sobota, 20 kwietnia 2019

Od Rafaela cd. Rity

Nie mogłem uwierzyć, że jeden pierdolony wampir mógł zniszczyć doszczętnie życie mojej Rity. Złość, jaka w tamtym momencie przepływała przez moje ciało, niemal niszczyła mnie od środka. Czułem się bardzo związany z moją przyjaciółką, dlatego każdy jej smutek, czy też ból trafiał we mnie dwa razy mocniej. Doskonale wiedziałem, że nie mogę wysłać tej sprawy do części mózgu zwanej "zapomnieniem", dlatego bez najmniejszego zawahania postawiłem przed sobą pewien cel.
- Zabiję tego wampira. Znajdę go, odetnę mu łeb i spalę jego truchło - warknąłem, gładząc ją po drżących plecach. Nieustannie czułem, jak jej łzy moczą mój czarny mundur, nadając mu w ten sposób mocniejszej barwy mroku - Nie odpuszczę mu. Nigdy mu nie odpuszczę - przycisnąłem kobietę mocniej do swojej klatki piersiowej, uważając, aby do reszty jej nie zgnieść.
- Raf... Nie rób głupstw... Nie chce, by coś ci się stało - pociągnęła nosem, ocierając skrawkiem rękawa swoją czerwoną od płaczu twarz - Wampiry są silniejsze od ludzi, mógłbyś nie wyjść z tego żywy - zadrżała na myśl o mojej śmierci, która teoretycznie miała nastąpić kilkanaście lat temu. Cóż, życie w programie rządowym nigdy nie było kolorowe. Wystarczyło, że potknąłeś się więcej niż pięć razy, a już spisywano cię na stracenie. Zabierano cię wtedy do śmiesznego pokoiku, gdzie pod pretekstem zabawy, nakładano ci na twarz maskę tlenową i humanitarnie usypiano. Nie mam pojęcia, ilu z nas umarło przez ich chorą ambicję stworzenia idealnego wojska. Ich jedynym wytłumaczeniem w tej sprawie były słowa, że czynią wszystko w imię nauki. Nauki, która odbierała wolności i radość życia młodszym jednostką, niemającym wpływu na swój los.
- Nic mi nie będzie Rikito - posłałem jej łagodny uśmiech, mający za zadanie uspokoić jej zszargane nerwy - Dam sobie radę. Jedna spuszczona krew w tą, cz w tamtą nie robi już na mnie wrażenia - potarłem dłonią jej policzek, który mimowolnie spłonął kolorem soczystej wiśni. Uśmiechając się delikatnie na ten widok, ucałowałem krótko czoło von Kastner, dając w ten sposób znać, iż ma mi zaufać.
******
Kiedy zegar ścienny w pokoju Rity wybił godzinę pierwszą, spojrzałem po raz ostatni na twarz śpiącej przyjaciółki. Od ponad trzydziestu minut byłem gotowy do wyniszczającej zmysły wyprawy, ale zamiast rzucać się w nieznane, wolałem przestudiować ciut dokładniej miejsca na mapie, w których dość często pojawiały się krwiożercze bestie. Zanim wyszedłem, pozostawiłem przy łóżku przyjaciółki swój niezbyt czysty nieśmiertelnik, jako pamiątkę, chroniącą moją osobę, przed nieuniknionym zapomnieniem. To tak na wszelki wypadek - pomyślałem, odgarniając z jej twarzy przydługawe, czarne kosmyki. Nie mogąc pozwolić sobie na dłuższe nicnierobienie, wyślizgnąłem się po cichu za drzwi, aby następnie ruszyć korytarzem w stronę wyjścia z pałacu i jego bramy, służącej jako jedyne wyjście z całego obozu Aniołów. Pozostawiony samemu sobie, ruszyłem żwawym krokiem w stronę lasu, który po zmroku nie był przyjaznym miejscem dla osamotnionych ludzi, jak i zwierząt bez żadnego stada. Nie przejmując się ciemnością, wsłuchałem się uważnie w każdy element przyrody, który był w stanie przekazać mi wiadomości o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Moim pierwszym przystankiem okazała się pobliska biblioteka, gdzie oprócz sterty papierów i poobdzieranych ze wszystkich stron książek, nie znalazłem nawet najmniejszego szczurka. Ta sytuacja podziałała na mnie dwojako. Z jednej strony poczułem lekką niechęć do dalszych poszukiwań, natomiast z drugiej, dostałem mocnego kopa od losu, abym dalej węszył za wrednym nietoperzem i oficjalnie pozbawił go życia. W końcu robiłem to w ramach zemsty, a nie z powodu nagłej ochoty wypicia herbatki z aromatem tamponowejpodpaski. Następnymi obiektami na mojej liście były kolejno: Dwór Blackwood, szpital psychiatryczny i szkoła. Obecnie przebywałem w przedostatniej lokacji, zwącej się potocznie Zoną. Niezbyt zadowolony z tego, że nadchodzi ranek, przedzierałem się przez zarośla przerośniętych chwastów, uważając przy tym, aby nie poranić o nie swojej odsłoniętej twarzy. Miałem już wycofywać się zadkiem z kompleksu botanika, gdy nagle, gdzieś za moimi plecami usłyszałem dość wyraźny szmer. Zdezorientowany, przyciągnąłem głowę do lewego ramienia, żeby móc zobaczyć co dzieje się na końcu zdradliwego korytarza. Pustka - mruknąłem ze złudną ulgą, gdyż po niecałej sekundzie jakaś magiczna siła złapała za mój kark i rzuciła mną o ścianę. Czując koszmarny ból, ostatkiem sił powstrzymywałem się od poniżającego zawodzenia. Biorąc się w garść, uchyliłem powoli ciężkie powieki, aby zobaczyć swojego nowego wroga.
- Myślałem, że zdechniesz od razu - syknął upiór, uważnie mnie przy tym obwąchując - Hm... Czyżbyś miał kontakt z moją starą znajomą? Będzie z ciebie pyszny kąsek - oblizał się łakomie, szykując się do zadania pierwszego ugryzienia. Nie chcąc żegnać się tak wcześnie z życiem, sprzedałem mu cios poniżej pasa, który skutecznie go ode mnie odciągnął. Pijawka była ode mnie znacznie wyższa, co teoretycznie dawało mu większe szanse wygrania tego pojedynku. Jego blada cera, niezbyt ładnie mieszała się z czarnymi włosami, spod których łypały na mnie krwiste ślepia. Łącząc ze sobą wszystkie cechy jego wyglądu, prędko stwierdziłem, iż jest on najbrzydszym, ludzkim mutantem, jakiegokolwiek widziałem. Przygotowując się do kolejnego ataku, wyjąłem z kabury udowej niewielki sztylet, pokryty cienką warstwą drzazg pochodzących od białego dębu - Oh, marna istoto... Sądzisz, że pokonasz mnie w pojedynkę? - w mgnieniu oka znalazł się blisko mnie, wbijając w mój lewy bok swoje wyostrzone szkiety. Nie ulegając uczuciu rozrywania, starałem się wbić mu broń prosto w tchawice, co udało się dopiero za szóstym razem. Odsuwając się od ciała zdechłej pokraki, sprawdziłem palcem głębokość ran, znajdujących się w różnych częściach mojego ciała. Jedne były głębokie, inne zaś sprawiały wrażenie lekkich draśnięć. Wiedząc, że muszę dokończyć swojego dzieła, uklęknąłem przy zimnym już truchle, aby w kilka sekund pozbawić je głowy. Zadowolony ze swojego dzieła, podniosłem się na proste nogi i bez najmniejszego zawahania, ruszyłem chwiejnym krokiem w stronę wyjścia z ogrodów. Na moje nieszczęście, w pewnej chwili, przed oczami pojawiło mi się pełno czarnych plam, które momentalnie ściągnęły moje ciało na ziemię.

<Rita? ^.^ Spokojnie, on żyje xd> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz