sobota, 20 stycznia 2018

Od Darlene: "Zmutowany Pies"

Rekonesans przebiegł zupełnie bezproblemowo. Jakby z miejsc, do których zaglądałam, ewakuowały się wszelkie zombie i wariaci z bronią. Słońce, a raczej poblask widoczny zza chmur wskazywał, że w przeciągu kilku godzin zapanuje mrok, więc ruszyłam tą samą trasą, którą tam dotarłam. Zimny wiatr i z lekka pruszący śnieg, które jeszcze dwie godziny temu ignorowałam, teraz stawały się wręcz nieznośne. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie parłam do przodu, myśląc o innych, cieplejszych klimatach, którymi mogłabym się cieszyć, gdybym nie wyjechała z Grecji, albo gdybym została na Hawajach... Może nadal zajmowałabym się po prostu swoim życiem, a nie przeżyciem? Ciekawe jak się ma sytuacja w tych odległych miejscach? Jest gdzieś jeszcze świat bez skażenia? Jakiś piskliwo-skrzekliwy jazgot przebił się przez wiatr do moich uszu. Stanęłam bokiem do kierunku, z którego wiało i wyraźniej usłyszałam dziwną gamę dźwięków. Pies, czy umarlak? Obróciłam się powoli wokół własnej osi; nieopodal, w zaspie śniegu, zarejestrowałam jakieś poruszenie. Dobyłam pistoletu, ruszyłam na tyle szybko, na ile mogłam, jednocześnie zachowując względną ciszę i nie wywracając się w biały puch. Zza hałdy śniegu wyłoniła się  osłonięta i mniej zaśnieżona przestrzeń. Naprzeciw mnie szamotało się źródło hałasu, przynęta na zombie, futrzaste, piszczące coś. Jedna z przydługich w stosunku do ciała łap tkwiła w zatrzasku, jakiejś myśliwskiej pułapce. Co za kretyn zostawia to na przejściu.
Zbliżyłam się, nie przestając celować. Psina wyglądała dosyć... osobliwie. To chyba łagodne określenie jak dla tego kosmity. 
Nie znałam się na rasach, ale ten był zdecydowanie spory, z nastroszonym, czarno-brązowym futrem w paski, puszystym ogonem oraz... wyłupiastymi, ciemnofioletowymi oczami, z których każde patrzyło w innym kierunku. Pies poruszał jednym niezależnie od drugiego, co nadawało jego pyskowi niepokojący, ale i nieco głupkowaty wyraz.
Zorientowałam się, że gapię się tak z otwartymi ustami już dobrą chwilę, gdy mutant zaskomlał i zaczął się lizać po zranionej kończynie, z której sączyła się krew. W chwili ciszy usłyszałam sapnięcie gdzieś z tyłu. Szybko odwróciłam się w kierunku dźwięku - nieco dalej, po lewej stronie, klęczała niezauważona przeze mnie wcześniej, drobna postać, a kilka metrów od niej jakiś zakrwawiony, niewielki kształt. Podeszłam do dziecka.
- Nic ci nie jest? - młoda podniosła się i spojrzała na mnie oczami świecącymi od łez. Nie dałabym jej więcej, niż dwanaście lat, chociaż grube, zimowe ubrania utrudniały ocenę.
- On zjadł mojego Luke'a! - pożaliła się, wskazując na truchło. Tymczasem uwięziony zwierz ponownie dał o sobie znać, jednocześnie usiłując się wyrwać w naszym kierunku i nie ruszać zaklinowaną łapą. Spojrzałam na szczątki - szczeniak, lub może podrostek, jego brzuch był dosłownie rozszarpany, a karczek skręcony. Jeśli zaatakowało go to bydlę, to w jaki sposób skręciło mu łeb...
Mój wzrok padł na patyk wystający z pyska truchła. Sięgnęłam w tamtym kierunku i ostrożnie wyjęłam patykowaty kształt. Był to palec. Zdecydowanie nie należał do człowieka.
- Twój piesek został zabity przez zombie, nie tamto dziwadło. - zwróciłam się do dziewczynki.
- Na pewno? - spytała drżącym głosem.
- Na pewno. A teraz zamierzam uwolnić mutanta, o ile nie będę musiała go zabić. Może lepiej będzie, jeśli stąd pójdziesz. Nie wiadomo, co zrobi.
- A mogłabym zostać? Skoro to nie on to ja się nie boję! - wykrzyknęła dziewczynka, ocierając łzy, a ja wywróciłam oczami. Najchętniej zatargałabym ją w jakieś bezpieczne miejsce, do opiekuna, którego z pewnością miała, bo nie wyglądała na zaniedbaną. Ale gdzieś w pobliżu grasował truposz. To już lepiej, żeby zjadł ją zmutowany pies. 
Nakazałam zostać jej tam, gdzie była, sama powoli zbliżyłam się do psa. Ten już nawet nie szczekał, tylko popiskiwał, merdając na wpół podkuloną kitą. Dobra, co się będę czaić. Wyciągnęłam rękę w kierunku mokrego nosa, pozwoliłam się powąchać. Skoro mi jej nie odgryzł, przystąpiłam do ostrożnych oględzin. Kość nie wyglądała na strzaskaną, pomimo tego, że pułapka zdawała się być przeznaczona dla jeszcze większego zwierza, niż ten nieszczęśnik. Dookoła śnieg był przesiąknięty krwią, ale to było raczej porządne otarcie, niż groźna rana. Mimo pewności, że nie dam rady tego otworzyć, spróbowałam swoich sił. Pies odwinął się w moim kierunku, ale wciąż mnie nie użarł.
- Idioci, kurwa, zachciało się polować, ciekawe co by, kurwa, zrobili jakby to-to śnieg zasypał i gówniak w to wszedł, psia ich mać.... - ciskałam pod nosem, manewrując nożem przy zatrzasku. Gdyby tak zachować sobie taką psinkę? W całej swej dziwności jest całkiem uroczy. Z pewnością by się mógł przydać, a i miałabym towarzysza... Szkoda trochę jakby miał gdzieś zdziczeć, lub znów dać się złapać i zostać zjedzonym...
W końcu, po dobrych piętnastu minutach i przy pomocy znalezionego przez Celine - bo tak miała na imię dziewczyna - metalowego pręta przypominającego łom, udało się oswobodzić wiercącego się zwierzaka. Mutant, po chwili dezorientacji, rzucił się w kierunku dziecka, przy okazji wywracając mnie na lód. Natychmiast się poderwałam i pobiegłam w ich kierunku z dobytym nożem. Okazało się to jednak zbędne - zamiast zaatakować, pies skoczył na nią i zaczął lizać ją po twarzy wielkim jęzorem, ochoczo merdając ogonem. Sama "ofiara" zaczęła się śmiać, przez co i na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
- Mieszkasz gdzieś niedaleko? Nie powinnaś sama się tu szwendać. - zwróciłam się do Celine, pomagając jej wstać. Ta potwierdziła, że nie jest daleko od domu. Rzucając mi nieśmiałe spojrzenie, jakbym była prawowitą właścicielką, drapała fioletowookiego za uchem. - W takim razie leć do siebie, bo niedługo zapadnie zmrok. Ja go chwilę przytrzymam. - nakazałam, obejmując potężny kark, który wręcz promieniował ciepłem.
Dziewczyna z ociąganiem pożegnała się ze mną i  psem, po czym postąpiła parę kroków. Pies drgnął, jakby chciał za nią pobiec, wyciągnął szyję w jej kierunku, patrząc na nią oboma oczami i ruszając nosem. Westchnęłam. Naprawdę go polubiłam w ciągu tej krótkiej chwili. Szybko przemyślałam sytuację.
- Wiesz, jeśli chcesz, możesz go wziąć ze sobą! - zawołałam za Celine, która w kilka chwil znalazła się spowrotem obok nas.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem.
- Być może wcale nie jest taką ufną ciapą, na jaką wygląda, a ty chyba właśnie straciłaś swojego pieska. Może ci się przyda... - puściłam psa i podniosłam się - A teraz spadajcie. - rzuciłam, może nieco zbyt oschle. Straciłam za dużo czasu na pomaganie temu zwierzęciu i w ostateczności dałam je w prezencie. Brawo ja. Przynajmniej nie muszę czuć się odpowiedzialna.
- Nazwę go Lucky. Dziękuję! - zawołała Celine, obdarzając mnie uściskiem. Czy taki z niego szczęściarz, to się dopiero przekona. Wracając na swoją ścieżkę, zobaczyłam skrzywioną, jęczącą sylwetkę. Gdy już byłam pewna, że to zombie, strzeliłam dwukrotnie i szerokim łukiem ominęłam ciało. Całkiem blisko krążył, ale może to samotnik? Zresztą, nie miałam czasu ani chęci na zabawę w polowanie. Było mi zimno, a chmury nad głową stały się znacznie masywniejsze. Jeżeli chciałam wrócić do siebie zanim zaatakuje śnieżyca, musiałam się pospieszyć.

~150 pkt ~Reker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz