sobota, 20 kwietnia 2019

Od Rity CD Jasona


Kiedy padłam wymęczona po przyniesieniu Jasona do obozu, od razu podbiegła do mnie moja grupa. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało i o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego przyszłam do obozu z rannym obcym, dlaczego mam psa, dlaczego nadciąga horda zombie i tak dalej. Nie miałam teraz na to sił i ochoty. Wstałam szybko i powiedziałam:

  Nie teraz, nie mamy na to czasu! - krzyknęłam zdenerwowana. - Lepiej zobaczcie, co dzieje się za bramą! Musimy bronić obozu, a nie przejmować się tym, co się stało – dodałam, patrząc na otaczających mnie ludzi. - Co tak stoicie? Na co się tak gapicie? Ruszcie dupy! - krzyknęłam znów.

Wszyscy spuścili głowy w przepraszającym geście. Westchnęłam głośno i zaczęłam wydawać rozkazy i polecenia. W końcu nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad tym, jak do tego doszło. Wiedziałam o tym jedynie ja. Jakby nie patrzeć, to była moja wina... Otrząśnij się Rita, teraz nie ma na to czasu. Sięgnęłam po mój łuk i kołczan oraz torbę i ruszyłam w kierunku bramy obozu. Teraz to było najważniejsze – odeprzeć atak tych stworów.
Podeszłam do bramy i rozejrzałam się po ludziach, którzy się tu zebrali. Każdy miał ze sobą jakąś broń. W dużej mierze widziałam ludzi z łukami lub kuszami. Wybornie, pomyślałam. Bezmyślne strzelanie z broni palnej mogło spowodować jedynie to, że hałas zwabi do nas więcej zombie. A wtedy moglibyśmy nie dać sobie rady z obroną. Część ludzi miała jednak pistolety czy karabiny. Jednak, chociaż tyle, że z tłumikami. Nie podobało mi się to zbyt mocno, ale cóż. Lepiej bronić się ten sposób, niż wcale.
Łucznicy weszli na mury wraz z częścią kuszników. Mała grupa ludzi została przy bramie, gdyby jakiś stwór przedarł się przez wejście do obozu.. tak przygotowani czekaliśmy na to, aż te stwory będą na dogodnej pozycji do zlikwidowania ich. Łucznicy i kusznicy napięli swe bronie. Mieli czekać na mój znak.
Wtedy zobaczyliśmy to, co zbliżało się do naszych ziem... Nie powiem, trochę się wystraszyłam. Gdy zobaczyłam grupę, jaka się zbliża, dziękowałam swojemu szczęściu lub, jak kto woli, głupocie, że udało mi się cało wrócić do obozu. Tym bardziej z uwieszonym u boku ledwo żywym Jasonem. Widać było grupę liczącą, na oko, 30 osobników. Byli niezwykle szybcy. I wściekli. Bóg jeden wie, jak długo się nie żywiły. Spojrzałam na moją grupę i dałam im głową znak, aby byli gotowi. Sama też przygotowałam się do strzału. Jakby nie patrzeć, byłam najlepszą łuczniczką w obozie. Jednak ćwiczenia z łukiem w lesie wraz z Rafaelem się opłaciły... Uśmiechnęłam się sama do siebie na to wspomnienie i dałam ludziom znak, by zaczęli likwidację stworów. Zewsząd posypały się strzały na to, co do nas zmierzało. Lekko licząc, padło około 10 osobników. Dobrze, aczkolwiek mogło być lepiej. Dałam znak, by ponownie napięto cięciwy i przygotowano się do kolejnej salwy. Znów padły strzały. Na ziemi leżały niemal wszystkie te potwory które podążały za mną i Jasonem. Ok, nie jest źle.
Wtedy nagle dostrzegłam coś dziwnego. Gdzieś między drzewami blisko obozu, niemal niedostrzegalny dla normalnego człowieka... Zauważyłam jakiś ruch. Moje zmysły od razu się wyostrzyły. Słuch, wzrok, węch... To chyba jedyna pozytywna strona wampiryzmu. Przyglądałam się temu, co wydawało mi się, że widziałam. Nagle... Zobaczyłam wśród drzew dwa czerwone punkty... Oczy... Wampir... Niemal poczułam, jak moje mięśnie napinają się we wściekłości, a kły niebezpiecznie wydłużają. Ciało przeszedł znajomy dreszcz adrenaliny. Zacisnęłam dłoń w pięść i cichutko syknęłam. Byłam pewna, że tamten wampir to usłyszał. Byłam prawie pewna, że usłyszałam w odpowiedzi szyderczy śmiech, jednak harmider w obozie nie pozwalał mi tego jednoznacznie stwierdzić. Otrząsnęłam się, a gdy ponownie spojrzałam w kierunku, gdzie widziałam dwie czerwone żarówki, już ich nie było. Wywróciłam oczami. Mam nadzieję, że to ścierwo tu więcej nie wróci. Po chwili ponownie skupiłam się na tym, co działo się wokół mnie.
Gdy wróciłam do rzeczywistości, okazało się, że już wszystkie zombie padły, a ludzie z obozu świętują wygraną walkę. Wybornie, rzekłam i zeszłam z murów obronnych. Rozejrzałam się pospiesznie. Brama była w całości, a nasi zwiadowcy już wyszli na zewnątrz, by rozejrzeć się, czy nikt więcej się nie zbliża, przeszukać ciała i pozbyć się ich, spalając je. Gdy już miałam zbierać się do swojego pokoju, zaczepił mnie Henrick. Miałam iść złożyć raport. Kurwa, zaklęłam pod nosem i ruszyłam do „góry”.
Stawiłam się przed przełożonymi i zaczęłam mówić. Oczywiście, mieli do mnie problem o całą tą sytuację. Ja tylko stałam i milczałam. Gdy zaczęłam mówić, powiedziałam, że ten ranny, którego przyprowadziłam, to człowiek, którego znalazłam rannego tuż za granicami obozu. Poszłam na samotny zwiad, a w trakcie tego wszystkiego, przeszukiwania pobliskich budynków, szop czy tego typu zabudowań, znalazłam go, leżącego i ledwo żywego. Natychmiast obejrzałam jego rany i przeszukałam go, czy nie jest kimś, kto mógłby nam zagrozić. Gdy nic takiego nie znalazłam, postanowiłam wyprowadzić mężczyznę z budynku. Nie mogłam go przecież zostawić w takim stanie, na pewną śmierć, od ran głodu czy stworów, a nawet ludzi. Niebezpieczeństwo w końcu czyhało na każdym rogu, tym bardziej w czasach takich, jak obecne. Ruszyłam do obozu, zabijając po cichu kilku zombiaków. A gdy byłam już niemal pod naszymi bramami, za mną podążała ta chmara. Na tym poprzestałam, więcej wiedzieć nie musieli. Nie zdradziłam prawdy, bo i po co? Nie powiedziałam im, kim naprawdę jest ranny mężczyzna, bo i po co? Zaczęliby niepotrzebnie węszyć. Choć jestem pewna, że i tak już to zrobili.
Po dłuższej dyskusji i przekrzykiwaniu się nawzajem, stwierdzili, że chociaż dobrze, że doskonale poprowadziłam obronę. Prychnęłam do siebie wiedząc, że beze mnie nie daliby sobie rady. Odesłali mnie do dalszych obowiązków, nie karząc. Wyszłam z pomieszczenia i stwierdziłam, że udam się zobaczyć, co z Jasonem.

**

Ja pierdole, nie wierzę! Nie wiem, czy bardziej w to, że Jason zabił jednego z naszych czy w to, że okazał się zdrajcą. Byłam w niemałym szoku i zażądałam od niego natychmiastowych wyjaśnień.

–  To weź wynieś Cerbera... Widzimy się za bramą – odparł w odpowiedzi Jason, zbierając swoje rzeczy i wychodząc przez okno.

Idiota, po prostu idiota! Jak ja miałam mu to zrobić? Zaklęłam pod nosem po niemiecku. Musiałam na szybko coś wymyślić.
Ruszyłam w poszukiwaniach Cerbera. Swoją droga, ciekawe imię dla psa. Nie wyglądał jak strażnik piekielny, był raczej miły w usposobieniu, posłuszny i potulny. Choć, nie wątpię, w sytuacjach zagrożenia był doskonałym obrońcą. Zaczęłam więc poszukiwania psa.
Przechadzając się po obozie w końcu go znalazłam. Siedział obok jednego z moich żołnierzy, Wilhelma. Chyba się polubili, bo pies pozwalał mu się głaskać, a nawet położył mu łeb na kolanach.

  Witaj – powiedziałam, gdy podeszłam. Pogłaskałam psa, a ten od razu mnie rozpoznał i uniósł łeb. 
  Pani dowódco – rzekł mój żołnierz, salutując. 
  Spocznij Wilhelm, spocznij – odparłam. - Muszę wziąć psa. 
  Dostałem rozkaz, aby go pilnować. W końcu to pies sama pani wie kogo – powiedział do mnie szeptem. 
  Lepiej zamilcz – syknęłam groźnie, a ten natychmiast się spłoszył. - Zabieram go. Uciekł i muszę go poszukać, a pies się przyda. 
  Uciekł? Musimy zawiadomić innych. Musimy wysłać za nim grupę – zaczął mówić, jednak przerwałam mu gestem dłoni. 
  Nie, sama to zrobię. Większa grupa wystraszy go i spłoszy, nigdy go wtedy nie znajdziemy. 
  Ale... 
  Nie ma ale, to rozkaz. Sama go znajdę – odrzekłam i odeszłam w kierunku bramy.

Nie sądziłam nawet, że tak łatwo pójdzie, mruknęłam pod nosem, zgarniając po drodze mój sprzęt. Wyszłam z obozu i udałam się kawałek dalej, żeby poszukać Jasona.

**

Miałam ochotę go zabić. Tak ścisnąć mu kark, żeby na zawsze przestał oddychać. Albo przegryźć mu tętnicę, żeby się wykrwawił, a ja miałabym łatwy posiłek. Nah, nie mogłam tego zrobić. Miał informacje, których potrzebowałam, więc puściłam go.

  Gdzie znowu chcesz mnie wyprowadzić? 
  Nie interesuj się i rusz się – rzekł, wstając i ruszając w bliżej nieokreślonym kierunku. 
  Jesteś głupszy niż ustawa przewiduje – syknęłam i ruszyłam za nim. 
  Dziękuję, Rito – odparł, śmiejąc się.

Wypowiedziałam pod nosem kilka niecenzuralnych słów po niemiecku i szłam za nim. Czy miałam lepszy wybór? Mogłam go zostawić i olać to wszystko, wrócić do obozu i mieć święty spokój. Nie Rita, nie możesz. On wie coś więcej, musisz go wysłuchać. Z takim postanowieniem ruszyłam za nim w głąb lasu.

**

Siedzieliśmy w jakiejś chatce w środku lasu, pijąc cholernie podłe piwo. Nie powiem, byłam pod wrażeniem tego domostwa, jeśli można je tak określić. Całkiem sprawnie je złożyli jak na czasy, w których przyszło nam żyć. Rozejrzałam się wokół. Całkiem tu ładnie, pomyślałam, a wtedy Jason zaczął mówić.
Nagle pokazał mi zdjęcie... To samo zdjęcie, które znalazłam w skrzynce z dokumentami od rodziców... Dwoje ciemnoskórych, dorosłych ludzi, z białym niemowlęciem na rękach. Nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Skąd on miał w ogóle to zdjęcie? Byłam w szoku. Przecież to niemożliwe, żeby ukradł fotografię ode mnie. Słuchałam więc dalej.
Słuchałam jego historii, będąc coraz bardziej zdziwiona. Na tym zdjęciu byli przecież moi rodzice... fakt, miał rację, na innych fotografiach białego chłopca nie było. Co to wszystko miało znaczyć? René von Kastner... Kto to w ogóle miał być? I dlaczego nosił takie samo nazwisko jak ja? Siedziałam w fotelu naprzeciw Jasona i wpatrywałam się w niego w miną w stylu „o chuj tu w ogóle chodzi?”. Dalej nie ogarniałam całej tej sytuacji. Ale w pewnym momencie natłok myśli i informacji uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba, pozwalając połączyć wszystkie kawałki układanki w jedną, spójną całość.
Jason miał specyficzną karnację... Nie był czarnoskóry, jak ja, nie był też Mulatem, jednak jego odcień skóry był nieco ciemniejszy. Mówił dobrze po niemiecku, co mogłoby nie być dziwne. Chłopiec ze zdjęcia, to, że on w ogóle to zdjęcie miał, nasze spotkania... Czy on...  René von Kastner...

   Czy ty jesteś  moim bratem? - wypaliłam nagle. 
   No bingo, siostrzyczko.  René von Kastner, twój zaginiony braciszek – zrobił ręką teatralny gest i usiadł ponownie na kanapie. 
   Ale... Jak to jest w ogóle możliwe? - dalej byłam w szoku, jednak ta prawda zdążyła już do mnie dotrzeć. Miałam brata... 
   A co, nie wiesz, skąd się biorą dzieci? 
   Nie bądź cyniczny. 
   A twoi rodzice nie byli cyniczni, porzucając mnie!? - krzyknął, uderzając pięścią w kolano. 
    A czy ja miałam na to wpływ!? - wydarłam się na niego, ale po chwili się uspokoiłam. - Nie wiedziałam o twoim istnieniu. Nigdy nawet słowem nie wspomnieli o tym, że miałam brata, że w ogóle się urodziłeś, że istniejesz. 
   Cóż, to było do przewidzenia... - powiedział cicho. - Z informacji, które udało mi się uzyskać, niedługo po moim urodzeniu oddali mnie do adopcji. Trafiłem do rodziny zastępczej, ale to już ci powiedziałem. 
   Dlaczego oddali cię do adopcji? - zapytałam, spoglądając na niego. 
   Cóż... Nasza matka została zgwałcona przez jakiegoś białego faceta. Wracała skądś wieczorem, napadnięto ją i zgwałcono. I bum, zaszła w ciążę. A potem po 9 miesiącach pojawiłem się ja – rozłożył ręce. 
  Jason...  René... Ja... - nie wiedziałam, co w ogóle mam mu powiedzieć. O tym, ze matka została skrzywdzona, rodzice też nigdy nie wspominali. Ale dlaczego? 
   Jason, zdecydowanie wolę to imię – uśmiechnął się lekko. - Ja sam byłem w szoku, gdy doszedłem do tych wszystkich informacji. 
   Nie dziwię się... Ale dlaczego oddali cię do adopcji? Przecież mogli cię wychować. Co z tego, że urodziłeś się z takiego a nie innego powodu? Byłeś tylko niewinnym maluchem, tak bardzo skrzywdzonym od początku swojego istnienia, które potrzebowało opieki i miłości – powiedziałam, wstając i chodząc po chatce. 
   Ale z ciebie poetka, siostrzyczko – odparł i roześmiał się. 
  Siedź cicho – syknęłam. - Ugh, ależ jesteś uparty – wywróciłam oczami. - Dlaczego cię oddali? 
   Z tego, co udało mi się ustalić, twoja, a raczej, nasza rodzina, była wysoko postawiona. Dziecko z gwałtu, w dodatku białe, było dla nich piętnem, wstydem. Śmieciem, którego należało się pozbyć, którego trzeba było wyrzucić – mówił z coraz większą złością w głosie. - Chociaż twoja matka nie chciała mnie oddać, pod naciskiem rodziny trafiłem do adopcji – westchnął i zamilkł. 
   Jason, ja... Naprawdę, nie wiem, co mam powiedzieć... To, że mam brata... Jestem w szoku... - usiadłam obok niego na kanapie i położyłam mu dłoń na ramieniu. Nie strącił jej, więc mówiłam dalej – Nic mi nigdy nie powiedzieli. Zawsze żyłam w przekonaniu, że jestem najstarszym dzieckiem rodziców i mam tylko jedną siostrę. A okazuje się, że mam jeszcze brata... Wiem, że nikt ani nic nie jest w stanie wynagrodzić ci wszystkich krzywd, jakich doznałeś z powodu, że rodzice cię porzucili... Nawet nie wyobrażam sobie, co czułeś albo co czujesz... Po prostu... Przepraszam. I cieszę się, że jesteś. Naprawdę – skończyłam mówić i lekko się uśmiechnęłam. 
–  Taaa... Powiedzmy, że ja też. Pyskata smarkulo – wyburczał i lekko się zaśmiał. 
   Dzięki – dodałam, uśmiechając się.

Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy. Nie chciałam nic mówić, bo i po co? Nie byłam w stanie naprawić tego wszystkiego, co się wydarzyło... Było mi tak wstyd za rodziców, że porzucili Jasona. Co on im zrobił? To niego wina, że nasza matka została zgwałcona i on się urodził! Nie mógł mieć na to wpływu, bo jak? Byłam wściekła i smutna zarazem, że to wszystko się wydarzyło. Taka bezsilność mnie dobijała.
Musiałam przerwać moje rozmyślania, gdy poczułam mrowienie w całym ciele. Wiedziałam, co to znaczy i nie byłam z tego zadowolona.

   Jason, gaś światła – rozkazałam mu, wstając. 
   O co ci chodzi? - zapytał zszokowany. 
   Rób, co mówię i gaś te cholerne światła! - odparłam lekko uniesionym głosem, sięgając po pistolet, który miałam za paskiem.

Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. W momencie, gdy Jason zgasił światłą i wyłączył całkowicie prąd, za oknem ujrzałam dwie czerwone żarówy... Przed domkiem stał wampir. Spojrzałam na mojego brata, a ten popatrzył na mnie i kiwnął głową. Rozumiał i sam dobył swojego pistoletu.


Jason, zły wąmpierz! :c

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz