- Michaił! – krzyczy jeden z przemytników, którzy przycupnęli przy niewielkim ognisku. Wokół niego siedzi jeszcze piątka towarzyszy, a tym, którego woła pijany mężczyzna, jest weteranem niedawnej wojny, byłym żołnierzem, a teraz zaledwie starcem z dziesiątkami historii, które tylko czekają na opowiedzenie – Co było dalej?! – dodaje, unosząc butelkę bimbru. Bierze długi łyk, po czym odsuwa ją od ust i podaje kolejnym osobom, które chcą się napić. Starzec śmieje się donośnie, widząc zaciekawienie młodzików.
- Wojna, młodzieńcze, wojna! – odpowiada, zrzucając z ramion stary plecak. Milknie, gdy kładzie go na ziemi, a po chwili opiera się o niego. Zerka na młodych, jeszcze nieskażonych tym światem i uśmiecha się mimowolnie. Bawi, cieszy go ich młodzieńcza radość. Jednak jego opowieść nie będzie radosna, nigdy nie była. To było piekło – Przez okrutne niebo – zaczyna, wpatrując się w płomienie – Przez szczeliny w wypalonych polach… Roznosił się pomruk silników i chrzęst kół. Przez piekło… Nasze duchy były niezłamane. Ale czy będziecie o tym śpiewać? Będziecie śpiewać o pazurach wojny? – warczy, zaciskając pięści. Nadal pamięta – Dowódcy mówili nam, byśmy wznieśli flagi, trzymali szyk, ale to były nauki, które zaginęły lata temu. Teraz mówię to wam. Opowiadam o tym, co odeszło na zawsze.
Jednak ja go nie słucham, skupiam się tylko na butelce, która przechodzi od rąk do rąk, a jej zawartość maleje. Zaczynam delikatnie drżeć, gdy przez dłuższy czas nadal nie jest przy mnie. Już w ogóle nie mogę się skupić. Szybko zdejmuję rękawiczki i zaczynam drapać paznokciami skórę dłoni, by czymś się zająć.
- Moja ukochana leżała pod ciepłą pierzyną, chociaż była samotna, podczas gdy ja śniłem o szczurach i smole, która wypełniała ziemne nory, nasze nowe domy, nasze groby – kontynuuje opowieść Michaił, tym samym zaskarbiając sobie uwagę reszty. Ale nie mogę. Nie interesuje mnie wojna. Nie chcę o niej pamiętać - Paląca blizna, wypalona przez gotujące się błoto. Ogłuszający dźwięk… Nie zaśpiewacie o tym. Wiem o tym doskonale – dodaje po chwili, uświadamiając wszystkich, że to nie koniec opowieści - Śmiercią wśród wydm karmiliśmy piaski pustyni, krew imperiów spływała po gorących piaskach. O tym też nie zaśpiewacie. – kończy całą historię i milknie, przejmując butelkę. Przez moment patrzy na nią, ale później podaje ją mi, przenosząc wzrok na wesołe iskierki nieco większego ogniska. Ściskam szkło, oplatam je palcami. Oblizuję wargi, już czując na języku palący trunek.
- Oho! – śmieje się, wręcz rechocze, jeden z młodszych przemytników. Przelotnie zerkam na niego, wciąż bardziej skupiając się na alkoholu. Wiem kim jest ten mężczyzna. To Richie, dzieciak, któremu wydaje się, że świat należy do niego, zwykły gówniarz, zdradziecki pies – uciekł ze szponów Śmierci, a myśmy go przyjęli – Chłopaki, nie macie na co czekać! Irving dorwała się do butelki! – rży głośno, a całe towarzystwo, poza starym, wtóruje mu. Wzdycham i, wcześniej przełożywszy flaszkę do lewej dłoni, chwytam kulę w prawą i podnoszę się powoli. Biorę torbę, przepełnioną resztkami z przemytów, i wolno odchodzę od ogniska. Mam ich dość. Chcę się po prostu napić. Schlać do nieprzytomności. Oddalam się na odpowiednią odległość. Opieram się od drzewo i piję. Wypijam cały bimber, a jednak nadal mi mało. Nie mam już nic, więc ruszam dalej, po drodze wyrzucając butelkę w głąb lasu.
Niepewnie naciskam klamkę i popycham drzwi, wchodzę do środka zniszczonego domu i zamykam je szybko, opierając się o nie. Powoli uspokajam oddech po panicznej ucieczce od stada świeżych żrących, których mięśnie nie zdążyły nadgnić i nadal poruszały się bardzo szybko, a przynajmniej – szybciej ode mnie. Po chwili odsuwam się od spróchniałego drewna i idę w głąb korytarza. Rozglądam się to w lewo, to w prawo, znowu w lewo i prawo. Ostatecznie decyduję się na pokój po prawej stronie korytarza, będący jednocześnie najdalej położonym pomieszczeniem. Cofam się szybko, gdy tylko czuję mdły zapach zgnilizny. Gnę się w pół, upuszczam kulę, zaciskam powieki i cudem powstrzymuję się od chęci wymiotowania. Prostuję się, otwierając powieki i, sięgnąwszy po upuszczony przedmiot oraz chwyciwszy go w odpowiednią dłoń, przykrywam dłonią usta i nos. Kuśtykam do środka. Wszedłszy, rozglądam się wokół. Widzę leżące na łóżku nadgniłe zwłoki mężczyzny, a gdy podchodzę bliżej, zauważam na jego skroni ślad po strzale, który wystrzelił z broni ściskanej przezeń w martwej, zastygłej dłoni. Przez moment zastanawiam się nad odzyskaniem broni, jednak dotknięcie zzieleniałego truchła skutecznie mnie odrzuca i obrzydza, więc ostatecznie rezygnuję i przechodzę do innego pokoju, tym razem pustego. Wzdycham z ulgą, siadając w kącie. Patrzę na otoczenie. Jasne ściany, być może niegdyś w kolorze różowym, wskazują na pokój dziecka. Amy. Przypominam ją sobie, choć nie chcę o niej pamiętać. Wśród Duchów jest jej dobrze. Ma zapewniony odpowiedni wikt i opiekunek. Nie potrzebuje mnie. Zresztą, zawsze wolała ojca. Kładę kulę obok siebie i zdejmuję torbę z ramienia. Mając złudne nadzieje, otwieram ją, a gdy nie widzę choćby butelki bimbru, odkładam ją i uderzam tyłem głowy w ścianę. Niemal natychmiast czuję resztki opadłego gipsu na ramionach. Zaciskam zęby, przyciskam do piersi ekwipunek i zamykam oczy, czując się dostatecznie bezpiecznie, by odpocząć choćby kilka godzin.
Odkładam kulę obok siebie i pochylam się nad stertą śmieci. Syczę z bólu, gdy przez moje ciało, niczym fala, przepływa ból. Klnąc, wsparłszy się na rękach, siadam na ziemi. Patrzę przed siebie, a po chwili zerkam na podporę, leżącą tuż obok, wystarczyło, bym tylko po nią sięgnęła i powstała, ignorując kupkę, w której może kryć się coś przydatnego.
- Moja droga – zaczynam, marszcząc brwi i muskając opuszkami palców rączkę – Wiesz, że jesteś ze mną od odejścia Louise? – pytam, choć wiem, że nie uzyskam odpowiedzi. To tylko przedmiot – Jesteś mi naprawdę bliska – dodaję, jeszcze nie do końca pojmując, co właśnie robię – A wiedziałaś, że Wiktoria Hanowerska miała psa, który nazywał się Dash? Nie? To od teraz już o tym wiesz. Słuchaj, a może będziemy tak genialne jak królowa i jej pies? Naprawdę się zgadzasz? Uwielbiam cię – wzdycham, ściskając ją w dłoni – Ale będziesz musiała zmienić płeć. Jesteś transseksualny. A więc, ty jesteś Dash, a ja jestem Wiktorią Hanowerską. Idealnie.
- Kim jesteś?! – krzyczy mężczyzna za mną. Mocniej przyciskam mojego przyjaciela i odwracam się w stronę, z której przed chwilą dobiegał donośny głos. Moim oczom ukazuje się młodzik – wyższy ode mnie chłopak, niemal mężczyzna, mający ciemnobrązowe włosy, zaczesane do góry, jego spojrzenie bladozielonych oczu świdruje mnie, szukając odpowiedzi na zobojętniałej twarzy. Po chwili słyszę charakterystyczny dźwięk odbezpieczanej broni i patrzę na jego dłonie, w których ściska śmiercionośne narzędzie. Mimowolnie cofam się o kilka kroków – Może inaczej. Jaki obóz? – pyta, mierząc tym we mnie. Marszczę brwi. O co mu chodzi? Jaki znowu obóz? Mam ochotę o to zapytać, ale w ostatniej chwili orientuję się, o co mu chodzi. O ten obóz. No tak, dawno mnie tam nie było. Nie mam po co tam przychodzić – na razie jestem bezużyteczna. W końcu jednak odpowiadam po dłuższej ciszy:
- Przemytnicy.
- Co tutaj robisz? – docieka, opuszczając broń, którą uprzednio ponownie zabezpieczył. Podchodzi bliżej, ja zaś opieram się o ścianę, nadal ściskając Dasha w dłoni i kładąc dłoń na pokrywie torby myśliwskiej – Jesteś na terytorium Duchów - Dopiero teraz rozumiem jego akcent. Jest Amerykaninem. Podgatunkiem człowieka, posługującym się poddialektem angielszczyzny.
- Zabłądziłam – odpowiadam po kolejnej chwili ciężkiego milczenia. Nie mogę się skupić, moje myśli wciąż uciekają ku kolejnej butelce parszywego trunku, a przecież dziś wypiłam już naprawdę dużo – Znaczy… - zaczynam się tłumaczyć, jednak kolejne słowa uciekają mi z głowy i po prostu dodaję: - No tak, zabłądziłam. Ale zaraz – dodaję, gdy tylko dociera do mnie sens jego kolejnych słów – Duchy… Jesteśmy sojusznikami, prawda? – pytam, ponieważ nie znam relacji panujących wśród ugrupowań, przestałam się nią interesować już dawno temu.
- Oczywiście – uśmiecha się przyjaźnie. Najwyraźniej granie złego Ducha niezbyt mu wychodzi – Chyba nie jesteś zagrożeniem – rzekłszy to, przewiesza broń przez ramię i poprawia kołnierz munduru – Jestem Jackob.
- Ma--Jestem… - mruczę, w ostatniej chwili powstrzymując się przed przedstawieniem jako Madeleine. Jackob, jeśli jest to jego prawdziwe imię, nie musi znać mojego. Mogę być dla niego Irving, Davies, kimkolwiek innym, byleby nie Madeleine, zwykłą pijaczką, samotnie przemierzającą pustkowia – Wiktora Hanowerska. – rzucam bez większego zastanowienia, na co młodzik marszczy brwi. Mimowolnie uśmiecham się nieznacznie, choć kpiąco, gdy widzę jego reakcję.
<Jackob?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz