czwartek, 25 kwietnia 2019

Od Rity cd. Rafaela


Staliśmy tak chwilę, przytuleni do siebie, czule się całując. Było tak bardzo przyjemnie, gdy nagle do pomieszczenia wpadł Johan.

        Co się dzieje? - zapytałam władczym tonem, szybko nasuwając na ślepe oko opaskę.\
        Pani dowódco. W lasach pojawiły się wilkołaki... Zabijają wszystko i wszystkich... Kazano mi przekazać, iż oddział Waltera potrzebuje natychmiastowego wsparcia. Liczy się każda sekunda... Są zbyt silni – mówił, jakby strzelał z karabinu maszynowego.
        Zbierz ludzi! Za pięć minut na placu głównym! - wykrzyczałam, wydając rozkazy, a mój żołnierz udał się w swoją stronę. Cholera jasna, że też takie coś musiało stać się właśnie dziś!

Poszłam do swojej szafki, z której wyjęłam podstawowe wyposażenie. Później ruszyłam po swój łuk i uzupełniłam strzały, które w kołczanie od razu wylądowały na moich plecach.

        Raf, wróć do pokoju – rzekłam, może trochę zbyt ostro, wskazując mu drzwi. Bałam się o niego i nie chciałam, by coś mu się stało. Jego rana dopiero co została załatana, więc nie mogłam pozwolić, by jego stan się pogorszył. Zaczęłam chować w zakamarki munduru przeróżne noże i inne rodzaje broni białej.
        Rita, chcę pomóc – upierał się Rafael. Cóż, wiedziałam, że tak będzie, zawsze był uparty. - Byłem szkolony do takich walk od dziecka... Nic mi nie będzie... Rany też się nie uszkodzą –kontynuował, zapewniając mnie o swoim bezpieczeństwie i chwytając leżące na stole M4, które przewiesił sobie przez ramię. - Dam sobie radę, obiecuję, wyjdę z tego żywy – dodał jeszcze, sprawdzając ostrość swoich sztyletów.
        No dobrze... - odparłam cicho, patrząc na niego smutnymi oczami. Widać było, że nagle spochmurniał.
        Nie smutaj – uniósł dwoma palcami moją brodę tak, bym patrzyła wprost w jego piękne oczy. - Kocham cię. Tylko to się liczy.


Dwie godziny później

Sytuacja była dość ciężka, jednak nie na tyle, żeby można było powiedzieć, że nie dajemy sobie rady. Po prostu walka z wilkołakami zawsze należała do spraw niebezpiecznych, tym bardziej, gdy obóz atakowała cała wataha. Cieszyłam się, że Rafael jest z nami, chociaż wcale nie musiał nam pomagać. W końcu nie należał do naszego obozu i mógł to olać. Ale został, walczył razem z nami ramię w ramię. Podziwiałam go.
Jako dowódca, musiałam mieć oko na wszystko, co dzieje się wokół. Wszyscy z moich ludzi dawali z siebie co mogli. Nie powiem, rozglądałam się głównie za moim ukochanym, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Zobaczyłam go w momencie, gdy ratował jednego z moich ludzi przed zostaniem posiłkiem dla siwego mutanta, odciągając go za osłonę. Odetchnęłam z ulgą, bo nic mu nie było. Radził sobie doskonale w walce. Treningi w projekcie i ze mną na pewno dawały doskonałe efekty.
Rozejrzałam się po polu walki. Wyglądało na to, że zabiliśmy prawie wszystkich mutantów. Byłam zadowolona z moich ludzi, że tak sprawnie sobie z tym poradziliśmy. Zostały jedynie trzy ostatnie osobniki. Logicznie rozumując, musiały być albo najsilniejsze, albo najlepiej wyszkolone, skoro przetrwały tak długo. Naciągnęłam specjalną strzałę na cięciwę. Strzała była specjalna, bo nie dość, że grot był srebrny, to drzewiec zawierał w sobie wiązkę z białego dębu. Miałam troszkę takich strzał na czarną godzinę. Wypuściłam więc ja w kierunku jednego z osobników, które zostały na polu walki. Miał ciemnobrązową sierść z czarnymi przebłyskami. Trafiłam go idealnie między oczy. Usłyszałam tylko jak głośno wyje z bólu i pada martwy na ziemię. Zadowolona z siebie obejrzałam się na Rafaela.
Zobaczyłam, jak wbija sztylet w łeb białego mutanta, a futrzak niemal od razu umiera. Rafael odwrócił się w moją stronę, a ja zamarłam. W jego kierunku biegł ostatni z wilkołaków. Czarny, duży osobnik. Rozwścieczony śmiercią swoich pobratymców rzucił się na niego, wgryzając się w jego ramię. Krzyknęłam przerażona i od razu pobiegłam w tamtym kierunku. Boże, nie, Rafael... Gdy podbiegłam na miejsce, wściekle zaczęłam wbijać dwa z moich noży w cielsko wilka. Uderzałam go i biłam jak oszalała, a moje oczy zalewała fala gniewu, wściekłości o ogromnego żalu. Nawet nie spostrzegłam, kiedy częściowo się przemieniłam. Szybko pozbyłam się stwora i wracając do ludzkiej postaci, podbiegłam do mojego ukochanego.
Leżał pod rozłożystym dębem. Uklękłam zapłakana przy nim i sprawdziłam jego stan. Boże, nie, kochany... Było z nim źle. Bardzo źle. Miał szarpaną ranę na szyi i rozerwane całe ramię. Ledwo oddychał, ale był świadom. Stracił masę krwi. Moje zmysły szalały, jednak wiedziałam, że dam radę nad nimi zapanować.

        Skarbie, jestem przy tobie... - cała zapłakana chwyciłam jego dłoń i popatrzyłam mu w oczy.
        Rita... Udało się... - zakaszlał, wypluwając z ust krew. - Zabiliśmy ich... Nie żyją...
        Rafael, nie mów nic – pogłaskałam jego policzek. - Zaraz kogoś zawołam, zabierzemy cię do obozu i tam ci pomożemy. Wszystko będzie dobrze.
        Kochana... Jest... Za późno... - popatrzył na mnie poważnie.
        Co? Nie jest za późno, nie gadaj głupstw Amitachi.
        Nie dam... Rady... - powiedział cicho i mocniej ścisnął moją dłoń. - Rita, kochanie... Jest tylko jedno rozwiązanie...
        O co ci chodzi? - zapytałam zdziwiona.
        Musisz... To zrobić... Wiesz co...
        Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Zawołam kogoś, musimy cię stąd zabrać. Uratujemy cię – gadałam jak najęta, próbując przekonać chyba tylko samą siebie, że można wyjść z tej beznadziejnej sytuacji.
        Za późno... - znów zakaszlał, dławiąc się krwią.
        Jak ci pomóc? - delikatnie głaskałam jego dłoń.
        Musisz... Mnie przemienić... Uczynić taki, jaka sama jesteś...
        chyba sobie żartujesz... - odsunęłam się od niego kawałek, będąc zszokowana tym, co powiedział. Miałam przemienić go w wampira? Miałam mu zniszczyć całe życie, jakie było przed nim? Nie ma mowy!
        Kochany, nie mogę tego zrobić... - znów przysunęłam się do niego. - Nie chcę niszczyć ci życia. Nie mogę ci tego zrobić.
        Rita... Ja umieram... - wycharczał cicho.
        Rafael, nie gadaj głupstw... - zaczęłam płakać jeszcze bardziej, ściskając jego dłoń.
        Proszę cię... Skarbie... Przemień mnie... To jedyna szansa... - sam zaczął płakać, ściskając moją dłoń.
        Nie chcę zniszczyć ci życia. Nie chcę cię skrzywdzić tak, jak tamto ścierwo zniszczyło mnie...
        Proszę... - popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem. Czułam, jak uścisk jego dłoni słabnie.
        Nie, nie, nie! - krzyknęłam przerażona. - Dobrze, zrobię to... - odrzekłam.

Pozwoliłam, by moje kły wydłużyły się do długości tych wampirzych. Przysunęłam się do mojego ukochanego i przystawiłam mu zęby do szyi. Płakałam jak nigdy dotąd, bardzo nie chciałam tego robić. Wiedziałam, jak zmieniło to mnie i zrobiło z mojego życia koszmar...

        Przepraszam, najdroższy. Kocham cię – powiedziałam cicho i ugryzłam go w szyję w takim miejscu, gdzie mogłam.

Usłyszałam, jak krzyczy z bólu. Nie dziwiłam się... Agonia w momencie przemiany była niewyobrażalna i wyciskała z człowieka wszystkie siły. Zapłakana i przerażona odsunęłam się od niego. Słyszałam, jak krzyczy, jak wyje z bólu. Nie mogłam tego wytrzymać. Co ja mu zrobiłam? Nigdy sobie tego nie wybaczę. Usiadłam do niego tyłem w momencie, gdy ucichł. Moje kły wróciły do ludzkich rozmiarów, a ja oplotłam kolana rękami i zaczęłam szlochać. Nie wiedziałam, czy to wszystko się uda, czy nie było już za późno... W głowie miałam same najgorsze myśli...
Siedziałam tak nie wiadomo ile. Po chwili usłyszałam, że ktoś za mną się rusza. Obejrzałam się za siebie... Rafael siedział zdezorientowany na ziemi, patrząc na swoje dłonie. Wszystkie rany, jakie miał, zdążyły się zagoić. Regeneracja wampirów była niesamowita. Obróciłam się i spojrzałam na niego spuchniętą od płaczu twarzą.

        Rafael... - powiedziałam cicho i znów się rozpłakałam, wyciągając do niego ręce.
        Czy to się... - nie dokończył, przerażony patrząc na mnie oczami... Czerwonymi oczami.
        Tak... - schowałam twarz w dłoniach, nie będąc w stanie mówić.
        Więc żyję... - zamilkł nagle. - Kochanie, Rikita... - podszedł do mnie niemal bezszelestnie. - Nie wolno ci płakać, rozumiesz? Nie wolno. Sam cię o to prosiłem – przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.
        Ja... Zniszczyłam ci życie... - wymamrotałam, wtulając się w niego.
        Skarbie, nic z tych rzeczy. Sam cię o to prosiłem, wręcz błagałem. Zrobiłaś to i jestem ci wdzięczny – rzekł cicho, gładząc mnie po plecach. - Gorzej byłoby, gdybym cię opuścił, stracił... Nie mógłbym być przy tobie, chronić cię, przytulać, kochać się z tobą... - wymamrotał przerażony.
        Kochanie... - wydusiłam z siebie. - Jak się czujesz?
        Dobrze... Głodny, przerażony... Ale dobrze.
        Wypij coś... Pełno tu ciał... - odparłam, wyswabadzając się z jego uścisku.

Rafael pokiwał głową i podszedł do jednego z leżących ciał ludzi. Słyszałam, że się pożywia... Uderzyła mnie kolejna fala poczucia winy. Nie mogłam tego słuchać i uciekłam kawałek w las. Ostatnie, co usłyszałam, to Rafaela, krzyczącego moje imię. Odbiegłam kawałek i usiadłam przy drzewie, szlochając.
Po paru minutach usłyszałam kroki. Było mi już wszystko jedno, kto to i co mógłby ze mną zrobić. Nie mogłam powstrzymać płaczu.

        Rikita... - usłyszałam cichutki głosik przy moim uchu. A więc znalazł mnie...
        Hmmm? - wymruczałam, nie podnosząc na niego wzroku.
        Ukochana... - powiedział czule, chwytając mnie za dłonie. - Nie obwiniaj się za to. Prosiłem, byś mnie przemieniła w wampira. Sam tego chciałem.
        Zniszczyłam ci życie! - nie mogłam wytrzymać i zaczęłam głośniej płakać.
        Kochanie, nic z tych rzeczy – przygarnął mnie do siebie i przytulił, delikatnie kołysząc.
        Nieprawda...
        Prawda – rzekł, dalej mnie kołysząc. - Uratowałaś mnie. Żyję dzięki tobie – dodał.

Nie mówiłam nic więcej, ale wiedziałam, że Rafael ma rację. Gdyby nie ja, już dawno by nie żył. Na pewno nie zdążyliby go donieść do obozu, a dopiero co uratować... Umarłby tu, w lesie. A ja musiałabym szykować dla niego pochówek.
W miarę, jak kołysał mnie delikatnie, przestałam płakać. Uwierzyłam w to, co mówił, bo miał rację. Jakkolwiek bardzo bym się nie obwiniała, to prawda była taka, że go uratowałam. Uspokoiłam się nie co,a  mój oddech się uspokoił.

        Lepiej? - wymruczał cicho, dalej mnie tuląc.
        Yhym – wymamrotałam cichutko.
        Rita, kochanie... - delikatnie uniósł moją brodę, bym na niego popatrzyła. - Jesteśmy tu. Razem. Udało się. Żyjemy. - odparł, uśmiechając się łagodnie.
        Wiem, skarbie, wiem – popatrzyłam na niego, tonąc w jego czerwonych tęczówkach. Był teraz taki, jak ja.
        Kocham cię i teraz nigdy cię nie opuszczę. Dziękuję ci – uśmiechnął się i pocałował mnie czule.
        Kocham cię – odparłam i odwzajemniłam jego pocałunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz