czwartek, 2 maja 2019

Od Colina cd. Mirandy

- To tylko sen, to tylko sen - szeptałem jej do ucha, delikatnie się przy tym kołysząc. Chciałem, żeby w końcu poczuła się bezpiecznie... Nie chciałem, aby już nigdy cierpiała, lecz byłem tylko zwykłym człowiekiem, który nie zachował ostrożności, chodząc po polu minowym. Zresztą skąd miałem wiedzieć, że akurat tam znajdują się te wybuchające dyski? Znałem i przyjaźniłem się z Hayesem nie od dziś, dlatego wiedziałem, iż specjalnie nas tam nie zaprowadził, ale dlaczego znowu musiało oberwać się tylko mi? Ja rozumiem, że jestem chodzącym workiem nieszczęścia, lecz może chociaż raz jakaś rana wojenna dotknie kogoś innego niż ja? Oczywiście nikomu nigdy źle nie życzyłem, ale miło by było wreszcie wyrwać się z oddziału medycznego, gdzie zapewne miałem spędzić kilka najbliższych dni swojego życia.
- Bałam się o ciebie... Nie żyłeś... - drżała w moich objęciach, starając się zatrzymać słoną ciecz, cieknącą z jej oczu - Rozstrzelali cię... Wszędzie było tyle krwi - ciągnęła dalej, wyjaśniając mi swój senny koszmar. Martwiąc się jej stanem psychicznym, nie zamierzałem w najbliższym czasie wypuszczać ją ze swojego uścisku, który odgradzał ją od reszty złego świata.
- Żyję skarbie i nigdy cię nie zostawię... Nigdy... Nigdy przenigdy... - otarłem jej nieznośne łzy, które z dużym uporem moczyły mój rozerwany mundur. Próbując ją uspokoić, złączyłem nasze usta w namiętnym pocałunku, co chociaż na chwilę zatrzymało rozdzierający moje serce szloch. Nie odrywając się od jej twarzy, masowałem delikatnie plecy blondynki, które pod wpływem mojego dotyku doznawały doskonałego rozluźnienia - Kocham cię Mir i żadna mara mnie od ciebie słoneczko nie zabierze - odezwałem się po chwili ciszy, dzięki czemu na delikatnie opalonej twarzy lwicy wykwitł słabiuteńki uśmiech - Odpocznijmy jeszcze przez chwilę... Nigdy nie wiadomo kiedy wezwą cię na blok operacyjny - wdychałem kojący zapach jej perfum, który podobnie jak jej uśmiech działał na mnie niczym prawdziwy narkotyk. Czując lekkie odurzenie, opadłem plecami na sprężysty materac, przyciągając przy tym drobne ciało mojej ukochanej do swojego zdrowego boku.
- Nie chcę cię opuszczać. Tu mi jest tak dobrze - zjechała dłonią na moje krocze, które dzięki takiemu zabiegowi delikatnie stwardniało.
- Mówisz skarbie? - powoli ściągnąłem z niej górną część odzienia, co pomogło mi zobaczyć cudną figurę mojej wybranki - Stęskniłem się za tobą - ucałowałem jej piersi, szykując swoje palce do rozpięcia krępującego stanika. Męcząc się z metalowymi zapięciami, w pewnym momencie poczułem na swoich dłoniach zimny nos, który natychmiastowo przemienił się w obśliniony jęzor - Ronan?! - spojrzałem z osłupieniem na potężnego owczarka belgijskiego, płaszczącego się przednimi łapami na szpitalnym łóżku.
- Skąd on się tu wziął? - Cage zasłoniła swoje ciało lekarskim fartuchem, ukrywając tym samym swoje piękne ciało przed wzrokiem potencjalnych gapiów. Jak się okazało, był to stosowany zabieg, gdyż chwilę po jego zapięciu na oddział wparował zadowolony z siebie Jason.
- Tu jesteście gołąbeczki - zaśmiał się, krzyżując nasze spojrzenia, które jak idzie się domyślić, nie były wcale takie kolorowe - No nie gniewajcie się, przyszedłem tylko pogadać - uniósł ręce w pokojowym geście, co jeszcze bardziej zaostrzyło nasz konflikt. Zapewne strzeliłbym mu teraz w pysk, lecz aksamitna dłoń mojego anioła stanowczo uspokoiła moje niezbyt dobre zapędy. W końcu mężczyzna był też moim dowódcą, a za podniesienie ręki na dowódce groziłaby mi sroga kara.
- Czego chcesz? - mruknąłem, poprawiając swoją głowę na rozmiękczonej poduszce.
- Jeśli powiem, że przeprosić to mi uwierzysz? - zrobił dobrą minę do złej gry, co poskutkowało skrzywieniem mojego ciała - Czyli raczej nie - klepnął mnie w ramię, uniemożliwiając mi przez to pożegnanie się z moją kochaną Mirandą, która była zmuszona udzielić pomocy innemu rannemu - Posłuchaj... Nie wiedziałem, że pakuje was na pola minowe. Powinniśmy zachować większą ostrożność, ale przynajmniej tylko ty oberwałeś. Potraktuj to jako lekcję życia i więcej nie pakuj się na te mini bomby - dał mi beznadziejną radę, za którą według jego mniemania miałem szczerze podziękować.
- Wiesz jak dobić człowieka Hayes - przewróciłem oczami, co pozwoliło mi dojrzeć w oddali dwóch  innych członków naszej bandy. Byli to Ray i Clay, czyli pierwsi ludzie z drużyny, jakim całkowicie zaufałem. Chociaż sami niezbyt byli zachęceni tym, iż miałem zastąpić Sonnego, postanowili dać mi szansę, którą solidnie wykorzystałem i wykorzystuję po dziś dzień.
- Już go dręczysz? - westchnął Perry, zajmując miejsce na jednym z plastikowych krzeseł - Jak się czujesz Colin? Rana doskwiera? - spojrzał na biały bandaż, który chwała Bogu nie przesiąkł jeszcze krwią.
- To tylko zadrapania - odpowiedziałem, głaszcząc czujnego psa po dumnym łbie - Poza tym mam tutaj dobrą opiekę więc nie mam na co narzekać - dorzuciłem, zapisując sobie tę sytuację w jednej z szufladek swojego umysłu. Zemszczę się za to! Oj jak ja się za to zemszczę! - Nie przejmujmy się już mną. Lepiej opowiadajcie co u was - zmieniłem temat rozmowy, co nie przypadło do gustu najstarszemu członkowi naszego zespołu.
- A od kiedy to niższy stopniem żołnierz zadaje takie pytania? - Bravo 1 skrzyżowałem ręce na piersi w taki sposób, aby udać obrażonego na cały świat.
- Od dzisiaj - prychnąłem, patrząc na rozkojarzonego Clay'a, który dzisiaj zbytnio nie chciał kontaktować z resztą świata - Widzę, że kolejnemu w głowie aniołki buszują - zaśmiałem się, przywołując go do świata żywych. Wysoki blondyn skierował szybko na mnie rozmarzone oczka, co jeszcze bardziej rozśmieszyło całą naszą trójkę.
- Co? Ja? Chyba sobie kpisz - fuknął rozzłoszczony, odwracając się do nas plecami - Nie mam nikogo! Nikogo! - uparł się jak osioł, delikatnie się przy tym czerwieniąc. Tak, tak nikogo - pomyślałem, pogrążając się w dalszych rozmowach, dotyczących naszego codziennego życia.

*Pięć Dni Później*

- Jesteś pewna, że chcesz z nami pójść? - spojrzałem w różnobarwne tęczówki swojego słońca, które wraz z moją pomocą szykowało się do kilkudniowej misji na tereny Śmierci. Wraz z chłopakami mieliśmy przejść ponad pięćdziesiąt kilometrów, aby odebrać od naszych sprzymierzeńców kilka skrzyń pełnych nowej broni palnej oraz świeżo wyprodukowanej amunicji. Zapewne bylibyśmy już w drodze, ale pan Stevenson zdecydował się postawić przed nami pewne ograniczenie... Mianowicie mieliśmy wybrać sobie lekarza, który będzie nam towarzyszył, a wybór moich kompanów bardziej mnie przeraził, niż zachęcił do takiej podróży. Bałem się o swoją ukochaną... W końcu kto normalny z radością zabrałby swój największy skarb w miejsce, gdzie może stać się mu największa krzywda? Nie chciałem, żeby przypadkowo nabawiła się stresu pourazowego, który z dnia na dzień niszczyłby ją od środka... - Zawsze możemy poszukać kogoś innego. Dalibyśmy sobie jakoś radę. 
- Colin przecież nic mi nie grozi - zapakowała do plecaka kolejne medykamenty, dobrze je przy tym zabezpieczając - Przecież będziesz mnie bronił... Czego mam się niby bać? - dodała z uroczym uśmiechem, który i tym razem zmiękczył moje serce.
- No dobrze - uległem jej, nie porzucając uczucia troski - Ale obiecaj mi, że będziesz ciągle za mną... Dobrze?

<Miranda? :3 Dobziuuu? ^.^> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz