poniedziałek, 7 stycznia 2019

Od Fallon do Eri

Padał śnieg. Białe, idealne, niepowtarzalne płatki sypały nieprzerwanie od rana. W końcu jakaś namiastka normalności. Chociaż trochę mogłam poczuć się jak w domu, na Alasce. Niskie temperatury, chłodne wiatry, biały widok za oknem… nie przerażało mnie to jak powinno. Dodatkowy plus: mniej zombie. A to oznaczało spokojniejsze spacery.
Raz na tydzień musiałam wyjść i oczyścić głowę. Względnie sprawdzić, czy nie było wieści od dziadka, ale to akurat były płonne nadzieje. Jakby miał wiadomość… przyniósłby ją osobiście. A brak jakichkolwiek informacji był zbawienny, bo oznaczał, że dziadek żył. Wróćmy jednak do spaceru.
To wcale nie tak, że normalnie na spacer w każdą niedzielę wyciągali mnie rodzice. Wcale nie chodziliśmy po mieście i nie opowiadaliśmy sobie jak nam minął tydzień. Wcale nie wstępowaliśmy do jednej restauracji i zamawialiśmy frytki, żeby zjeść je w domu (zawsze były ciepłe, bo lokal był dwie minuty drogi od domu). Wcale. I chociaż po apokalipsie zdałam sobie sprawę, że ich historie były zwykłymi kłamstwami, były to „moje” kłamstwa. Kłamstwa, które mnie chroniły, pozwalały normalnie żyć, nie narażały. Było w nich coś słodkiego. I pewnie tak bym sobie o tym myślała, gdyby nie to, że przede mną wylądowała dziewczyna. Uniosłam głowę. Skok nie był trudny, na oko sześć metrów. Popatrzyłam na nią.
– Zabolało? – Podałam jej rękę, którą po chwili przyjęła.
– Bardziej, kiedy wypierdoliłam się na ryj po tym, jak Lucek wywalił mnie z piekła. – Żachnęła się.
– Obstawiałabym, że spadłaś za swoją lirą z jakiejś chmurki. – Uniosłam kącik ust. – Jestem… – Zastanowiłam się chwilę. Czy bezpiecznie jest podawać jej moje imię? – ...Fall.
– Echo. – Uśmiechnęła się. – Fall…


Eri? Zrób mi tę przyjemność i odpisz szybko :D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz