środa, 30 stycznia 2019

Od Any

Pokonanie niekończących się schodów Wieży, aby dotrzeć do biura głównego dowódców, stało się przez miesiące, które tu spędziłam, nie lada treningiem "wysokogórskim". Tak, była tu winda, ale stara, wydawała niepokojące dźwięki, światło zazwyczaj w niej nie działało, a jak już, co chwilę migało. Poza tymi niedogodnościami, które w sumie można było przeżyć, szczególnie mając wizję przynajmniej setki kondygnacji schodów do pokonania, winda miała jedną poważną wadę - nie należała do największych. Miałam więc do wyboru prawdopodobny napad paniki w trakcie jazdy na górę i zbłaźnienie się przed przypadkowym przechodniem, albo korzystanie ze schodów.
Zawsze wolałam wybrać drugą opcję.
Mojej dzisiejszej wspinaczce towarzyszyła muzyka z kasety, którą ostatnio znalazłam w ruinach samotnego domu na terytorium Duchów. Po wojnie na nowo przyszło ludziom odkryć zalety walkman'ów, w końcu sieć w zasadzie padła, więc wyszukiwanie ulubionych utworów w internecie nie wchodziło w rachubę.
Prawie się nie zdyszawszy, dotarłam niemal na sam szczyt, do biura mojego przełożonego z którym, umówmy się, miałam styczność częściej, niż z najwyższymi organami władzy w Duchach (w końcu zwykły szaraczek, taki jak ja, nie zasługuje z ich strony na zbytnie zainteresowanie). Dzisiaj bladym świtem dotarła do mnie informacja od niego, jak zwykle brzmiąca krótko i zwięźle. Po prostu "Do mnie". Jakbym była jakimś cholernym psem.
Wyjęłam słuchawki z uszu i przewiesiłam kabel przez szyję. Zapukałam. Nie czekając na tradycyjne zapraszające warknięcie po drugiej stronie drzwi, przekręciłam klamkę i weszłam do urządzonego skromnie pomieszczenia.
- Wzywał mnie pan - zamknęłam za sobą drzwi i zatrzymałam zaraz przy nich. Nie lubiłam stawać zbyt blisko niego. Zbyt blisko kogokolwiek.
 - Ta - mruknął. Stał oparty o wielkie okno panoramiczne i wpatrywał się w coś po drugiej stronie. - Musisz coś zrobić. Dla dobra społeczności.
- To zawsze jest coś dla dobra społeczności, co wymaga użycia przeze mnie przynajmniej kilkakrotnie broni - mruknęłam, zakładając ręce na piersi.
Gdy męższczyzna w średnim wieku, mieniący się moim generałem, w końcu na mnie spojrzał, nie był to ciepły uśmiech. Skuliłam się odruchowo i uciekłam wzrokiem na ścianę z wywieszoną mapą pobliskiego terenu.
- Masz szczęście, że nie mam teraz czasu na twoję dąsy - warknął i podszedł do mnie, zgarniając przy okazji z biurka niewielkie pudełeczko. - A teraz pofatygujesz swój zgrabny tyłek do Zony - zjeżyłam się na jego słowa, ale nic nie powiedziałam. - Naszym medykom brakuje ziół, a żaden z nich nie da sobie sam rady w Ogrodzie.
- Z kim mam iść? - wyciągnęłam rękę po pudełko, zakładając, że znajdę tam amunicję (którą co prawda miałam w swoim mieszkaniu, ale raczej nielegalnie i, przede wszystkim, dla własnego bezpieczeństwa; gdyby niespodziewanie nas zaatakowano). Ale nie. Pudełko było puste, za to znajdujące się w nim podziałki i szufladki podpowiedziały mi jego przeznaczenie.
 - Po ostatniej fatalnej w skótkach wyprawie z niewielkim oddziałem, jakiemu cię przydzieliłem, uznałem za bezpieczniejsze dla wszystkich wysłanie cię samej - odpowiedział, posyłając mi mordercze spojrzenie. - Nie mamy ludzi, żeby się tym zajęli, więc musisz wystarczyć ty. Poza tym podobno znasz się na ziołach.
Pocieszny jak zawsze.
- Super - mruknęłam. - A co konkretnie mam przynieść?
 - Co znajdziesz, zimą nie ma w czym przebierać - już stał do mnie tyłem i grzebał w papierach zaścielających biurko. - Odmaszerować.
Zgrzytnęłam zębami z irytacji na jego igorancję, odwróciłam się na pięcie i z trzaskiem zamknęłam za sobą drzwi. Kilka pierwszych pięter pokonałam biegiem, a gdy w kończu zwolniłam do normalnego tempa, sięgnęłam do słuchawek, które nadal zwisały mi z szyi, włożyłam je do uszu i przewinęłam taśmę na początek.

       "I want to break free..."

~•~

O dziwo cała droga do Zony upłynęła mi bez wielu niespodzianek. Chociaż prawdą jest, że poruszając się trasą, którą preferuję, spotyka się niewiele zombie. Wilkokrwistych nie ma wcale. Jedynie pojedyncze osoby zarażone mutacją wampiryczną, ale one się za dnia raczej nie pokazują. Dlaczego więc wszyscy się tędy nie przemieszczają?
Z wysokich budynków bardo łatwo spaść. 
Ostatni odcinek musiałam jednak przejść drogą. Dodatkowo mój nieodłączny towarzysz przykrej doli nie towarzyszył mi dzisiaj. Zamknęłam go przed wyjściem w mieszkaniu. Pies nie dałby rady skakać po dachach budynków, a był za duży, żebym mogła go przenieść. 
Zatrzymałam się na krawędzi dachu najdalej wysuniętego budynku w pobliżu Zony. Zlustrowałam wzrokiem otoczenie, starając się wypatrzeć potencjalne zagrożenie. Zobaczyłam kilka grup zombie w niektórych alejkach, jednak każdą byłam w stanie wyminąć. Albo wybić nawet stąd. Zdjęłam karabin wyborowy z ramienia i ustawiłam się na skraju płaskiego dachu. Spojrzałam przez celownik, wybierając pierwszy cel. Jak wszystko dobrze pójdzie nawet nie ogarną, skąd obrywają, a ja będę mogła niepostrzeżenie przemnkąć się uliczkami, na których teraz znajdują się pojedynczy zarażeni. 
Pierwszy strzał oddałam do jednego ze skromnej grupki zombie kręcącej się niedaleko wejścia do budynku, na którym się znajdowałam. Pięć strzałów, pięć martwych zombie. Tym samym sposobem utorowałam sobie drogę do Ogrodu na tyle, ile się dało. 
Jednak przy samym zrujnowanym budynku dostrzegłam postać, na którą zaraz profilaktycznie skierowałam broń. Wydawała się poruszać zbyt płynnie jak na zarażonego. Przemieszczała się w cieniu, mogła więc być to osoba zarażona wampiryzmem, ale zaraz wyszła na słońce i przebiegła ostatni odcinek dzielący ją od Zony. Promienie słońca odbiły się od karabinu, który przewiesiła przez plecy. 
Postać zniknęła we wnętrzu Ogrodu tak szybko, jak się pojawiła. Zagapiłam się i nie zdążyłam się jej pozbyć, a teraz mogłam albo czekać, aż sobie pójdzie, w zasadzie rezygnując ze zdobycia roślin, których brakuje medykom, albo zejść tam i zmierzyć się z tym kimś, kimkolwiek jest. Co było bardzo, BARDZO ryzykowne, zważywszy że nie udało mi się nawet ocenić, czy to kobieta, czy mężczyzna. 
Zaklęłam siarczyście, przerzuciłam sobie karabin przez ramię i ruszyłam do wejścia na klatkę schodową.

~•~

Zakradając się do Zony musiałam bardzo uważać, gdzie stawiam stopy, żeby nie nadepnąć na pokruszone szkło czy inny z przedmiotów zaścielających ziemię i nie narobić niepotrzebnego hałasu zdradzającego moją obecność. Starałam się trzymać w cieniu, jednak nie w każdym miejscu było to możliwe przez często występujące, duże okna. Chlupot wody na częściowo zalanej podłodze mógł mnie zdradzić, jednak to samo dotyczyło tego kogoś, za kim teraz skrzętnie podążałam.
Kto znalazłszy się już w środku nie starał się jakoś specjalnie zachować ciszy. Zombie, czy inne istoty siedzące w środku tak czy tak już go, a w zasadzie nas, usłyszały. Podążałam za obcym przez kilka sal, usiłując dostrzec chociaż, z przedstawicielem jakiej płci mam do czynienia, gdybym przy okazji dowiedziała się, do jakiego obozu należy, byłoby już w ogóle wspaniale. W międzyczasie, gdy dostrzegłam jakąś interesującą mnie roślinę, ścinałam odpowiednią jej część i wkładałam do przekazanego mi pudełeczka, które trzymałam w jednej z kieszeni bojówek.
W którymś momencie zdałam sobie sprawę, że kroki nieznajomego, które do tej pory cały czas słyszałam, ucichły. Zamarłam, nasłuchując. Nic. Może coś go zjadło? Gdy o tym pomyślałam, usłyszałam pojedynczy, głośniejszy oddech. Westchnienie? Potem znowu kroki.
Ponownie podjęłam śledzenie tego kogoś, choć w zasadzie znalazłam już wszystko, co mogłoby się przydać medykom. Mogłam więc wracać i pozwolić mu odejść w cholerę. Z resztą, co za różnica, kto to? On pewnie by się nie wahał mnie zabić.
Mimo to nadal szłam w kierunku następnego przejścia. Ostrożnie wyjżałam za róg.
Cudem uchyliłam się przed kolbą pistoletu, który w czyjejś dłoni wystrzelił w stronę mojej potylicy. Gdybym przy tym manewrze nie straciła równowagi i nie upadła na wilgotną posadzkę, nieznajomy, po nieudanej próbie ogłuszenia, wpakowałby mi kulkę w sam środek klatki piersiowej. Natychmiast przeturlałam się spoza zasięgu jego rąk, wyciągając własną, krótką broń. Oddał kolejny strzał, trafiając w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą leżałam, a mnie momentalnie skoczył poziom adrenaliny.
Udało mi się podnieść i schować za jakiś regał, gdy kula odbiła się od ściany tuż obok i rykoszetem trafiła w słoiki oraz fiolki ustawione na półkach. Część ich zawartości o niezbyt kuszącym zapachu, wraz z drobinkami szkła, spadła na mnie, kalecząc skórę. 
Zdołałam odbezpieczyć trzymaną w ręce broń i szybkim, zgrabnym ruchem wyskoczyłam zza regału, natychmiast naciskając spust. Jednak nieznajomy nie stał już tam, gdzie wcześniej, kula przestrzeliła kolejne szklane naczynia. 
Nagle od tyłu objęły mnie silne ramiona, blokując moje ręce. Jedno w talii, drugie zasłaniając usta. W wyćwiczonym odruchu wbiłam obcas ciężkiego buta w śródstopie przeciwnika, w rozpaczliwej próbie uwolnienia, jednak na niewiele się to zdało, poprawiłam więc odrzutem głowy w tył. 
Wnioskując po chrzęście i ryku wściekłości oraz bólu, trafiłam potylicą tam, gdzie zamierzałam. Kucając wykręciłam się z uścisku napastnika, jednocześnie sięgnęłam jedną ręką po nóż, w drugiej nadal trzymając pistolet.
Cały ten manewr mógł mnie kosztować życie, jak zdałam już sobie sorawę po fakcie. Zanim się odwróciłam, napastnik zdążył wycelować we mnie broń, a gdy na niego spojrzałam, nacisnął spust. 
Obydwoje zamarliśmy zaskoczeni, że nic się nie wydarzyło. Pierwsza uświadomiłam sobie, co to znaczy i odwróciłam sytuację, wycelowując swoją broń, w której na pewno były pociski, w osobę przede mną.
- Rzuć broń - wysapałam.


Ktoś coś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz