wtorek, 4 grudnia 2018

Od Parker

– Jak planujesz zniszczyć potwory nie stając się jednym z nich?
To pytanie odbijało się echem w mojej głowie, gdy przy akompaniamencie rzęsistego deszczu wkroczyłam na teren miasta. Joseph, a może raczej jego wspomnienie, towarzyszył mi od samego rana. Nauczył mnie więcej niż jakikolwiek nauczyciel w całym moim życiu – i to z goła ważniejszej umiejętności niż algebry. Pokazał mi, jak przeżyć. Komu potrzebna matematyka, kiedy po świecie wałęsają się hordy zombie oraz resztki ocalałej populacji, a obie grupy chcą twojej śmierci? Kiedy istniała realna szansa, że większość tego, co przetrwało z Amerykańskiego Snu (lub też koszmaru, jak kto woli) chciało cię zjeść lub zabić (a najprawdopodobniej oba), logiczniejsze wydawały się ćwiczenia z bronią niż rachunki. Tyle wiedzy i umiejętności, a te bestie i tak cię dopadły, co Joseph? Pomyślałam tępo, poprawiając wbijający się w ramię pasek czegoś, co jakiś czas temu można było nazwać torbą, prawie dostając zawału, gdy coś otarło się o moje stopy. Automatycznie sięgnęłam po przyczepiony do pasa nóż tylko po to, żeby zorientować się, że przestraszył mnie pierdolony szczur. Szczur!
– Przestań myśleć o pierdołach, skup się na otoczeniu dziewczyno!
– Jasne, jasne Joseph – pomyślałam zgryźliwie. – Nie denerwuj się tak, bo dostaniesz zawału staruszku…aaaa racja. Trochę za późno na ten rodzaj śmierci.
Zrezygnowałam z pomysłu dobycia noża, mimo że potencjalna kolacja oddalała się z prędkością tupotu małych, szczurzych łapek. Naciągnęłam na zziębnięte dłonie rękawy lekko już zniszczonej i –  pewnie w niektórych miejscach trwale ubrudzonej – tuniki, po czym mocniej owinęłam się – jak to lubiłam kpiąco nazywać – lisim okryciem. Była to najprawdopodobniej najcenniejsza posiadana przeze mnie rzecz, nie licząc noży, ale one utrzymywały mnie przy życiu, więc nic dziwnego, że miałam do nich pewną słabość. Rozejrzałam się po okolicy. Mnóstwo budynków ledwo trzymających się swojej pierwotnej formy. Roślinność już dawno przestała się przejmować jakimikolwiek konwenansami i próbowała swoich sił gdzie tylko się da – mizerne pnącza porastały budynki, a mechopodobne narośla na chodnikach i pod latarniami wyglądały jak surrealistyczne poduszki. Nie zastanawiając się, ruszyłam w kierunku – tak jak przypuszczałam – centrum miasta,  po drodze mijając zardzewiałą i powygniataną maskę samochodu. Volkswagen, niebieski sadząc po pozostałościach koloru, pomyślałam, przesuwając palcem po dachu czegoś, co kilkanaście lat temu uchodziło za niezbędnik każdego człowieka, a teraz zostało zdegradowane do czegoś na poziomie doniczki. Koła oraz jakiekolwiek wartościowe przedmioty zostały zagrabione na samym początku tej bombowej rosyjskiej balangi, więc samochód nie mógł już nikogo interesować. Chyba że ktoś lub coś rozważało go za dobre schronienie, co było czysta głupotą. Żadnej drogi ucieczki, przestrzeni do walki… tylko dach nad głową. Krótko mówiąc: metalowa trumna. Tak jak każdy z samochodów stojących wzdłuż chodnika.
– Potencjalne cmentarzysko. – Mruknęłam pod nosem jeszcze raz przesuwając wzrokiem po miejskim krajobrazie.
Mogłam sobie jedynie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało przed plagą śmierci i cierpienia. Jednak jakiekolwiek wyobrażenia nie oddawały piękna widzianego przeze mnie w tym zniszczonym mieście. Deurbanizacja miasta mnie zachwycała, w dość niepokojący i niezrozumiały dla innych sposób.
Skoro o niepokojących zjawiskach mowa, chyba nie byłam dłużej sama. Starając się nie zwracać na siebie zbyt dużej uwagi, wyciągnęłam zza pleców maczetę i pewnie trzymając broń w dłoni, odwróciłam się, by zbadać otoczenie. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się zwyczajne, ale instynkt nie dawał mi spokoju.
– Gdzie jesteś paskudo? – Zanuciłam melodyjnie pod nosem, szukając źródła swojego niepokoju, wprawnie kręcąc nadgarstkiem.
Miałam się już poddać i oficjalnie nazwać się świrem, gdy poczułam charakterystyczny odór zombie, a zza rogu budynku wyłoniła się gnijąca wersja istoty ludzkiej. Prawie wybuchnęłam śmiechem, gdy mój – niezbyt dobry w te klocki – mózg rozpoznał w wiszących na niej resztkach garderoby, suknię ślubną. Pierdolona gnijąca panna młoda.
- Pora na pierwszy taniec. Dużo szczęścia na nowej drodze życia, czy jakoś tak. – Mruknęłam ruszając w jej kierunku.
Dobrze, że specjalnie się nie spieszyłam, bo za panną młoda zgodnie podążali goście. Oczywiście, że takiego smrodu nie mogł powodować jeden zombie Blackleach, zganiłam się w myślach. Oczywiście, zanim zorientowałam się, że wypadałoby się wycofać, mój mózg nie omieszkał zastanowić się, co do cholery stało się z panem młodym, a dopiero potem kazał reszcie ciała kulturalnie spierdolić z imprezy. Śmierdzące mięso poruszało się zadziwiająco szybko jak na coś… co teoretycznie nie żyło, a zabudowania na ulicy skutecznie uniemożliwiały zniknięcie – jedyną opcją był maraton za miasto. Mimo że moje nogi samoistnie zaczęły ciągnąć mnie w tamtym kierunku wiedziałam, że potrzebuję innego planu. Poprawiłam torbę próbując dopasować prędkość kroków do prędkości informacji, które przeskakiwały między synapsami. Ominęłam jedną konstrukcję samochodopodobną, prawie wpadając na jej maskę. Przeklęłam pod nosem. Pewnie dla nich to żadna różnica, czy spożyją człowieka z całymi kośćmi, czy też nie. Jedynym plusem był jedynie brzęk szkła dochodzący z mojej, jeszcze trzymającej się, torby. Sięgnęłam po butelkę lądując się na dach. Pól butelki nawet znośnego alkoholu, co za strata. Zombie jednak były coraz bliżej, więc nie czas na sentymenty.
– Chcesz je zabić, czy umówić się na randkę? – Sarkastyczny ton głosu Josepha znów zabrzmiał w mojej głowie.
– Pierdol się starcze! –  Mruknęłam tylko, wykorzystując znaleziony również w torbie kawałek materiału i resztki życiodajnego płynu na stworzenie amatorskiego ładunku.
Zerknęłam na pierwszego stwora, który był zaledwie parę kroków dalej. Wygrzebałam z kieszeni spodni zapalniczkę i czekałam, aż całe weselicho zgromadzi się przy masce samochodu. Kiedy do kompletu dołączył ostatni imprezowicz, podpaliłam szmatę i rzuciłam Osame (dobre imię jak na koktajl Mołotowa) zombiakom na pożarcie, sama zsuwając się na ziemię po drugiej stronie auta. Huk był cudowny, a ogień jeszcze lepszy. Jedynie smród co nie co przeszkadzał. Wytarłam ręce i otrzepałam tyłek, wracając do pionu i zamiast oddalić się z resztką godności w stronę zachodzącego słońca, stałam w miejscu jak głupia. Ludzie, którzy twierdzili, że seks jest boski chyba nigdy nie oglądali czegoś tak pięknego jak niekontrolowane płomienie. Nie wiem, ile tam stałam pożerając wzrokiem to niecodzienne ognisko, bo kompletnie straciłam poczucie czasu. Znając siebie i chwilowe zaniki intelektu, nie oderwałabym wzroku od przedstawienia jeszcze przez dłuższy czas, gdyby nie głos. I tym razem inny, niż ten, który prześladował mnie od rana.
– Brakuje tylko pianek.
Wyrwana z transu tylko odwróciłam głowę w jej stronę i – mam nadzieję – pytająco uniosłam brew.
- Niezłe ognisko, chociaż słyszałam o cichszych metodach samobójstwa.
*
– Jak planujesz zniszczyć potwory nie stając się jednym z nich?
– Proste. Stając się czymś gorszym.

Eri?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz