Staliśmy tak chwilę, przytuleni do siebie, czule się całując.
Było tak bardzo przyjemnie, gdy nagle do pomieszczenia wpadł Johan.
–
Co się dzieje? - zapytałam władczym tonem,
szybko nasuwając na ślepe oko opaskę.\
–
Pani dowódco. W lasach pojawiły się wilkołaki...
Zabijają wszystko i wszystkich... Kazano mi przekazać, iż oddział Waltera
potrzebuje natychmiastowego wsparcia. Liczy się każda sekunda... Są zbyt silni
– mówił, jakby strzelał z karabinu maszynowego.
–
Zbierz ludzi! Za pięć minut na placu głównym! -
wykrzyczałam, wydając rozkazy, a mój żołnierz udał się w swoją stronę. Cholera
jasna, że też takie coś musiało stać się właśnie dziś!
Poszłam do swojej szafki, z której wyjęłam podstawowe
wyposażenie. Później ruszyłam po swój łuk i uzupełniłam strzały, które w
kołczanie od razu wylądowały na moich plecach.
–
Raf, wróć do pokoju – rzekłam, może trochę zbyt
ostro, wskazując mu drzwi. Bałam się o niego i nie chciałam, by coś mu się
stało. Jego rana dopiero co została załatana, więc nie mogłam pozwolić, by jego
stan się pogorszył. Zaczęłam chować w zakamarki munduru przeróżne noże i inne
rodzaje broni białej.
–
Rita, chcę pomóc – upierał się Rafael. Cóż,
wiedziałam, że tak będzie, zawsze był uparty. - Byłem szkolony do takich walk
od dziecka... Nic mi nie będzie... Rany też się nie uszkodzą –kontynuował,
zapewniając mnie o swoim bezpieczeństwie i chwytając leżące na stole M4, które
przewiesił sobie przez ramię. - Dam sobie radę, obiecuję, wyjdę z tego żywy –
dodał jeszcze, sprawdzając ostrość swoich sztyletów.
–
No dobrze... - odparłam cicho, patrząc na niego
smutnymi oczami. Widać było, że nagle spochmurniał.
–
Nie smutaj – uniósł dwoma palcami moją brodę
tak, bym patrzyła wprost w jego piękne oczy. - Kocham cię. Tylko to się liczy.
Dwie godziny
później
Sytuacja była dość ciężka, jednak nie na tyle, żeby można
było powiedzieć, że nie dajemy sobie rady. Po prostu walka z wilkołakami zawsze
należała do spraw niebezpiecznych, tym bardziej, gdy obóz atakowała cała
wataha. Cieszyłam się, że Rafael jest z nami, chociaż wcale nie musiał nam
pomagać. W końcu nie należał do naszego obozu i mógł to olać. Ale został,
walczył razem z nami ramię w ramię. Podziwiałam go.
Jako dowódca, musiałam mieć oko na wszystko, co dzieje się
wokół. Wszyscy z moich ludzi dawali z siebie co mogli. Nie powiem, rozglądałam
się głównie za moim ukochanym, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Zobaczyłam
go w momencie, gdy ratował jednego z moich ludzi przed zostaniem posiłkiem dla
siwego mutanta, odciągając go za osłonę. Odetchnęłam z ulgą, bo nic mu nie
było. Radził sobie doskonale w walce. Treningi w projekcie i ze mną na pewno
dawały doskonałe efekty.
Rozejrzałam się po polu walki. Wyglądało na to, że zabiliśmy
prawie wszystkich mutantów. Byłam zadowolona z moich ludzi, że tak sprawnie
sobie z tym poradziliśmy. Zostały jedynie trzy ostatnie osobniki. Logicznie
rozumując, musiały być albo najsilniejsze, albo najlepiej wyszkolone, skoro
przetrwały tak długo. Naciągnęłam specjalną strzałę na cięciwę. Strzała była
specjalna, bo nie dość, że grot był srebrny, to drzewiec zawierał w sobie
wiązkę z białego dębu. Miałam troszkę takich strzał na czarną godzinę.
Wypuściłam więc ja w kierunku jednego z osobników, które zostały na polu walki.
Miał ciemnobrązową sierść z czarnymi przebłyskami. Trafiłam go idealnie między
oczy. Usłyszałam tylko jak głośno wyje z bólu i pada martwy na ziemię.
Zadowolona z siebie obejrzałam się na Rafaela.
Zobaczyłam, jak wbija sztylet w łeb białego mutanta, a futrzak
niemal od razu umiera. Rafael odwrócił się w moją stronę, a ja zamarłam. W jego
kierunku biegł ostatni z wilkołaków. Czarny, duży osobnik. Rozwścieczony
śmiercią swoich pobratymców rzucił się na niego, wgryzając się w jego ramię.
Krzyknęłam przerażona i od razu pobiegłam w tamtym kierunku. Boże, nie,
Rafael... Gdy podbiegłam na miejsce, wściekle zaczęłam wbijać dwa z moich noży
w cielsko wilka. Uderzałam go i biłam jak oszalała, a moje oczy zalewała fala
gniewu, wściekłości o ogromnego żalu. Nawet nie spostrzegłam, kiedy częściowo
się przemieniłam. Szybko pozbyłam się stwora i wracając do ludzkiej postaci,
podbiegłam do mojego ukochanego.
Leżał pod rozłożystym dębem. Uklękłam zapłakana przy nim i
sprawdziłam jego stan. Boże, nie, kochany... Było z nim źle. Bardzo źle. Miał
szarpaną ranę na szyi i rozerwane całe ramię. Ledwo oddychał, ale był świadom.
Stracił masę krwi. Moje zmysły szalały, jednak wiedziałam, że dam radę nad nimi
zapanować.
–
Skarbie, jestem przy tobie... - cała zapłakana
chwyciłam jego dłoń i popatrzyłam mu w oczy.
–
Rita... Udało się... - zakaszlał, wypluwając z
ust krew. - Zabiliśmy ich... Nie żyją...
–
Rafael, nie mów nic – pogłaskałam jego policzek.
- Zaraz kogoś zawołam, zabierzemy cię do obozu i tam ci pomożemy. Wszystko
będzie dobrze.
–
Kochana... Jest... Za późno... - popatrzył na
mnie poważnie.
–
Co? Nie jest za późno, nie gadaj głupstw
Amitachi.
–
Nie dam... Rady... - powiedział cicho i mocniej
ścisnął moją dłoń. - Rita, kochanie... Jest tylko jedno rozwiązanie...
–
O co ci chodzi? - zapytałam zdziwiona.
–
Musisz... To zrobić... Wiesz co...
–
Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Zawołam kogoś,
musimy cię stąd zabrać. Uratujemy cię – gadałam jak najęta, próbując przekonać
chyba tylko samą siebie, że można wyjść z tej beznadziejnej sytuacji.
–
Za późno... - znów zakaszlał, dławiąc się krwią.
–
Jak ci pomóc? - delikatnie głaskałam jego dłoń.
–
Musisz... Mnie przemienić... Uczynić taki, jaka
sama jesteś...
–
chyba sobie żartujesz... - odsunęłam się od
niego kawałek, będąc zszokowana tym, co powiedział. Miałam przemienić go w
wampira? Miałam mu zniszczyć całe życie, jakie było przed nim? Nie ma mowy!
–
Kochany, nie mogę tego zrobić... - znów
przysunęłam się do niego. - Nie chcę niszczyć ci życia. Nie mogę ci tego
zrobić.
–
Rita... Ja umieram... - wycharczał cicho.
–
Rafael, nie gadaj głupstw... - zaczęłam płakać
jeszcze bardziej, ściskając jego dłoń.
–
Proszę cię... Skarbie... Przemień mnie... To
jedyna szansa... - sam zaczął płakać, ściskając moją dłoń.
–
Nie chcę zniszczyć ci życia. Nie chcę cię
skrzywdzić tak, jak tamto ścierwo zniszczyło mnie...
–
Proszę... - popatrzył na mnie błagalnym
wzrokiem. Czułam, jak uścisk jego dłoni słabnie.
–
Nie, nie, nie! - krzyknęłam przerażona. -
Dobrze, zrobię to... - odrzekłam.
Pozwoliłam, by moje kły wydłużyły się do długości tych
wampirzych. Przysunęłam się do mojego ukochanego i przystawiłam mu zęby do
szyi. Płakałam jak nigdy dotąd, bardzo nie chciałam tego robić. Wiedziałam, jak
zmieniło to mnie i zrobiło z mojego życia koszmar...
–
Przepraszam, najdroższy. Kocham cię –
powiedziałam cicho i ugryzłam go w szyję w takim miejscu, gdzie mogłam.
Usłyszałam, jak krzyczy z bólu. Nie dziwiłam się... Agonia w
momencie przemiany była niewyobrażalna i wyciskała z człowieka wszystkie siły.
Zapłakana i przerażona odsunęłam się od niego. Słyszałam, jak krzyczy, jak wyje
z bólu. Nie mogłam tego wytrzymać. Co ja mu zrobiłam? Nigdy sobie tego nie
wybaczę. Usiadłam do niego tyłem w momencie, gdy ucichł. Moje kły wróciły do
ludzkich rozmiarów, a ja oplotłam kolana rękami i zaczęłam szlochać. Nie
wiedziałam, czy to wszystko się uda, czy nie było już za późno... W głowie
miałam same najgorsze myśli...
Siedziałam tak nie wiadomo ile. Po chwili usłyszałam, że ktoś
za mną się rusza. Obejrzałam się za siebie... Rafael siedział zdezorientowany
na ziemi, patrząc na swoje dłonie. Wszystkie rany, jakie miał, zdążyły się
zagoić. Regeneracja wampirów była niesamowita. Obróciłam się i spojrzałam na
niego spuchniętą od płaczu twarzą.
–
Rafael... - powiedziałam cicho i znów się
rozpłakałam, wyciągając do niego ręce.
–
Czy to się... - nie dokończył, przerażony
patrząc na mnie oczami... Czerwonymi oczami.
–
Tak... - schowałam twarz w dłoniach, nie będąc w
stanie mówić.
–
Więc żyję... - zamilkł nagle. - Kochanie,
Rikita... - podszedł do mnie niemal bezszelestnie. - Nie wolno ci płakać,
rozumiesz? Nie wolno. Sam cię o to prosiłem – przyciągnął mnie do siebie i
mocno przytulił.
–
Ja... Zniszczyłam ci życie... - wymamrotałam,
wtulając się w niego.
–
Skarbie, nic z tych rzeczy. Sam cię o to
prosiłem, wręcz błagałem. Zrobiłaś to i jestem ci wdzięczny – rzekł cicho,
gładząc mnie po plecach. - Gorzej byłoby, gdybym cię opuścił, stracił... Nie
mógłbym być przy tobie, chronić cię, przytulać, kochać się z tobą... -
wymamrotał przerażony.
–
Kochanie... - wydusiłam z siebie. - Jak się
czujesz?
–
Dobrze... Głodny, przerażony... Ale dobrze.
–
Wypij coś... Pełno tu ciał... - odparłam,
wyswabadzając się z jego uścisku.
Rafael pokiwał głową i podszedł do jednego z leżących ciał
ludzi. Słyszałam, że się pożywia... Uderzyła mnie kolejna fala poczucia winy.
Nie mogłam tego słuchać i uciekłam kawałek w las. Ostatnie, co usłyszałam, to
Rafaela, krzyczącego moje imię. Odbiegłam kawałek i usiadłam przy drzewie,
szlochając.
Po paru minutach usłyszałam kroki. Było mi już wszystko
jedno, kto to i co mógłby ze mną zrobić. Nie mogłam powstrzymać płaczu.
–
Rikita... - usłyszałam cichutki głosik przy moim
uchu. A więc znalazł mnie...
–
Hmmm? - wymruczałam, nie podnosząc na niego
wzroku.
–
Ukochana... - powiedział czule, chwytając mnie
za dłonie. - Nie obwiniaj się za to. Prosiłem, byś mnie przemieniła w wampira.
Sam tego chciałem.
–
Zniszczyłam ci życie! - nie mogłam wytrzymać i
zaczęłam głośniej płakać.
–
Kochanie, nic z tych rzeczy – przygarnął mnie do
siebie i przytulił, delikatnie kołysząc.
–
Nieprawda...
–
Prawda – rzekł, dalej mnie kołysząc. -
Uratowałaś mnie. Żyję dzięki tobie – dodał.
Nie mówiłam nic więcej, ale wiedziałam, że Rafael ma rację.
Gdyby nie ja, już dawno by nie żył. Na pewno nie zdążyliby go donieść do obozu,
a dopiero co uratować... Umarłby tu, w lesie. A ja musiałabym szykować dla
niego pochówek.
W miarę, jak kołysał mnie delikatnie, przestałam płakać.
Uwierzyłam w to, co mówił, bo miał rację. Jakkolwiek bardzo bym się nie
obwiniała, to prawda była taka, że go uratowałam. Uspokoiłam się nie co,a mój oddech się uspokoił.
–
Lepiej? - wymruczał cicho, dalej mnie tuląc.
–
Yhym – wymamrotałam cichutko.
–
Rita, kochanie... - delikatnie uniósł moją
brodę, bym na niego popatrzyła. - Jesteśmy tu. Razem. Udało się. Żyjemy. -
odparł, uśmiechając się łagodnie.
–
Wiem, skarbie, wiem – popatrzyłam na niego,
tonąc w jego czerwonych tęczówkach. Był teraz taki, jak ja.
–
Kocham cię i teraz nigdy cię nie opuszczę.
Dziękuję ci – uśmiechnął się i pocałował mnie czule.
–
Kocham cię – odparłam i odwzajemniłam jego
pocałunek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz