wtorek, 4 grudnia 2018

Od Fallon do Parker

„Kocham Cię, znajdziemy się przy dużych jeziorach.”
Słowa, które kreśliłam niemal w dzikim pędzie, na chwilę przed włożeniem listu do książki, wydawały się strasznie odległe. Co jeśli nie miały już sensu, a moja wycieczka do Nowego Jorku tylko mnie w tym utwierdzi? W końcu wojna zmienia ludzi, a Parker… mogła mieć nowe życie, do którego nie będę pasować. Kto wie, może myślała, że nie żyję i znalazła sobie kogoś innego? Wszystkiego dowiem się przy jeziorach. O ile ją tam spotkam. A jak nie… będę czekać. Czy byłam żałosna? Prawdopodobnie. Ale to była jedyna bliska mi osoba (no oprócz dziadka), którą musiałam odnaleźć. Obym nigdy nie musiała usłyszeć, że jej już nie ma.
***
Plusem mieszkania na Alasce przez większość swojego życia było to, że miałeś gdzieś „niskie temperatury” w innych częściach Ameryki. Stawiałam, że było pięć stopni, co było dla mnie całkiem ciepłe. Wiatr nie był taki zły, a marsz wydawał mi się czystą przyjemnością, która była miłą odmianą po miesiącach treningów i bezsennych nocy. Ewentualnie nocy pełnych sennych koszmarów. Tak, szybki marsz był przyjemny. Szczególnie, gdy cel mojej podróży był w zasięgu wzroku. Zatrzymałam się na chwilę i popatrzyłam na panoramę zniszczonego Nowego Jorku. Kiedyś majestatyczne miasto, dziś było tylko ruiną, szkieletem dawnego organizmu, który królował w Stanach i na całym świecie. I jednocześnie było Ameryką w miniaturce. Będąc w kilku miastach widziałam tylko jedną różnicę. To było duże. I więcej z niego zostało. Chociaż nie. Miało w sobie więcej ze szkieletu.
Pokręciłam głową i ruszyłam przed siebie. Bezpieczniej byłoby, gdybym trafiła tam przed zmrokiem. Mniej zombie, mniej zagrożenia życia, więcej szans na znalezienie Parker. Dziadek dał mi list dla starego znajomego, żebym nie musiała zaczynać totalnie od zera. Mogłabym. Ale wolałabym skupić się na poszukiwaniach chociaż jakichś szczątkowych informacji o Parker. Mimowolnie musnęłam dwa pistolety i ruszyłam przed siebie. Jeśli mama miała rację i jakiś Bóg istnieje, to miałam nadzieję, że ciągle mam jego opiekę. Albo przynajmniej wysłał do tego zadania moich rodziców. Czy cokolwiek.
***
Narzucone szybkie tempo zaskoczyło nawet mnie. Na skraj miasta trafiłam na dwie, trzy godziny przed zmierzchem. Ale jednak dzisiaj nie miałam zamiaru szukać znajomego dziadka. Cicha nadzieja, która była tylko resztką starego życia, szeptała, że jestem na neutralnym terenie i mogę spokojnie znaleźć kryjówkę. Pytanie, na ile była ona przeczuciem, a na ile pewnością. Nie miałam informacji. Ale dziadek był święcie przekonany, że mam instynkt. Jestem Clarke, to rodzinne.
Skręciłam w mniejszą uliczkę i na wszelki wypadek sprawdziłam ją całą. Tylko jakieś pozostałości po życiu mieszkańców… Czasami zastanawiałam się, czy nazywanie tej wojny apokalipsą miało sens. W końcu, po apokalipsie, totalnym końcu, nic nie zostaje. A po tej wojnie zostało zdecydowanie za dużo. Dziadzio Hitler kilkadziesiąt lat wcześniej zrównał miasto z ziemią, a Rosjanom się to nie udało. Pewnie byłby zniesmaczony. Ale przynajmniej teraz w piekle ma pewnie gromadkę kompanów. Skurwiele, mieli szczęście. Podejrzewałam, że mimo piekielnych tortur, piekiełko było lepszym wyjściem niż ziemia. Tam przynajmniej wiedziałeś, co cię czeka. Tutaj? Pewny mogłeś być tylko tego, że zombie mogą czaić się wszędzie. Pokręciłam głową. Tu, na razie, ich nie było. Miałam spokój na jedną noc.
Szybko znalazłam w miarę wysoki punkt obserwacyjny, gdzie mogłam przeczekać godziny ciemności. Lepiej się nie narażać, mrok nie był przyjacielem. Zdjęłam całkiem porządny plecak i sprawdziłam, czy znajduje się tam coś przydatnego. Zostały mi trzy racje żywności i pół bukłaka wody. Do znalezienia jakiejś grupy ludzi, która będzie względnie przyjazna powinno mi wystarczyć. Szczególnie, że jakoś nie byłam głodna.
Usiadłam na krawędzi, przez co moje nogi swobodnie zwisały, ale byłam pewna, że nie spadnę. Pozwoliłam sobie na lekką dekoncentrację i puściłam swoje myśli na wiatr. Dziadek powiedział, że do mnie dołączy. Nie wiedziałam tylko, kiedy. Ale byłam pewna, że to się stanie. Był starym wygą, a takich nic nie jest w stanie zniszczyć. Może sprawność i siła już nie ta, ale zazdrościłam mu sprytu. Cicho wierzyłam, że odziedziczyłam po nim więcej niż kolor oczu i zamiłowanie do siatkówki, które – nota bene – czasami się przydawało. Tęskniłam za graniem. Meczami. Publicznością. Współzawodniczkami. Cheerleaderkami. Parker.
Parker… znowu te czarne myśli. Nie mogłam odgonić wizji jej i innej osoby splecionej w miłosnym uścisku. Minęło tyle czasu, tak dużo się stało… nie łudziłam się nawet, że jest taka jak dawniej. Ale chciałabym, żeby ciągle była moja.
– Nie nastawiaj się, Fall. – Powtarzał dziadek. – Wojna zmienia. Może ona cię nie zechce. Może ty jej. Nie wiesz tego. A może ona jest już zombie.
– Nie jest. Żyje. – Przerywałam mu wtedy. – Gdyby coś jej się stało, wiedziałabym. W końcu Clarke mają instynkt.
– I łatwe do zdobycia serca Fall, za łatwe. – Kiwał głową i kazał mi wracać do ćwiczeń.
Może miał rację. Może tylko się łudziłam. Ale ta ułuda pozwalała mi żyć.
– Days feel hard earned, night grows longer, summer says its goodbyes, and darkness covers, we find shelter, our own place to hide. – Zanuciłam cicho wyuczonych słów. Mama uwielbiała OneRepublic. Chociaż jej kołysanka była dobra. Teraz bardziej pasowała kołysanka Katniss. – Are you, are you, coming to the tree? Where dead man called out, for his love to flee, strange things did happen here, no stranger would it be, if we met at midnight, in the hanging tree.
Już dość tej muzyki na dziś. Najwyraźniej miałam lepszy humor niż myślałam. Tak sobie śpiewać. I to na głos. Zombie raczej tym nie ściągnę, ale ktoś nieodpowiedni mógłby to usłyszeć… nie. To mi się w ogóle nie opłaca. Chociaż… mógłby wziąć mnie za konającego kota, albo coś. Mój głos pozostawiał wiele do życzenia… cóż. Może jednak jestem bezpieczna.
Oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy. Kto by pomyślał, że tak to się skończy. Siedzę w jakimś rozpadającym się budynku na obrzeżach Nowego Jorku i śpiewam kołysanki. Nie zapominając o machaniu nogami, rozważaniu miliona scenariuszy na przyszłość – która nie nadejdzie, teraźniejszość – która jest jak ruchome piaski i przeszłość – której nie da się zmienić, ale można pomarzyć, co by było, gdyby. Najgorsze jest to, że jest jak jest. I żadna modlitwa do żadnego Boga nie jest w stanie jej zmienić.
– Pamiętaj Fallon, miej szacunek do Boga, bo on cię osądzi. – Powtarzała matka.
Ale ja już nie byłam Fallon Clarke. Byłam Kainda Coldarow. Czy Bóg osądzi mnie, czy nie, Katja Millay miała rację – chyba nas nienawidzi.
Wtedy usłyszałam szelest. Minimalny, ale do wychwycenia. Odwróciłam się błyskawicznie, jednak ciągle siedząc na krawędzi. Jeśli to wróg, dowiem się, czy istnieje Bóg o wiele szybciej niż zamierzałam. Powoli zaczęłam sięgać ręką do kabury, gdy usłyszałam głos. Głos, od którego zjeżyły mi się włosy na głowie, a w oczach pojawiły łzy.
– Fallon?
– Parker?
***
Kocham Cię, znajdziemy się przy dużych jeziorach.”. Ucałowałam lekko kartkę i włożyłam ją do książki. Pamiętaj Parker. Pamiętaj.


Parker? Masz ochotę na spotkanie po latach? :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz