Kiedy padłam wymęczona po przyniesieniu Jasona do obozu, od
razu podbiegła do mnie moja grupa. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało i o
co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego przyszłam do obozu z rannym obcym, dlaczego
mam psa, dlaczego nadciąga horda zombie i tak dalej. Nie miałam teraz na to sił
i ochoty. Wstałam szybko i powiedziałam:
Wszyscy spuścili głowy w przepraszającym geście. Westchnęłam
głośno i zaczęłam wydawać rozkazy i polecenia. W końcu nie mieliśmy czasu
zastanawiać się nad tym, jak do tego doszło. Wiedziałam o tym jedynie ja. Jakby
nie patrzeć, to była moja wina... Otrząśnij się Rita, teraz nie ma na to czasu.
Sięgnęłam po mój łuk i kołczan oraz torbę i ruszyłam w kierunku bramy obozu.
Teraz to było najważniejsze – odeprzeć atak tych stworów.
Podeszłam do bramy i rozejrzałam się po ludziach, którzy się
tu zebrali. Każdy miał ze sobą jakąś broń. W dużej mierze widziałam ludzi z
łukami lub kuszami. Wybornie, pomyślałam. Bezmyślne strzelanie z broni palnej
mogło spowodować jedynie to, że hałas zwabi do nas więcej zombie. A wtedy
moglibyśmy nie dać sobie rady z obroną. Część ludzi miała jednak pistolety czy
karabiny. Jednak, chociaż tyle, że z tłumikami. Nie podobało mi się to zbyt
mocno, ale cóż. Lepiej bronić się ten sposób, niż wcale.
Łucznicy weszli na mury wraz z częścią kuszników. Mała grupa
ludzi została przy bramie, gdyby jakiś stwór przedarł się przez wejście do
obozu.. tak przygotowani czekaliśmy na to, aż te stwory będą na dogodnej
pozycji do zlikwidowania ich. Łucznicy i kusznicy napięli swe bronie. Mieli
czekać na mój znak.
Wtedy zobaczyliśmy to, co zbliżało się do naszych ziem... Nie
powiem, trochę się wystraszyłam. Gdy zobaczyłam grupę, jaka się zbliża,
dziękowałam swojemu szczęściu lub, jak kto woli, głupocie, że udało mi się cało
wrócić do obozu. Tym bardziej z uwieszonym u boku ledwo żywym Jasonem. Widać
było grupę liczącą, na oko, 30 osobników. Byli niezwykle szybcy. I wściekli. Bóg
jeden wie, jak długo się nie żywiły. Spojrzałam na moją grupę i dałam im głową
znak, aby byli gotowi. Sama też przygotowałam się do strzału. Jakby nie
patrzeć, byłam najlepszą łuczniczką w obozie. Jednak ćwiczenia z łukiem w lesie
wraz z Rafaelem się opłaciły... Uśmiechnęłam się sama do siebie na to
wspomnienie i dałam ludziom znak, by zaczęli likwidację stworów. Zewsząd
posypały się strzały na to, co do nas zmierzało. Lekko licząc, padło około 10
osobników. Dobrze, aczkolwiek mogło być lepiej. Dałam znak, by ponownie napięto
cięciwy i przygotowano się do kolejnej salwy. Znów padły strzały. Na ziemi
leżały niemal wszystkie te potwory które podążały za mną i Jasonem. Ok, nie
jest źle.
Wtedy nagle dostrzegłam coś dziwnego. Gdzieś między drzewami
blisko obozu, niemal niedostrzegalny dla normalnego człowieka... Zauważyłam
jakiś ruch. Moje zmysły od razu się wyostrzyły. Słuch, wzrok, węch... To chyba
jedyna pozytywna strona wampiryzmu. Przyglądałam się temu, co wydawało mi się,
że widziałam. Nagle... Zobaczyłam wśród drzew dwa czerwone punkty... Oczy...
Wampir... Niemal poczułam, jak moje mięśnie napinają się we wściekłości, a kły
niebezpiecznie wydłużają. Ciało przeszedł znajomy dreszcz adrenaliny.
Zacisnęłam dłoń w pięść i cichutko syknęłam. Byłam pewna, że tamten wampir to
usłyszał. Byłam prawie pewna, że usłyszałam w odpowiedzi szyderczy śmiech,
jednak harmider w obozie nie pozwalał mi tego jednoznacznie stwierdzić.
Otrząsnęłam się, a gdy ponownie spojrzałam w kierunku, gdzie widziałam dwie
czerwone żarówki, już ich nie było. Wywróciłam oczami. Mam nadzieję, że to
ścierwo tu więcej nie wróci. Po chwili ponownie skupiłam się na tym, co działo
się wokół mnie.
Gdy wróciłam do rzeczywistości, okazało się, że już wszystkie
zombie padły, a ludzie z obozu świętują wygraną walkę. Wybornie, rzekłam i
zeszłam z murów obronnych. Rozejrzałam się pospiesznie. Brama była w całości, a
nasi zwiadowcy już wyszli na zewnątrz, by rozejrzeć się, czy nikt więcej się
nie zbliża, przeszukać ciała i pozbyć się ich, spalając je. Gdy już miałam
zbierać się do swojego pokoju, zaczepił mnie Henrick. Miałam iść złożyć raport.
Kurwa, zaklęłam pod nosem i ruszyłam do „góry”.
Stawiłam się przed przełożonymi i zaczęłam mówić. Oczywiście,
mieli do mnie problem o całą tą sytuację. Ja tylko stałam i milczałam. Gdy
zaczęłam mówić, powiedziałam, że ten ranny, którego przyprowadziłam, to
człowiek, którego znalazłam rannego tuż za granicami obozu. Poszłam na samotny
zwiad, a w trakcie tego wszystkiego, przeszukiwania pobliskich budynków, szop
czy tego typu zabudowań, znalazłam go, leżącego i ledwo żywego. Natychmiast
obejrzałam jego rany i przeszukałam go, czy nie jest kimś, kto mógłby nam
zagrozić. Gdy nic takiego nie znalazłam, postanowiłam wyprowadzić mężczyznę z
budynku. Nie mogłam go przecież zostawić w takim stanie, na pewną śmierć, od
ran głodu czy stworów, a nawet ludzi. Niebezpieczeństwo w końcu czyhało na
każdym rogu, tym bardziej w czasach takich, jak obecne. Ruszyłam do obozu,
zabijając po cichu kilku zombiaków. A gdy byłam już niemal pod naszymi bramami,
za mną podążała ta chmara. Na tym poprzestałam, więcej wiedzieć nie musieli.
Nie zdradziłam prawdy, bo i po co? Nie powiedziałam im, kim naprawdę jest ranny
mężczyzna, bo i po co? Zaczęliby niepotrzebnie węszyć. Choć jestem pewna, że i
tak już to zrobili.
Po dłuższej dyskusji i przekrzykiwaniu się nawzajem,
stwierdzili, że chociaż dobrze, że doskonale poprowadziłam obronę. Prychnęłam
do siebie wiedząc, że beze mnie nie daliby sobie rady. Odesłali mnie do
dalszych obowiązków, nie karząc. Wyszłam z pomieszczenia i stwierdziłam, że
udam się zobaczyć, co z Jasonem.
**
Ja pierdole, nie wierzę! Nie wiem, czy bardziej w to, że
Jason zabił jednego z naszych czy w to, że okazał się zdrajcą. Byłam w niemałym
szoku i zażądałam od niego natychmiastowych wyjaśnień.
Idiota, po prostu idiota! Jak ja miałam mu to zrobić?
Zaklęłam pod nosem po niemiecku. Musiałam na szybko coś wymyślić.
Ruszyłam w poszukiwaniach Cerbera. Swoją droga, ciekawe imię
dla psa. Nie wyglądał jak strażnik piekielny, był raczej miły w usposobieniu,
posłuszny i potulny. Choć, nie wątpię, w sytuacjach zagrożenia był doskonałym
obrońcą. Zaczęłam więc poszukiwania psa.
Przechadzając się po obozie w końcu go znalazłam. Siedział
obok jednego z moich żołnierzy, Wilhelma. Chyba się polubili, bo pies pozwalał
mu się głaskać, a nawet położył mu łeb na kolanach.
– Pani dowódco – rzekł mój żołnierz, salutując.
– Spocznij Wilhelm, spocznij – odparłam. - Muszę wziąć psa.
– Dostałem rozkaz, aby go pilnować. W końcu to pies sama pani wie kogo – powiedział do mnie szeptem.
– Lepiej zamilcz – syknęłam groźnie, a ten natychmiast się spłoszył. - Zabieram go. Uciekł i muszę go poszukać, a pies się przyda.
– Uciekł? Musimy zawiadomić innych. Musimy wysłać za nim grupę – zaczął mówić, jednak przerwałam mu gestem dłoni.
– Nie, sama to zrobię. Większa grupa wystraszy go i spłoszy, nigdy go wtedy nie znajdziemy.
– Ale...
– Nie ma ale, to rozkaz. Sama go znajdę – odrzekłam i odeszłam w kierunku bramy.
Nie sądziłam nawet, że tak łatwo pójdzie, mruknęłam pod
nosem, zgarniając po drodze mój sprzęt. Wyszłam z obozu i udałam się kawałek
dalej, żeby poszukać Jasona.
**
Miałam ochotę go zabić. Tak ścisnąć mu kark, żeby na zawsze
przestał oddychać. Albo przegryźć mu tętnicę, żeby się wykrwawił, a ja miałabym
łatwy posiłek. Nah, nie mogłam tego zrobić. Miał informacje, których
potrzebowałam, więc puściłam go.
– Nie interesuj się i rusz się – rzekł, wstając i ruszając w bliżej nieokreślonym kierunku.
– Jesteś głupszy niż ustawa przewiduje – syknęłam i ruszyłam za nim.
– Dziękuję, Rito – odparł, śmiejąc się.
Wypowiedziałam pod nosem kilka niecenzuralnych słów po
niemiecku i szłam za nim. Czy miałam lepszy wybór? Mogłam go zostawić i olać to
wszystko, wrócić do obozu i mieć święty spokój. Nie Rita, nie możesz. On wie
coś więcej, musisz go wysłuchać. Z takim postanowieniem ruszyłam za nim w głąb
lasu.
**
Siedzieliśmy w jakiejś chatce w środku lasu, pijąc cholernie
podłe piwo. Nie powiem, byłam pod wrażeniem tego domostwa, jeśli można je tak
określić. Całkiem sprawnie je złożyli jak na czasy, w których przyszło nam żyć.
Rozejrzałam się wokół. Całkiem tu ładnie, pomyślałam, a wtedy Jason zaczął
mówić.
Nagle pokazał mi zdjęcie... To samo zdjęcie, które znalazłam
w skrzynce z dokumentami od rodziców... Dwoje ciemnoskórych, dorosłych ludzi, z
białym niemowlęciem na rękach. Nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Skąd on miał w ogóle to zdjęcie? Byłam w szoku. Przecież to niemożliwe, żeby
ukradł fotografię ode mnie. Słuchałam więc dalej.
Słuchałam jego historii, będąc coraz bardziej zdziwiona. Na
tym zdjęciu byli przecież moi rodzice... fakt, miał rację, na innych
fotografiach białego chłopca nie było. Co to wszystko miało znaczyć? René von
Kastner... Kto to w ogóle miał być? I dlaczego nosił takie samo nazwisko jak
ja? Siedziałam w fotelu naprzeciw Jasona i wpatrywałam się w niego w miną w
stylu „o chuj tu w ogóle chodzi?”. Dalej nie ogarniałam całej tej sytuacji. Ale
w pewnym momencie natłok myśli i informacji uderzył we mnie jak grom z jasnego
nieba, pozwalając połączyć wszystkie kawałki układanki w jedną, spójną całość.
Jason miał specyficzną karnację... Nie był czarnoskóry, jak
ja, nie był też Mulatem, jednak jego odcień skóry był nieco ciemniejszy. Mówił
dobrze po niemiecku, co mogłoby nie być dziwne. Chłopiec ze zdjęcia, to, że on
w ogóle to zdjęcie miał, nasze spotkania... Czy on... René von Kastner...
– No bingo, siostrzyczko. René von Kastner, twój zaginiony braciszek – zrobił ręką teatralny gest i usiadł ponownie na kanapie.
– Ale... Jak to jest w ogóle możliwe? - dalej byłam w szoku, jednak ta prawda zdążyła już do mnie dotrzeć. Miałam brata...
– A co, nie wiesz, skąd się biorą dzieci?
– Nie bądź cyniczny.
– A twoi rodzice nie byli cyniczni, porzucając mnie!? - krzyknął, uderzając pięścią w kolano.
– A czy ja miałam na to wpływ!? - wydarłam się na niego, ale po chwili się uspokoiłam. - Nie wiedziałam o twoim istnieniu. Nigdy nawet słowem nie wspomnieli o tym, że miałam brata, że w ogóle się urodziłeś, że istniejesz.
– Cóż, to było do przewidzenia... - powiedział cicho. - Z informacji, które udało mi się uzyskać, niedługo po moim urodzeniu oddali mnie do adopcji. Trafiłem do rodziny zastępczej, ale to już ci powiedziałem.
– Dlaczego oddali cię do adopcji? - zapytałam, spoglądając na niego.
– Cóż... Nasza matka została zgwałcona przez jakiegoś białego faceta. Wracała skądś wieczorem, napadnięto ją i zgwałcono. I bum, zaszła w ciążę. A potem po 9 miesiącach pojawiłem się ja – rozłożył ręce.
– Jason... René... Ja... - nie wiedziałam, co w ogóle mam mu powiedzieć. O tym, ze matka została skrzywdzona, rodzice też nigdy nie wspominali. Ale dlaczego?
– Jason, zdecydowanie wolę to imię – uśmiechnął się lekko. - Ja sam byłem w szoku, gdy doszedłem do tych wszystkich informacji.
– Nie dziwię się... Ale dlaczego oddali cię do adopcji? Przecież mogli cię wychować. Co z tego, że urodziłeś się z takiego a nie innego powodu? Byłeś tylko niewinnym maluchem, tak bardzo skrzywdzonym od początku swojego istnienia, które potrzebowało opieki i miłości – powiedziałam, wstając i chodząc po chatce.
– Ale z ciebie poetka, siostrzyczko – odparł i roześmiał się.
– Siedź cicho – syknęłam. - Ugh, ależ jesteś uparty – wywróciłam oczami. - Dlaczego cię oddali?
– Z tego, co udało mi się ustalić, twoja, a raczej, nasza rodzina, była wysoko postawiona. Dziecko z gwałtu, w dodatku białe, było dla nich piętnem, wstydem. Śmieciem, którego należało się pozbyć, którego trzeba było wyrzucić – mówił z coraz większą złością w głosie. - Chociaż twoja matka nie chciała mnie oddać, pod naciskiem rodziny trafiłem do adopcji – westchnął i zamilkł.
– Jason, ja... Naprawdę, nie wiem, co mam powiedzieć... To, że mam brata... Jestem w szoku... - usiadłam obok niego na kanapie i położyłam mu dłoń na ramieniu. Nie strącił jej, więc mówiłam dalej – Nic mi nigdy nie powiedzieli. Zawsze żyłam w przekonaniu, że jestem najstarszym dzieckiem rodziców i mam tylko jedną siostrę. A okazuje się, że mam jeszcze brata... Wiem, że nikt ani nic nie jest w stanie wynagrodzić ci wszystkich krzywd, jakich doznałeś z powodu, że rodzice cię porzucili... Nawet nie wyobrażam sobie, co czułeś albo co czujesz... Po prostu... Przepraszam. I cieszę się, że jesteś. Naprawdę – skończyłam mówić i lekko się uśmiechnęłam.
– Taaa... Powiedzmy, że ja też. Pyskata smarkulo – wyburczał i lekko się zaśmiał.
– Dzięki – dodałam, uśmiechając się.
Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy. Nie chciałam nic mówić, bo i
po co? Nie byłam w stanie naprawić tego wszystkiego, co się wydarzyło... Było
mi tak wstyd za rodziców, że porzucili Jasona. Co on im zrobił? To niego wina,
że nasza matka została zgwałcona i on się urodził! Nie mógł mieć na to wpływu,
bo jak? Byłam wściekła i smutna zarazem, że to wszystko się wydarzyło. Taka
bezsilność mnie dobijała.
Musiałam przerwać moje rozmyślania, gdy poczułam mrowienie w
całym ciele. Wiedziałam, co to znaczy i nie byłam z tego zadowolona.
– O co ci chodzi? - zapytał zszokowany.
– Rób, co mówię i gaś te cholerne światła! - odparłam lekko uniesionym głosem, sięgając po pistolet, który miałam za paskiem.
Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. W momencie, gdy Jason
zgasił światłą i wyłączył całkowicie prąd, za oknem ujrzałam dwie czerwone
żarówy... Przed domkiem stał wampir. Spojrzałam na mojego brata, a ten
popatrzył na mnie i kiwnął głową. Rozumiał i sam dobył swojego pistoletu.
Jason, zły wąmpierz! :c
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz