środa, 24 kwietnia 2019

Od Colina do Mirandy

- Jason?! Co ty mu do cholery zrobiłeś?! - wrzaski Mir docierały z dużym opóźnieniem do mojej podświadomości, która skupiała się na bólu, odbieranym przez każdy skrawek mojego ciała. Ściskając krwawiący brzuch, zacząłem stopniowo tracić niezbędny do życia oddech. Czarne plamy z radością wirowały dookoła mnie, mówiąc tym samym, iż mój czas powoli dobiega końca - Colin nie zasypiaj! Colin! - były to ostatnie słowa, jakie zdążyłem usłyszeć z ust mojej ukochanej, zanim na dobre odpłynąłem do krainy morfeusza, mogącej przemienić się w istny hades.

*Cztery Miesiące Wcześniej*

Leżąc na obdartej, czarnej kozetce zastanawiałem się, jak długo może trwać wyciąganie kuli, znajdującej się na samym środku niezbyt chudej łydki. Obserwując sprawne ręce doktor Cage, przygryzałem raz po raz dolną wargę, tłumiąc w ten sposób niezaplanowane wcześniej jęki. Cholerne ruski... Że też musieli przechodzić tamtą drogą... Zapewne, gdyby nie pomoc Ray'a, leżałbym teraz w jakiejś obskurnej trumience, starając się złapać zapach kwiatów kwitnących kilka metrów nade mną.
- Nie ruszaj się - skarciła mnie, gdy szarpnąłem zbyt mocno ranną kończyną - To tylko igła... Nie mogę dać ci znieczulenia, bo po tylu lekach zrobi ci się we krwi istny koktajl - poinformowała mnie, wracając do łączenia rozerwanych tkanek.
- To nie moja wina. Nerwy w nodze same się spięły - westchnąłem, przesuwając palcami po materiale czystego bandaża, owiniętego dokładnie wokół mojej głowy. Kiedy mnie tutaj przynieśli, była ona dość solidnie roztrzaskana, co początkowo wskazywało na groźny wstrząs mózgu, lecz chwała Bogu żadnego mi tym razem nie wykryto.
- Jasne - zabezpieczyła szycie, aby następnie zdjąć ze swoich dłoni lateksowe rękawiczki - Poleż tutaj trochę. Przyjdę do ciebie za godzinę, żeby zobaczyć, jak się czujesz. Nie podnoś się i odpocznij - opuściła pomieszczenie, zachowując przy tym kamienną minę niszczyciela galaktyk oraz innych, nieznanych mi wcześniej światów. Kobiety... Nigdy ich nie zrozumiem - opadłem głową na twardą leżankę, wywołującą szybkie drętwienie obolałego karku.
- Przecież ja się tutaj wynudzę - fuknąłem, wyjmując z kieszeni drobnego, złotego misia, który był moją jedyną pamiątką po zaginionej córce. Gówniara miała teraz pewnie z czternaście, bądź piętnaście lat. Pomimo tak długiej rozłąki, nadal wierzyłem, że ktoś ją uratował... Że dzięki pomocy nieznanej mi osoby, była w stanie dalej żyć w tym okrutnym świecie, przepełnionym nieumarłymi ludźmi i mutantami gotowymi rozszarpać wszystko to, co spotkają na swojej drodze. Odkopując z pamięci miłe sytuacje sprzed wojny, zacząłem wyobrażać sobie, jak jej małe ciało przywiera do mojego, a młody, nieskazitelnie czysty głos, krzyczy głośno dwa, krótkie, lecz bardzo ważnie dla mnie słowa... "Wróciłeś tato"... Jak ja za tym cholernie tęskniłem... Może to kara za jakieś grzechy? Sam już nie wiem. Zawsze starałem się być dobrym człowiekiem, ale może czymś jednak zawiniłem i ten w górze postanowił odebrać mi moją kochaną Lilian. Nie chcąc już o tym myśleć, schowałem wisiorek z powrotem do wnętrza głębokiej kieszeni, gdzie powinien czuć się najlepiej. Otrząsając swoją głowę ze zbędnych wspomnień, postanowiłem w końcu wstać i nieco pospacerować. Teoretycznie blondynka kazała mi siedzieć na dupie, lecz komu chciałoby się słuchać jej rad? No właśnie, nikomu. Przytrzymując się szarej ściany, pchnąłem dębową powłokę, aby następnie wydostać się na opustoszały korytarz. Zdziwiony tym zjawiskiem, przytuliłem się barkiem do kolejnego muru, który po trzech minutach powolnego włóczenia nogami, zaprowadził mnie na skrzyżowanie dróg. W lewo czy w prawo? - pomyślałem, cofając postrzeloną nogę do tyłu, co według mojego rozumowania, miało pomóc mi w ulżeniu sobie w bólu.
- Cholera, cholera, cholera - usłyszałem zdenerwowany, kobiecy głos, należący do znajomej pani doktor, która przed dwudziestoma minutami, męczyła mnie zakładaniem tych cholernych szwów. Widząc za nią żądnego krwi zombiego, wyciągnąłem z kabury przy pasku glocka, którym bez zawahania oddałem trzy strzały w pusty łeb zielonej pokraki.
- Nic ci nie jest? - zapytałem, obserwując jej ruchy, które nie wykazywały żadnych objawów, powiązanych z ugryzieniem truchła - Pewnie był zarażony już od dawna... Przykro mi... Nie dało się go uratować... - wyciągnąłem do niej rękę, którą natychmiastowo ujęła. Nie przejmując się bólem mięśni, bez wahania pomogłem stanąć jej na proste nogi. 
- Dziękuję - otrzepała się z kurzu, po czym prześwietliła mnie swoimi kolorowymi tęczówkami - Nie powinieneś za mną czekać w pokoju? - uniosła jedną brew, krzyżując przy tym na piersi swoje drobne łapki.
- Niby tak, ale beze mnie by pani nie przeżyła - odpowiedziałem, pstrykając krasnala w zaczerwieniony nos - Jestem Colin... Colin Aitkens - przedstawiłem się, mając na uwadze to, iż mogła już od dawna znać moje dane.
- Miranda Cage - pchnęła mnie w stronę pokoju 106 - A teraz wracamy do naszej kuracji panie Colin! - rozporządziła, nie tracąc przy tym dobrego humoru. Był to początek świetnej przyjaźni, a raczej zmysłowej miłości, która w następnych miesiącach naszego życia, wspaniale rozkwitła.

*Teraźniejszość. Osiem godzin po wypadku*

Otwierając wymęczone życiem powieki, zacząłem powoli rozglądać się po raziście białym pomieszczeniu. Szafka, stół, biurko, łóżko... Szpital? Szpital. Przyciągając swoją głowę do lewego ramienia, mogłem zauważyć drżącą z przemęczenia Mir, której widok martwił mnie bardziej, niż mój stan zdrowia.
- Mira... Kochanie - złapałem ją za aksamitną dłoń, co podziałało na nią, jak magiczne zaklęcie - Nic mi nie jest... To tylko zadrapania.

<Miranda? ^.^ Cóż, to wszystko wina Jasona! xd> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz