środa, 8 maja 2019

Od Mirandy cd. Colina

Zaczęłam powoli i dokładnie opowiadać Colinowi mój koszmar. Im dalej brnęłam w tę historię, tym jego mina rzedła coraz bardziej. Nie wiem, co bardziej go przeraziło – to, co opowiadałam czy to, w jakim stanie byłam. Prawdę powiedziawszy, nie czułam się najlepiej. Co ja gadam, w ogóle się nie czułam! Ten koszmar był okropny... Bo tak realistyczny.
Colin pocałował mnie namiętnie. Czułam, jak czule gładzi mnie po plecach, przez co mogłam się choć trochę uspokoić. Faktycznie, tak było. Opadliśmy delikatnie na materac. Nie mogąc się opanować, zjechałam dłonią na jego krocze. Czułam, jak pod dotykiem mojej dłoni jego przyjaciel twardnieje. Uśmiechnęłam się leciutko.

- Nie chcę cię opuszczać. Tu mi jest tak dobrze – dodałam po chwili.
- Mówisz skarbie? - powiedział, ściągając ze mnie bluzkę. - Stęskniłem się za tobą – dodał i ucałował moje piersi, usiłując rozpiąć mi stanik.

Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nagle w pokoju nie pojawił się niespodziewany gość. Ronan, pies mojego kochanego, opierał się przednimi łapami o łóżko. Szybko okryłam się fartuchem lekarskim. I słusznie, bo za chwilę do naszego małego pokoiku szpitalnego wparował kolejny nieproszony gość, czyli Jason. Zaklęłam cicho pod nosem. Widziałam po Colinie, że ma ochotę wymierzyć mu policzek, ale powstrzymałam go czym prędzej, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chwilę później dostałam wezwanie do innego pacjenta. Ubrałam szybko bluzkę i wyszłam, nie mając nawet czasu na to, by pożegnać się z moim ukochanym.

Pięć dni później

Wszystko było więc jasno określone i ustalone. Stevenson powiedział, że chłopaki na swoją kilkudniową misję na terenach Śmierci mają wziąć lekarza. Mieliśmy przejść ponad pięćdziesiąt kilometrów, żeby odebrać skrzynie z nową bronią palną i świeżo wyprodukowaną amunicję. Może znajdę coś dla siebie, pomyślałam na marginesie. Koledzy z oddziału Colina bez wahania wskazali mnie jako tego medyka, który pójdzie z nimi, a ja bez żadnego oporu się zgodziłam. Cóż, chociaż tak mogłam im pomóc. I być bliżej mojego lubego, żeby mieć na niego oko. I, oczywiście, gdyby się coś stało, bez żadnego problemu mogłam im pomóc.

- Jesteś pewna, że chcesz z nami pójść? - zapytał, spoglądając mi prosto w oczy.
- Colin, przecież nic mi nie grozi – odparłam i pakowałam do plecaka resztę medykamentów, które mogłyby się nam przydać, zabezpieczając je dobrze. - Przecież będziesz mnie bronił. Czego mam się niby bać? - dodałam z uroczym uśmiechem. Widziałam, jak mięknie, co odrobinkę mnie rozbawiło.
- No dobrze – uległ, choć widać było, że ciągle się martwi. - Ale obiecaj mi, że będziesz ciągle ze mną... Dobrze? - zapytał niepewnie, chwytając mnie za dłonie.
- Oczywiście skarbie – odpowiedziałam i ucałowałam go czule. - Nie martw się. Zabieram ze sobą moje bronie oraz noże. Poradzę sobie – pocałowałam go znów i pogładziłam czule jego policzek.
- No dobrze, niech ci będzie – zaśmiał się cicho i ruszył szykować swoje rzeczy.

Rozejrzałam się po pokoju i uważnie przyjrzałam temu, co miałam spakowane. Musiałam zastanowić się, czy aby na pewno wszystko mam spakowane. Po krótkich oględzinach stwierdziłam, że wszystko jest gotowe. Podeszłam do stołu, na którym leżała moja broń. Remington był przygotowany do drogi, podobnie moja strzelba. Karabin snajperski schowałam do pokrowca, a strzelba czekała jeszcze na stole. Po chwili zwróciłam uwagi na mój zestaw noży i sztyletów. Zrobiłam szybką inspekcję i stwierdziłam, że wszystko jest ok, więc czym prędzej przypięłam etui z nimi do paska moich spodni. Rozejrzałam się po raz ostatni po pomieszczeniu i stwierdziłam, że wszystko jest gotowe. Zebrałam więc swoje rzeczy i ruszyłam na poszukiwanie reszty ekipy.
Wszyscy czekali na mnie pod bramą. Colin uśmiechnął się na mój widok, a ja skinęłam mu lekko głową. Gdy stanęłam obok niego, usłyszałam Jasona.

- Czy wszyscy wszystko mają? Wszyscy są gotowi? - zapytał, przelatując wzrokiem po zebranej drużynie.

Nikt się nie odezwał, więc Hayes uznał to za odpowiedź twierdzącą na swoje pytanie.

- Nikt nic? Żadnego słowa sprzeciwu? Dobrze więc, ruszajmy! - krzyknął i dał nam znak ręką do wymarszu.

Tak więc po chwili wyszliśmy z obozu. Przed nami było ponad pięćdziesięciu kilometrów marszu. Całkiem całkiem, pomyślałam, i dziarskim krokiem ruszyłam przed siebie. Colin dotrzymywał mi kroku, idąc po mojej prawej stronie.

Trzy dni później

Nasza misja powoli dobiegała końca. W zasadzie można by uznać, że już jest skończona. Udało się nam odebrać skrzynie z nową bronią i świeżo wyprodukowaną amunicją. Nawet znalazłam coś dla siebie. Colin śmiał się, że jestem jak typowa kobieta na zakupach. Popatrzyłam wtedy na niego wzrokiem mordercy i rzuciłam w niego bandażem, a po chwili oboje zaczęliśmy się śmiać. Oczywiście, cała transakcja nie obyła się bez problemów – panowie musieli kilka razy się pokłócić, nakrzyczeć na siebie i obrzucić wyzwiskami. Skłonna byłam wysnuć tezę, że mężczyźni muszą się nieźle pożreć, dać sobie po pyskach, a potem, jak gdyby nigdy nic, iść na piwo jak najlepsi kumple. Może trochę przesadzałam, ale bycie kobietą w takich czasach, w takich warunkach iw niemal wyłącznym otoczeniu mężczyzn, nie było łatwe. Ja jednak niezrażona dawałam sobie doskonale w tym wszystkim radę.
Gdy wszystkie sprawy były załatwione i omówione jak trzeba, mogliśmy w spokoju wyruszyć. Panowie nieśli skrzynie, bo jakoś musieliśmy to wszystko dotargać do obozu, a Colin niemal zamordował ich wzrokiem za to, że proponowali, bym i ja coś poniosła. Wywróciłam oczami na to wszystko i ruszyłam przed siebie. Mogłam im przecież pomóc, bo co to za problem?

Dzień później

Wymęczeni, ale zadowoleni z tego, co przynosimy do obozu, zbliżaliśmy się powolnym tempem do naszych ziem. Panowie co jakiś czas zmieniali się, żeby odciążyć tych, którzy nieśli skrzynie. Mimo protestów mojego ukochanego, także ja im w tym pomagałam. Nikomu nic nie dolegało podczas naszej podróży, więc jako lekarz nie miałam tam zajęcia. Niosąc te rzeczy mogłam chociaż w jakiś sposób się przydać.
Przede mną szli ci, którzy aktualnie nieśli skrzynie. Ja szłam pośrodku, razem z Colinem i Jasonem, a za nami szli ci, którzy byli „wolni”. Moi towarzysze, skupieni na sobie i pogrążeni w jakiejś rozmowie nie zarejestrowali tak, jak ja, że od prawej strony, cicho, bo w krzakach, zbliża się do nas mała grupa ludzi. Dostrzegłam, że trzymają w rękach jakąś broń, bez wątpienia palną. Od razu złapałam Hayesa i Aitkensa za łokcie.

- Panowie, halo – zatrzymałam ich niemal od razu.
- Co chcesz? - zapytał Jason, z lekka niezadowolony tym, co zrobiłam.
- O co chodzi? - zapytał mój ukochany.
- Tam, w krzakach – wskazałam ręką miejsce, w którym przed chwilą widziałam tych, którzy za nami podążali. - Grupa ludzi, może z siedem osób. Mają broń, bez wątpienia palną.
- Chyba sobie żartujesz... - szepnęli jednocześnie obaj.
- Czy ja wyglądam na taką, która żartuje sobie w ten sposób? - posłałam im wkurzone spojrzenie.

Jason niemal od razu na migi wydał rozkazy, aby wszyscy skryli się w zaroślach po drugiej stronie drogi. Wszyscy, prócz mnie, Hayesa i Colina schowali się. Czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Niedługo potem ku nam wyszła trójka po zęby uzbrojonych osób.

- Kim jesteście? - zapytał władczym tonem nasz dowódca.
- A czy to ważne? - odparł zadziornie jeden z przybyszy. - Jesteśmy sobie po prostu grupką, hmmm... Ludzi w potrzebie – zarechotał durnie.
- Czego chcecie? - odezwał się mój mężczyzna.
- Tego, co tam tak skrupulatnie chowacie. Śledzimy was, odkąd wyszliście z obozu Śmierci. I dobrze wiemy, co macie.
- Właśnie! – odezwał się ostatni. - Nowiutką broń i amunicję.
- Czyżby? - założyłam dłonie na piersiach. - Nic nie wiecie.
- Taka jesteś mądra paniusiu? - odparł jeden z nich, zbliżając się do mnie.
- Taki jesteś odważny, chłopcze? - zapytałam zadziornie, nie odsuwając się ani na krok.
- Chłopcze!? Słyszeliście, co ta zdzira do mnie powiedziała!? - odezwał się ten sam, co przed chwilą. Już wyciągał pistolet, jednak Colin zdążył go szybko unieszkodliwić – zastrzelił go.
- Zostawcie ją w spokoju! - krzyknął wściekły i niemal od razu rzucił się na kolejnego faceta, przygważdżając go do ziemi i dźgając go nożem.

Niemal od razu rozgorzała walka. Ci, którzy chowali się w krzakach, zaczęli do siebie strzelać, a ci, którzy byli na środku drogi, okładali się pięśćmi i wszystkim, co było możliwe. Ja starałam trzymać się z boku i oddawać celne strzały z mojego Remingtona.
Kiedy wydawało się, że cała sprawa jest zakończona, nasi przeciwnicy leżą martwi na ziemi, a nasza drużyna bez ubytków w członkach może ruszyć dalej, poczułam, jak ktoś zaciska mi łokieć na szyi.

- Tu jesteś, idiotko – syknął mi wściekle do ucha ten sam facet, który wcześniej zwyzywał mnie od zdzir.
- No i? - próbowałam się wyrwać, jednak był znacznie silniejszy ode mnie.
- To wszystko twoja wina! - uderzył mnie z całej siły w twarz, a ja poczułam jak skóra rozrywa się i po twarzy zaczynają mi spływać małe strumyczki krwi.
- Jasne – zaśmiałam się, spluwając na czerwono. - Sami jesteście sobie winni. Śledziliście nas, wiedząc, jaką grupą jesteście. Wdaliście się w walkę z nami wiedząc, że z góry jesteście skazani na porażkę. I ponieśliście ją sromotnie. Z własnej winy.
- Ty szmato! - krzyknął i wymierzył mi kolejny, solidny cios w twarz. Nie powiem, był mocny, a ja lekko się zachwiałam, upadając na ziemie kawałek od niego.
- No i co? Lżej ci teraz? - zapytałam z satysfakcją. - Lepiej ci, bo bijesz słabszego od siebie, w dodatku kobietę, damski bokserze? -
- Ty.... Ty... - zająknął się i rzucił się na mnie z wściekłością.

Nie spodziewał się jednak, że pod ubraniem chowam pistolet. Szybko go wyjęłam i wymierzyłam strzał. Niestety, dostał tylko w ramię. Zawył z bólu i skoczył do mnie, łapiąc mnie za szyję i dusząc.

- Teraz zdechniesz. Wreszcie. A twój chłoptaś tylko będzie na to patrzył – rzekł z satysfakcją i coraz mocniej mnie dusił.
- Taki jesteś pewien? - wycharczałam i wbiłam mu jeden z moich noży prosto w miejsce pod uchem.
Popatrzył na mnie zdziwiony i rękami, którymi wcześniej mnie dusił, złapał się za szyję, próbując zatamować krwotok. Jednak ja wiedziałam, że nie da rady. Podniosłam się do pozycji siedzącej i próbowałam złapać oddech. Niemal natychmiast znalazł się przy mnie Colin.

- Skarbie, Miranda... - ukląkł przy mnie. - Jesteś ranna.
- Nic takiego, zwykłe pobicie – odparłam, uspokajając go i próbując się uśmiechnąć, jednak czułam jak bardzo boli mnie twarz. W tle usłyszałam tylko, jak któryś z chłopaków, używając pistoletu z tłumikiem, dobija ostatniego z tych, którzy nas napadli.
- Twoja twarz... Pobił cię! - zaprotestował mój ukochany. - Masz złamany nos.
- Wiem, wiem – odparłam cicho, dotykając jego policzka. - Nic mi nie będzie – dodałam i lekko go pocałowałam. - Kocham cię, głuptasie – zaśmiałam się cichutko.
- Martwię się o ciebie, Lwica – rzekł i oparł swoje czoło o moje. - Kocham cię, najdroższa – rzekł cicho, by po chwili pomóc mi wstać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz