jeszcze mógłby ogarnąć, że mu nie grożę
tylko śpiewam.
- Niby nie umiesz po angielsku? - warknął do mnie, a
po moim radosnym "Niet", odrzucił fajkę na bok. - A taki język znasz?! -
wyrwał pistolet gościowi stojącemu za nim i wycelował we mnie. Ups.
Niezbyt dobrze.
- Kholodni budynky v riznykh chastynakh mista
perekhovuyutʹ nas do vesny.****** - mruknąłem szybko, starając się
swojej wypowiedzi nadać ton gorączkowych tłumaczeń. Że niby teraz
zrozumiałem, że to na serio i zdecydowałem odpowiedzieć na uprzednio mi
zadane pytanie. Co prawda to było wszystko, co potrafiłem w miarę
składnie powiedzieć po ukraińsku, ale jeśli oni także nie znali tego
języka zbyt dobrze, to mógłbym coś zaimprowizować.
Zapadła cisza.
Gdzieś w głębi pomieszczenia coś irytująco kapało, raz po raz przerywając ciszę.
-
Co...?! - warknął w końcu z niedowierzaniem niski facet. Wykrzywił usta
w grymasie wściekłości i zbliżył się do mnie o krok. Raptem drzwi
prowadzące na korytarz zostały gwałtownie otwarte przez jednego z jego
pachołków. Koleś ledwo dyszał, jakby przed chwilą biegł tu na złamanie
karku. Wszyscy w pomieszczeniu spojrzeli na nowo przybyłego. Oprócz
Daisy, która wciąż była nieprzytomna.
- Mamy problem... - stęknął
koleś i wypadł za drzwi, a za nim całe zgromadzone w pokoju towarzystwo.
Już miałem wstać i ruszyć za nimi, kiedy jeden z mężczyzn wrócił się,
brutalnie pchnął mnie z powrotem na krzesło i przywiązał mi mocno
nadgarstki. Świetnie.
Pokój opustoszał. Drzwi zostały zamknięte, szczęknął zamek. Nie miałem jak się ruszyć.
Czekałem
tak w milczeniu chyba ze 3 godziny. Tylko raz usłyszałem coś na kształt
strzelaniny, ale z bardzo daleka. Jedynym towarzystwem był mi biegający
po pokoju szczur oraz nieprzytomna dziewczyna. Żadne nie chciało się
odezwać i przerwać wszechobecnej ciszy. Po upłynięciu czwartej godziny
zaczęły mi drętwieć dłonie, a Daisy poruszyła się nieznacznie. Ucieszony
zacząłem ją po cichu wołać, ale zeszło jeszcze z 15 minut, zanim
ocknęła się na dobre. Odetchnąłem z ulgą.
- No, Stokrotko, ileż można
czekać. - przewróciłem czarnymi oczami i skrzywiłem się, gdy dwa
odłamki złamanego żebra otarły mi się o siebie przy opadaniu na oparcie
krzesła.
Daisy rozejrzała się niemrawo.
- Dzie... Sowszysy...?******* - wybełkotała. Głowa wciąż jej opadała i dziewczyna wyglądała jakby miała zaraz zasnąć.
-
Nie wiem. Mówili, że mają jakiś problem i poszli. Nie śpij. Musimy się
stąd wydostać. Teraz albo nigdy. - paplałem do Daisy, nie dając jej
zamknąć oczu. Pokiwała głową i spróbowała wstać z krzesła, jednak
zachwiała się i prawie wylądowała twarzą w brudnej od krwi podłodze.
Złapała się za szyję, burcząc coś pod nosem.
- Nic ci nie będzie. -
rzuciłem. - Wstrzyknęli ci coś... Uśpili cię. Ale jeśli się chwilę
poruszasz, toksyna powinna opuścić twoje ciało. Poskacz albo pobiegaj w
miejscu. - poinstruowałem ją. Właściwie nie do końca pamiętałem, skąd
wiem takie rzeczy, ale mogło to mieć związek z moim życiem sprzed wojny,
o którym niemal całkowicie zapomniałem.
Tak czy inaczej, Daisy
wykonała to, co jej powiedziałem, najpierw dość niemrawo, potem jednak
już w pełni panując nad ciałem. Podeszła do mnie.
- Co tu się stało? Potem...? - zapytała, rozglądając się.
-
Uśpili cię i zaczęli przepytywać mnie. Żałuj, że nie widziałaś
najlepszego... - uśmiechnąłem się do siebie krótko, mając na myśli
bawienie się z oprawcami, udając że nie znam angielskiego. Co prawda nie
miałem w ogóle pewności, czy to zadziała, mogli mnie przecież od razu
zabić, nie zawracając sobie mną głowy - ale najwyraźniej wyjątkowo
sprzyjało mi szczęście, tym razem nie zezowate. Ciekawiło mnie też, co
działo się przez ten czas z dziewczyną i jak ona sobie poradziła. Na
pierwszy rzut oka nic jej nie było, miała tylko zakrwawioną twarz i
dłonie, ale nie widziałem ran. Krew chyba nie należała do niej.
Nagle
usłyszeliśmy głośny hałas, jakby ktoś walnął w drzwi od zewnątrz.
Zamarliśmy na chwilę. Szybko wgryzłem się w sznur oplatający mój prawy
nadgarstek. Daisy otrząsnęła się i zajęła rozplątywaniem drugiego węzła.
Trochę nam to zajęło, ale wkrótce już staliśmy ramię w ramię
naprzeciwko drzwi, zastanawiając się, co z nich wyskoczy. Co prawda były
zamknięte od zewnątrz na klucz... Ale kto wie.
Owinąłem rękami
klatkę piersiową, czując pod palcami lepką krew, przesiąkającą przez
koszulkę. Obok mnie Daisy masowała sobie kark, krzywiąc się. Oboje
byliśmy zakrwawieni i poturbowani.
Do drzwi wciąż się coś mocno
dobijało. Stary zamek już ledwo trzymał, a po drugiej stronie coś
niecierpliwie sapało i węszyło. Zacząłem już powoli podejrzewać co to,
więc wycofałem się, dając znak Daisy, by zrobiła to samo. W
pomieszczeniu było tylko kilka starych krzeseł, okien brak - w końcu
znajdowaliśmy się pod ziemią. Mogliśmy więc tylko odsunąć się pod ścianę
i czekać.
Nagle coś roztrzaskało się o ziemię za ścianą,
najwyraźniej w pomieszczeniu obok. Przez wciąż zamknięte drzwi
usłyszeliśmy szybkie kroki czegoś, co zdecydowanie ma więcej nóg niż
człowiek, następnie trzaśnięcie drewnianych drzwi pod naporem ciężkiego
cielska, a potem przeraźliwe krzyki człowieka rozrywanego na strzępy. Po
chwili słychać już było tylko dźwięki rozdzierania, więc ostrożnie
podszedłem do drzwi naszego pokoju i wyjrzałem przez szparę na korytarz.
Wokół wszystko było umazane krwią, a gdzieś z prawej strony walały się
szczątki sąsiednich, połamanych drzwi. Zerknąłem na zamek. Był już
niemal rozwalony. Wystarczyło tylko doprawić kopniakiem. Zwróciłem się
do Daisy.
- Tam coś jest... Z tego co pamiętam, prowadzili mnie tutaj
z lewej strony. Wyłamię zamek, a wtedy oboje skręcamy w lewo i
biegniemy przed siebie. Jak natrafimy na schody w górę, będzie dobrze.
Ewentualnie może być drabina. Wystrzegaj się schodów prowadzących na
dół. - wyszeptałem do dziewczyny, a gdy potwierdziła, że rozumie,
ustawiliśmy się w gotowości pod drzwiami. Cofnąłem się nieco, po czym
kopnąłem mocno w drzwi. Zamek puścił natychmiast. Zerknąłem na Daisy i
wyjrzałem na korytarz. Z sąsiednich drzwi zaczęło wysuwać się coś
sporych rozmiarów, w kolorze czarnym, o pysku ubabranym we krwi.
Świetnie.
Wilkołak.
A miałem nadzieję na spotkania tylko i wyłącznie z mutacją zombiaków.
Tak
czy inaczej, klepnąłem szybko Daisy w ramię i oboje puściliśmy się
pędem przed siebie. Ślizgaliśmy się we krwi, która rozlana była po
korytarzu, staraliśmy się przeskakiwać przez rozczłonkowane ciała tych,
którzy dopiero co się nad nami znęcali. Gigantyczne czarne bydlę biegło
za nami, obijając się o ściany, gdy korytarz gwałtownie skręcał.
A ja się tylko zastanawiałem, jakim cudem zawsze wpadamy z deszczu pod rynnę.
<Daisy?>
* Jesteśmy mieszkańcami tego świata
** Więc zawsze jestem z wami, a wy jesteście ze mną
*** Świat jest w naszych rękach
**** Sam już nie wiem
***** Roztaczamy blask jak diamenty
****** Chłodne budynki w różnych częściach miasta przygotowują nas do wiosny
******* Przepraszam uprzejmie, czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie się podziali wszyscy ludzie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz