piątek, 9 lutego 2018

Od Darlene c.d. Detlefa: "Czarny i biały"

Ktoś powiedział, że zima jest najspokojniejszym okresem, jeżeli chodzi o ataki zombie. Mimo wszystko, każdy ranny to o jednego rannego za dużo. Przestępując progi szpitala, poczułam wątpliwości w stosunku do tamtego stwierdzenia, powitała mnie bowiem typowa atmosfera pracowitych godzin. Ogólny harmider z pewnością nie sprzyjał rekonwalescencji chorych. Gdzieś z oddali usłyszałam potępieńcze wrzaski, jakby kogoś kroili bez znieczulenia. W sumie... ktoś mnie popchnął. Zawołałam oburzona na takie zachowanie, ale wtedy zorientowałam się, że był to jeden z lekarzy, goniący gdzieś w kierunku skrzydła, z którego docierało najwięcej hałasów. Na podłodze widniały gdzieniegdzie ślady krwi, których nie było komu posprzątać, lub zrobiono to naprędce. Skierowałam się do pokoju dla pracowników, gdzie rzuciłam plecak i część rynsztunku, który utrudniał swobodne przeciskanie się w tłoku. To nie był mój czas pracy. Miałam dziś wyruszyć w trasę z niejakim Paulem. Co prawda zostało jasno zasugerowane, że jadę tam bardziej w roli ozdoby aka świadka, ale mimo wszystko liczyłam na szansę kontaktu z Przemytnikami.
- O, hey, Darlene, urwanie głowy normalnie - mimo napiętej sytuacji na twarzy Claudii igrał uśmiech, który zdawał się czasem być niezależny od jej woli - Nie dość że tylu chorych, to jeszcze jacyś geniusze urządzili polowanie na zombie, a skończyli w szponach Wilkokrwistego... To cud, że akurat tamtędy przejeżdżał patrol. Ale ty lepiej idź już do zarządu bo słyszałam że jest problem z tym transportem co miałaś ty... - wypaliła niemalże jednym tchem, po czym poklepała mnie po ramieniu i odeszła szybkim krokiem.
Po chwili znalazłam się w przestronnym gabinecie Szefa, który akurat prowadził niezmiernie burzliwą dyskusję z parą nieznajomych.
- Nie wierzę! Nie wierzę po prostu, że z dziesięciu tysięcy ludzi nie znajdziecie mi jednego zdatnego kierowcy! - pieklił się Szefu, cały czerwony ze złości. - Ten transport jest zbyt ważny, żeby go sobie odpuszczać!
Frank Stone, znany też jako Szef, Szefu i Stary. Blisko pięćdziesięcioletni, krępy choleryk. Dobry lekarz. Dupek.
- Szukaliśmy zastępstwa od samego rana, myślisz, że to takie proste? Ludzie, którzy umieją prowadzić i nadają się do takiej roboty, z reguły nie narzekają na brak zajęć, Frank. - rozmówca był zdecydowanie bardziej opanowany i ani trochę oschły. - Nikt nie może poświęcić całego dnia. A ty wśród swoich nikogo nie znajdziesz?
Stary potarł ręką twarz w geście zmęczenia.
- Jak widzisz, ten, kto jest zdatny, jest też niezbędny tutaj.
- Przecież ja mogę jechać sama. - wtrąciłam się, podchodząc do zebranych. Nastąpiła chwila ciszy. Spojrzenia całej trójki skierowały się na mnie, tak jakby dopiero w tym momencie zorientowano się, że w ogóle tu jestem. Za moimi plecami przemknęła do środka jakaś sylwetka. Kobieta przekładała coś w papierach przy drugim biurku, ale wiedziałam, że zezuje w naszym kierunku i nadstawia ucha. Już węszy za plotkami.
- Czasem jak któraś się odezwie... - Odpowiedział Frank i dodał kpiącym tonem - Rozmawiamy o poważnej sprawie, to nie jest zabawa, Darlene.
- Przecież to ja miałam jechać z Paulem. - zaprotestowałam przeciw tak lekceważącemu stwierdzeniu. - Wiem co i jak, umiem prowadzić. Poza tym, co się z nim stało, że nie jedzie? - starałam się nie dopuścić do głosu irytacji, jaką wywoływał we mnie ten człowiek. To on decydował o całej sprawie i nie mogłam go bardziej denerwować.
- Paul miał wczoraj mały wypadek. On... - zaczął jeden z żołnierzy, jak nazwałam ich w myślach. Jednak Szef zgromił go spojrzeniem i odezwał się do mnie tonem, jakby tłumaczył debilowi.
- To, że udało ci się zdać prawko nie zmienia faktu, że jesteś tylko niedoświadczoną k o b i e t ą. - Kurwa. - To nie jest zawijanie bandaży ani zabawa nożem w kuchni, ani nawet machanie pistoletem przed jakimś nadgniłym zombie. Miałaś załatwić sprawy pod opieką Paula, który leży połamany na jednym z oddziałów. Może się wydarzyć wszystko, o czym chyba nie pomyślałaś w tej swojej ślicznej główce. A teraz bądź tak dobra i zajmij się swoimi obowiązkami, a męskie zadania pozostaw mężczyznom.
Kobieta przy papierach zachichotała. Co się idiotko cieszysz. Odetchnęłam głęboko. Poczułam jak na policzki wypływa mi rumieniec złości, a usta rozciągają się w grymasie.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie może być, podróżowałam po bardziej dzikich terenach niż to zadupie, uwierz, Szefie. Z tego co widzę, nie macie żadnego planu, a ja znam wszystkie wytyczne i doskonale dałabym radę nawet w zimowych warunkach. Nie jestem gorzej doświadczona od każdego innego losowego "kierowcy" w mieście. - odczekałam chwilę, nikt nic nie mówił - Ale TY wolisz nie skorzystać z jedynej szansy, chociaż przed chwilą dostawałeś kurwicy, że nie ma komu jechać? - dodałam, krzyżując ręce na piersi.

***

Lewą ręką trzymając kierownicę, sięgnęłam do leżącego na siedzeniu pasażera plecaka. Wyjęłam butelkę wody i mapę. Pociągnęłam kilka łyków, po czym nucąc w kółko dwa wersy z jakiejś piosenki, z której tylko tyle zapamiętałam, rozłożyłam niewielki arkusz na kolanach. Prześledziłam trasę, którą pokonałam i punkty, przez które miałam jeszcze przejeżdżać. Została mi jedna stacja, ostatnia, ale największa dostawa - Rochester, po niej już prosto do Watertown. Dziękujmy Bogu za klimatyzację w autach. Ciężarówka sprawowała się całkiem przyzwoicie, zważywszy na fakt niezbyt sprzyjających warunków drogowych przez większość czasu. Od momentu odpalenia silnika wiedziałam, że mam do czynienia z zadbanym pojazdem, nawet jeśli nie wyglądał jak prosto z salonu. W sumie, od dłuższego czasu nie sypie śnieg, a droga przede mną jest całkiem przyzwoita. Można by nieco przyspieszyć... 
- Zobaczy, że niepotrzebnie lamentował. Ja nie dam rady dojechać, też coś. Bez żadnych scysji i problemów, kurna. - mówiłam do siebie, naciskając gaz. Tak jest dobrze. Prosta, czysta trasa, za pół godziny będę u celu. Hm, a tam co - No żeż... - warknęłam, usiłując wyhamować, jednocześnie wpadając w poślizg. Wyrównałam kurs i zjechałam na bok, modląc się, by to nie było to, co wydawało mi się, że było. Gdy udało mi się zahamować, wzięłam głęboki oddech, usiłując uspokoić serce, które nagle zaczęło mi zbyt szybko bić. Złapałam za karabin i upewniłam się, że pistolet jest w kaburze. Wyskoczyłam z auta. Nie zauważyłam nikogo dookoła. Rozglądając się na boki, sprawdziłam stan opon i drogę za sobą. Moje obawy się potwierdziły - jakiś chuj rozłożył kolczatkę.
- Zabiję was, suki! Kurwa, idioci, do waszych jechałam! - Jak mnie okradną to wyjdę na niedojdę, za jaką mnie ma Frank. Nie no, kurwa, pozabijam, choćby i było ich więcej, pożałują że się urodzili, zabiję kurwa, zabiję - Wyjdźcie z ukrycia! Mam coś dla was! Ja pierdolę... - dodałam już do samej siebie - Co za chuje! - Warcząc, z rozmachu kopnęłam w przednią, bezużyteczną oponę, a jako, że znalazłam się od strony oblodzonego pobocza, nie zdążyłam zachować równowagi i zaliczyłam spektakularną glebę, jednocześnie obsypując się śniegiem. Karabin wyleciał z mojej dłoni i zatrzymał się dwa metry dalej.



<Det?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz