– Drzewo, worek, ósemka, rów, bravo, demol,
agresja, materac, krowa, woda, wojsko, okulary, doktor, ów, 0134 – usłyszałam
po drugiej stronie krótkofalówki.
Co to miało, do cholery, znaczyć? Patrzyłam na kartkę, na
której zapisane były wszystkie te słowa i kompletnie nie rozumiałam, o co
chodzi. Były tak losowe i przypadkowe, że nic, kompletnie nic, nie przychodziło
mi do głowy. Przynajmniej teraz. Na pierwszy rzut oka te wyrazy nic nie
znaczyły.
– Zapisałaś? Mam nadzieję, że zrozumiesz –
usłyszałam po chwili od Jasona i niemal od razu się rozłączył.
W zamyśleniu wyłączyłam urządzenie i odłożyłam je do szuflady
biurka. Przykryłam krótkofalówkę jakimiś papierami, żeby nie było jej widać, i
zamknęłam biurko, zabezpieczając szufladę kłódką. Tak na wszelki wypadek, gdyby
komuś przyszło do głowy ją przeszukiwać.
Siedziałam chwilkę w zamyśleniu. Po kilkunastu minutach
tępego patrzenia się w ścianę, sięgnęłam po cygaretkę o zapachu czekoladowym.
Lubiłam palić, zwłaszcza wtedy, kiedy musiałam skupić się na rozwiązaniu
jakiegoś poważnego problemu. Zapalając cygaretkę, zaczęłam zastanawiać się nad
tym wszystkim, co wydarzyło się i miało wydarzyć po spotkaniu Jasona. O co tak
naprawdę mu chodziło? Czego ode mnie chciał? Wydawał się dość, hmm, jakby to
dobrze określić... Pewny siebie, zdyscyplinowany, lubiący wydawać rozkazy? Coś
z tego na pewno do niego pasowało. Ponadto, ciekawiło mnie to, kim jest, co
robił kiedyś. Chciałabym zdobyć więcej informacji na jego temat bo to, co
znalazłam do tej pory, średnio mnie satysfakcjonowało. Było tego po prostu za
mało. Zaciągnęłam się cygaretką, zlizując z ust smak czekolady. Tak, ten tytoń
by wyjątkowy, bardzo wysokiej jakości. Już nawet nie pamiętam, skąd go wzięłam.
Wypuszczając z ust kółka z dymu, dalej pogrążyłam się w rozmyślaniach na temat
Jasona.
Gdy tytoń się wypalił, usłyszałam pukanie do drzwi.
– Wejść – odpowiedziałam, chowając teczkę Hayesa
pod biurko.
– Pani dowódco – powiedział Martin, salutując mi.
– Spocznij – odpowiedziałam. - Coś nie tak?
– Nie, skądże. Szefostwo przejrzało to, co
ostatnio znaleźliśmy. Jest tego mało, jednak są zadowoleni, że cokolwiek udało
się znaleźć – odparł, lekko zwieszając głowę.
– Dobrze – odparłam i przyjrzałam się mu. - O co chodzi?
– Pani dowódco, ja... - zaczął się jąkać, lecz
przerwałam mu jednym ruchem dłoni.
– O co chodzi, Martin? Mów wprost, bez zbędnych
słów – zachęciłam go, wstając i opierając się o biurko.
– Cała ta sytuacja w magazynie Rusków... Mieliśmy
przecież doskonałe dane wywiadowcze. Cały ten kompleks miał być pusty, nikogo
miało tam nie być. Nikt się nie interesował tym budynkiem od wielu, wielu
miesięcy. A gdy my nagle wybieramy się na akcję, dokładnie w tym samym dniu i w
tym samym momencie, zjawia się tam ktoś jeszcze. W dodatku sugerując nam, że
był tam pierwszy i wszystko, co jest w środku, przysługuje jemu! - niemal
wykrzyczał, wymachując rękami. - Jakim, kurwa, prawem, ja się pytam!? - dodał
po chwili, kończąc swój wywód.
– Martin, sama nie wiem – odparłam, głośno
wzdychając. - Pomyśl o tym, że faktycznie nikt nie miał ochoty interesować się
tym magazynem, ale jednak go obserwował. A wybór tego konkretnego momentu i
dnia na akcję był zupełnie przypadkowy. Musisz to wziąć pod uwagę.
– Wiem, pani dowódco. Jednak dalej mnie to
irytuje!
– Uspokój się, żołnierzu – odparłam, lekko
władczym tonem. Człowiek mojej załogi popatrzył na mnie i skinął przepraszająco
głową.
– Proszę wybaczyć. Czy złożyła pani odpowiedni
raport? Wspomniała coś o tym? - zapytał niepewnie.
– Odpowiedni raport złożyłam, jednak nic nie
wspomniałam o tym, że kogoś tam spotkaliśmy – popatrzyłam na niego
jednoznacznie. - Nikogo tam nie było, zrozumiano? - zapytałam, lekko unosząc
ton głosu, by jednoznacznie zrozumiał moje polecenie.
– Tak, pani dowódco – odparł, ponownie mi
salutując.
– Dobra, Martin, przestań – roześmiałam się cicho,
jednak niemal od razu spoważniałam. - Macie zapomnieć o tej sytuacji,
rozumiesz? Każdy z naszego oddziału ma nikomu, nigdy o tym nie wspominać, pod
żadnym pozorem. To się nie wydarzyło, jasne? - zapytałam, a w odpowiedzi
otrzymałam mocne skinienie głową. - Dobrze. Jeśli kiedykolwiek dowiem się, że
ktoś z naszego oddziału choćby słówkiem się o tym wszystkim zająknął, spotka go
surowa kara. Czy to jasne? - zapytałam znów, marszcząc brwi.
– Tak, pani dowódco – odparł mój żołnierz, a ja
spostrzegłam na jego twarzy lekkie przerażenie.
– Dobrze. A teraz odmaszerować – wydalam ostatni
rozkaz i znów usiadłam za biurkiem.
Martin popatrzył na mnie poważnie, ukłonił się lekko i
wyszedł, zamykając za sobą drzwi. A ja wreszcie mogłam zostać sama ze swoimi
rozmyślaniami. Chwyciłam więc kartkę od Jasona i zaczynałam wpatrywać się
tekst, który był wypisany na kartce papieru. Choć kompletnie nic z tego
wszystkiego nie rozumiałam, wpatrywałam się uparcie w te zupełnie losowe słowa.
**
Po pół godzinie wpatrywania się w wiadomość, zaczynałam się
na poważnie irytować. Miałam w głowie kompletną pustkę! A te cholerne słowa?
Zupełnie nic dla mnie nie znaczyły! Na cholerę w ogóle on mi to dał? Jeszcze
bardziej poirytowana na swój całkowity brak pomysłów, schowałam kartkę do
kieszeni wojskowej kurtki i wyszłam z
pokoju z nadzieją, że po posiłku uda mi się wymyślić coś lepszego. Albo, że w
ogóle uda mi się coś wymyślić.
Poszłam na naszą stołówkę w nadziei na jakiś pożywny, ciepły
posiłek. Byłam na tyle zdesperowana i wkurwiona, że było mi wszystko jedno, co
zjem. Wzięłam talerz, wlałam sobie jakąś zupę, nałożyłam jakiejś ziemniaczanej
papki i ruszyłam w głąb pomieszczenia, żeby posiedzieć w samotności.
Przystawiłam nos do parującej miski z wywarem, który miał udawać zupę.
Powąchałam. Nawet nie pachniała najgorzej. Zanurzyłam łyżkę i wzięłam ją do
ust. Całkiem smaczna, jak na nasze obecne warunki. Zjadłam ją i przeszłam do
papki ziemniaczanej, która już nie smakowała tak dobrze. Odłożyłam ją
zdegustowana i ruszyłam w drogę powrotną do mojego pokoiku. W szafie powinnam
mieć jeszcze jakieś batony energetyczne.
Wchodząc do pokoju, od razu udałam się na poszukiwania tych
batonów. Tak, znalazłam aż dwa! Wzięłam je, otwarłam, wgryzając się w jednego i
usiadłam znów do biurka. Chwyciłam kartkę papieru z wiadomością i znów zaczęłam
się jej przyglądać.
Po kilkunastu minutach doznałam olśnienia. Wzięłam ołówek,
inną kartkę i zaczęłam notować. To miało sens! Z całej tej wiadomości wystarczyło
wyjmować odpowiednie litery. Początkowo pierwsze litery wyrazów, potem na
przemian pierwsze i ostatnie, a potem cały wyraz, cyfry zaś oznaczały godzinę.
Prawdziwa wiadomość brzmiała „Dwór Blackwoodów, 1:34”. Dobrze, że wiem, gdzie
to jest. 1:34? Da się zrobić. Miałam do spotkania jeszcze trochę czasu, więc
położyłam się z nadzieją, że uda mi się choć trochę przespać. Nastawiłam budzik
i zamknęłam oczy. Zasnęłam niemal od razu.
**
Budzik zaczął dzwonić godzinę przed umówionym spotkaniem.
Wstałam szybko i zaczęłam się przygotowywać. Ubrałam się w maskujące ubrania,
do torby włożyłam pistolet, amunicję i kilak noży. Wrzuciłam też noktowizor. Na
plecy założyłam łuk i kołczan uprzednio sprawdzając, czy mam wystarczająco dużo
strzał. Tak przygotowana mogłam na spokojnie ruszyć w drogę.
Na miejsce dotarłam dwadzieścia minut przed czasem. Nieźle,
pochwaliłam się w duchu. Poszukałam jakiegoś miejsca, by móc przeczekać
pozostały czas.
Stojąc przy jakiejś ścianie, pięć minut przed czasem,
dostrzegłam Jasona. Proszę, nieźle, idealnie punktualnie. O, przyprowadził psa.
Ciekawe, czy jego ludzie też tu są. Wyszłam z ukrycia i stanęłam przed nim.
**
On chciał współpracy na zasadzie wymiany informacji... My coś
wiemy, przekazujemy to Duchom. Oni coś wiedzą, przekazują to Aniołom... Chytry
plan, jakby nie patrzeć. Ale czy to nie znaczy, że muszą mieć jakieś ubytki w
informacjach? Z drugiej jednak strony... Posiadanie w obecnych czasach
potężnych sojuszników było mocno wskazane, a nawet potrzebne... Powiedziałam
mu, że się zastanowię.
Nagle usłyszeliśmy kilka słów po rosyjsku... O cholera...
Nie, nie, nie! Tylko nie to! Pies momentalnie zaczął ujadać. Kompletnie
zaskoczona zrobiłam jeden krok w bok, a mój towarzysz krzyknął tylko do psa,
żeby wiał. Niemal jednocześnie Jason skoczył na mnie, a cały budynek zaczął się
trząść. Nastąpił potężny wybuch, a kawałki ciała zamachowca samobójcy, odłamki
sufitu, szkło czy chociażby kamienie zaczynał spadać. Spora część ostrych
elementów spadła na tego, który mnie ocalił, a ja wiedziałam, że wszystko wbiło
mu się w plecy, raniąc go poważnie. Spoglądając na jego twarz widziałam, że
momentalnie zaczyna mdleć. Nie dziwiłam mu się, ból musiał być ogromny.
Jakoś udało mi się wyswobodzić spod niego. Wstałam,
otrzepałam się i rozejrzałam dookoła. I wtedy zobaczyłam... Krew, tyle krwi...
Pozostałości po tym, który wysadził się przy pomocy prowizorycznego pasu
szahida... krew na ciele Hayesa... Tyle czerwieni... Poczułam to nieprzyjemne,
mrowiące uczucie na całym ciele. Głód krwi... Rita, nie teraz... Nie możesz...
Momentalnie poczułam, jak moim ciałem wstrząsają silne dreszcze. Ręce trzęsły
mi się niemiłosiernie, a oko, które mi zostało, bez wątpienia zaszło krwią. Kły
wydłużyły mi się do wampirzej postaci. Czułam, jak moje ciało się zmienia. Że
przechodzę przemianę w moją drugą naturę.
Upadłam na kolana, opierając mocno dłonie na ziemi. Ciągle
się trzęsłam, a całe moje ciało zaczęło wręcz drgać w nieznośnych konwulsjach.
Zapach krwi sprawiał, że dostawałam pierdolca. Całe moje ciało mówiło mi „Napij
się, to krew, potrzebujesz tego. Pij, pij, pij!”. Te słowa ciągle szumiał w
mojej głowie, a ja ostatkami sił próbowałam to wszystko powstrzymać. Zacisnęłam
dłonie w pięści i wydałam z siebie okropny ryk, niczym jakieś drapieżne zwierzę
w trakcie polowania. Jakby nie patrzeć, częściowo byłam zwierzęciem. Okropnym,
potężnym potworem, które mogło zabić każdego na swojej drodze.
Wstałam, chociaż całym moim ciałem targał okropny ból. Rita,
dasz radę, zwalczysz to! Wiesz, że możesz. Potykając się o leżące na ziemi
odłamki, które po wybuchu walały się wszędzie, próbowałam doczłapać się w
stronę Jasona. Musiałam sprawdzić, czy jeszcze żyje i w jakim jest stanie. Moja
wampirza natura była ciągle na wierzchu. Upadłam na kolana przy nim i
próbowałam chwycić go za rękę, żeby wyczuć puls. Jednak dalej walczyłam sama ze
sobą, a wampir nie chciał dać o sobie zapomnieć. Ryknęłam ponownie. Nie chcę
tego, odejdź, rzekłam potworności, która siedziała w moim wnętrzu. I nie wiem
jakim cudem, ale poczułam, że moje ciało odpuszcza, a moja mutacja chowa się.
Po chwili byłam już sobą, Ritą von Kastner. Odetchnęłam z ulgą i mogłam zająć
się leżącym na ziemi człowiekiem.
Dotknęłam jego ręki, wyczuwając puls. Na całe szczęście żył,
choć serce biło coraz słabiej. Odetchnęłam z ulgą. zauważyłam, że jego powieki
lekko drgają. Bez wątpienia musiał widzieć i słyszeć, co się ze mną działo. W
tym momencie miałam to w dupie, ważniejsze było to, żeby zapewnić mu
bezpieczeństwo. W tym momencie zemdlał, a ja kątem oka dostrzegłam, że jego
pies biegnie w naszym kierunku. Zwierzę przysiadło przy nas i zaczęło lekko
skamleć, a po chwili lizał już rękę swojego pana.
– On żyje, spokojnie piesku – pogładziłam zwierzę
po szyi. - Będzie dobrze, musimy go jedynie zabrać w bezpieczne miejsce.
Pies jakby rozumiał, co mam na myśli i łbem trącił moją nogę.
Postanowiłam podnieść Jasona i, nie wiem jak, ale dotargać go do Aniołów.
Mieliśmy naprawdę dobrych lekarzy, którzy mu pomogą, opatrzą go i zapewnią
odpowiednie warunki, żeby wydobrzał. A on tego teraz potrzebował. Podniosłam go
jakimś cudem, zakładając jego rękę na moje ramię. Cholera, był ciężki! Sapnęłam
lekko z wysiłku i ruszyłam powoli przed siebie.
– Sprawdź drogę – powiedziałam do psa, a ten
ruszył przed siebie doskonale rozumiejąc moje polecenie.
Ja, z zawieszonym na ramieniu Hayesem, brnęłam przed siebie.
Szliśmy bardzo powoli, brnąc przed siebie. Wyszliśmy jakimś cudem z magazynu.
Udało mi się jeszcze kawałek go przetargać. Musiałam chwilę odsapnąć, więc
stanęłam przy jakimś drzewie, by złapać oddech. Po chwili byłam gotowa do
dalszej drogi. Jason nadal jednak był nieprzytomny.
**
Szłam dalej już jakieś 15 minut. Z daleka widziałam już
światła obozu Aniołów. Dobrze Rita, dasz radę, powiedziałam do siebie i z nowym
pokładem sił ruszyłam jakby szybszym krokiem. Pies Jasona nadal szedł kilka
kroków przed nami sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Nagle usiadł na
środku drogi zaczął warczeć. O kurwa, syknęłam po niemiecku. Coś jest nie tak.
Zeszłam na bok i położyłam delikatnie mojego towarzysz na ziemi. Zawołałam psa,
by ten go pilnował, a ja ruszyłam sprawdzić, o co chodzi.
Podchodząc bliżej drzewa, na które warczał piec, spostrzegłam
za nim jakieś istoty. Kurwa, serio, teraz!? W naszą stronę nadciągała grupa
czterech zombiaków. Na szczęście, tylko czterech. Ciągle miałam przy sobie moją
torbę. Wyjęłam więc pistolet z tłumikiem i załadowałam naboje. Wymierzyłam i
zaczęłam strzelać. Wszystkie zombie padły niemal od razu. Odetchnęłam z ulgą i
podbiegłam bezszelestnie do leżącego Jasona i siedzącego przy nim psa.
– Dobra robota, psiaku – powiedziałam i poklepałam
zwierzaka po łbie. Ten zadowolony zamerdał ogonem.
Po chwili znów brnęłam przed siebie, będąc już niemal przy
samym obozie. Pies dalej biegł przed nami. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że
usłyszałam za sobą paskudny hałas. O kurwa... Chciałabym się nie odwracać,
jednak to było silniejsze ode mnie. Popatrzyłam za siebie i nie mogłam uwierzyć
własnym oczom. Za nami, choć powolnie, ciągnęła spora gromada zombie... Może
gdzieś koło trzydziestu osobników. Cholera jasna, nie, nie, nie! Zaczęłam
siarczyście kląć po niemiecku. Pies wyczuł, co się dzieje i zaczął szczekać. Te
paskudy, które za nami podążały, nagle dostały jakiegoś dopalacza i zaczęły za
nami niemal biec. Kurwa, kurwa, kurwa, rzekłam zdenerwowana i ruszyłam szybko w
stronę obozu. Dopadną nas, jak nic.
Będąc przy samej bramie obozu niemal czułam oddech tych
paskud na karku. Wkurwiona nie na żarty, ale jednocześnie wystraszona, zaczęłam
tłuc pięścią w bramę i drzeć się, żeby nam otworzyli. Ktoś w końcu łaskawie
wpuścił nas do środka dokładnie w momencie, gdy zombiaki docierały do bramy.
Ktoś zatrzasnął zasuwę, a w obozie rozległ się niezły harmider. Wszyscy
szykowali się do odparcia tego ataku. Ja zdołałam jedynie przekazać Jasona w
ręce lekarzy, wydając stosowne polecenia, by zajęto się należycie, a sama
padłam na ziemię z wyczerpania i nerwów. To był dopiero dzień! Zdecydowanie
zbyt długi i wypełniony wrażeniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz