poniedziałek, 5 listopada 2018

Od Any

- Jasna cholera - te dwa słowa, wypowiedziane pełnym czystego przerażenia głosem przez dowódcę oddziału, Jamesa, który miałam asekurować do bazy Przemytników, były jedynym ostrzeżeniem przed tym, co kilka kroków później ukazało się moim oczom.
- Yhm - mruknęłam, rzucając spojrzenie na Lokiego, który na widok zaścielonego trupami placu przed nami opuścił pysk do ziemi i zaskamlał cicho. Trzeba było mu przyznać, że stan ciał zdecydowanie różnił się nawet od tych rozszarpanych przez zombie. Wyprute na wierzch flaki rozwleczone po drodze, oderwanie coponiektóre kończyny, które spoczęły w pewnej odległości od ich właścicieli... Czyli patrzenie na to dzieło zniszczenia do najprzyjemniejszych nie nalerzało. - Sądzę, że to była raczej robota Wilkokrwistych, a nie niewystępującej już raczej choroby.
W odpowiedzi na moją uwagę zostałam zmiażdżona pod spojrzeniami moich pięciu towarzyszy.
- Twój sarkazm nie jest nam w tej chwili niezbędny, Blacky - skrzywiłam się w duchu, słysząc pseudonim. - Zamiast filozofować, skupiłabyś się na pilnowaniu, czy nic zaraz na nas nie wyskoczy z krzaków.
- Jesteśmy w środku miasta, do tego na otwartej przestrzeni - wiem, że powinnam była się zamknąć, ale jakoś nie potrafiłam w tym momencie. Akurat kiedy wszystkim wyszłoby to na dobre. - Krzaków, z których, jak mówiłeś, coś mogłoby na nas wyskoczyć, raczej tu nie uświadczysz.
Sekundę po tym, jak wypowiedziałam ostatnie słowo, w moim kierunku wystrzeliła zaciśnięta z wściekłości pięść. Zanim jednak trafiła celu, balansując ciałem zrobiłam zgrabny unik tak, że ręka agresora przeleciała mi tuż przed nosem. Mój manewr zachwiał przeciwnikiem, co wykorzystałam, od niechcenia popychając go do przodu. Rosły mężczyzna gruchnął o ziemię u moich stóp.
- Ja ci, kurwa, dam - wywarczał, podnosząc się gwałtownie. Jednak od wymierzenia kolejnego ciosu powstrzymał go kolega, kładąc mu rękę na ramieniu. Nie spuszczał wzroku z mojej nieporuszonej tym zajściem twarzy.
- Obiecaliśmy jej nie uszkodzić, James - powiedział ostrzegawczym tonem. Trójka pozostałych facetów mruknęła coś, co chyba było potwierdzeniem. - Zarząd przydzielił nam ją, żebyśmy na pewno dotarli na miejsce. Nie kazał się z nią integrować - nasze spojrzenia spotkały się. W jego oczach zabłysło ostrzerzenie.
Prychnęłam zdegustowana, poprawiłam pasek przewieszonego przez ramię karabinu, zagwizdałam na psa i poczęłam przedzierać się przez morze trupów. Moi towarzysze jeszcze przez chwilę wymieniali między sobą wściekłe uwagi, jednak widocznie do niczego istotnego nie doszli, bo chwilę później szli już za mną, złorzecząc pod nosem. Czy na mnie, czy na ciała, o które co i rusz któryś się potykał - ciężko stwierdzić.
Mniej więcej w połowie drogi jeden z żołnierzy, chyba Dorian, zauważył:
- To chyba była armia - gdy spojrzałam na niego przez ramię, przyklękał przy jednym z rozbebeszonych ciał. Wskazał na naszywkę na kurtce. Snajper, jeśli mnie oczy nie myliły. Pytanie tylko, co robił w morzu trupów. My zazwyczaj giniemy pojedynczo, z dala od głównej nawalanki.
- Tym bardziej nie powinniśmy zbyt długo tu zabawiać - Brayson powiedział dokładnie to, co i mnie cisnęło się na język. - Skoro oni nie dali rady, my w zasadzie nie mamy szans.
- Mamy Blacky - zauważył kwaśno James. - Przecież podobno strzela jak nikt inny. Nie mamy się czego obawiać.
Dorian odczepił od pasa nieszczęsnego snajpera kaburę z bronią i wstał. Sprawdziwszy magazynek, skinął zadowolony głową.
- Moglibyśmy zebrać tu sporo broni - zauważył trafnie Thomas.
- Możemy to zrobić w drodze powrotnej - rzuciłam, ruszając dalej w obranym wcześniej kierunku. - Albo jeszcze lepiej: poinformować o zaistniałej sytuacji zarząd i zasugerować wysłanie po nią większego oddziału.
- Pewnie ktoś to zwędzi, zanim się zbiorą - mruknął James, widocznie już z zasady negatywnie nastawiony do moich pomysłów.
- To postawimy strażnika - warknęłam.
Moje słowa ucięły wszelkie dyskusje, aż dotarliśmy do obozu Przemytników.

~•~•~•~


W drodze powrotnej żołnierze nie zapomnieli o znalezionym potencjalnym arsenale broni. A także o moim pomyśle postawienia strażnika mającego pilnować dobytku.
I tak siedziałam sobie od jakiejś pół godziny, oparta na karabinie, z psem leżącym przy nodze i wpatrzona w pole trupów.
Westchnęłam, po raz nie wiem który przeczesując wzrokiem horyzont w poszukiwaniu zagrożenia. Nic. Cisza. Nawet zombie zrobiły sobie chyba dzisiaj wolne, bo odkąd mnie zostawili, nie napatoczył się tu ani jeden.
Nagle Loki podniósł się nagle, jakby czymś zaalarmowany, otrzepał i spojrzał gdzieś w przestrzeń. Po czym zawył.
- Do kurwy nędzy, Loki - warknęłam, chwytając go za pysk. Natychmiast umilkł. - Chcesz na nas watahę wilkołaków ściągnąć?
Dokładnie w tej samej chwili zza naprzeciwległego budynku wyszedł wielki, czarny wilk. Zmierzył nas inteligentnym spojrzeniem, chapnął zębami gdzieś na bok i ruszył w naszą stronę.
A za nim jeszcze pięć jemu podobnych.
Zaklęłam szpetnie, zrywając się na równe nogi. W ekspresowym tempie przeszukałam kieszenie w poszukiwaniu srebrnych kul. Znalazłam trzy.
Kolejne przekleństwo wywarczałam już w biegu. Loki podążył za mną, co i rusz oglądając się na goniące nas wilkołaki, jakby zastanawiając się, dlaczego przed nimi uciekamy. Nie no, fajnie, teraz jeszcze przestał odróżniać wroga od przyjaciela. Ewidentnie trzeba coś z tym zrobić, bo coś mi go jeszcze zagryzie.
Zakładając oczywiście, że wyjdziemy z tego żywi.
Pierwszą kulę udało mi się załadować i wystrzelić, gdy wilki były już tuż tuż. Ten najbliżej mnie padł z rozstrzelonym oczodołem, prosto pod łapy towarzyszy, spowalniając nieco pościg. Zostało pięć.
Wywijając na zakrętach jak chyba jeszcze nigdy w życiu, udało mi się nieco opóźnić pościg, jednak doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie na długo. Nieopuszczający mnie na krok Loki zaczął mnie wyprzedzać, z czego wywnioskowałam, że zwalniam. Płuca paliły mnie żywym ogniem, pot spływał po twarzy, do oczu, zamazując pole widzenia.
Kolejny nabój. Kolejny strzał. Kolejny Wilkokrwisty martwy, zabity strzałem w głowę.
Traciłam impet. I energię.
Przed sobą dostrzegłam częściowo zawalony budynek. Przełknęłam ślinę, zastanawiając się nad alternatywą. Niczego nie wymyśliłam.
Przeładowałam, wycelowałam, wystrzeliłam. A kolejny wilk padł.
Gdzie są ci przeklęci idioci, pomyślałam, dając nura pod zawaloną powałę. Loki zgrabnie skoczył za mną, przeciskając się między gruzami. Tworzącymi wąską komorę. Wąską, ciemną komorę...
Obrzuciłam obelgami chyba wszystkich, przez których znalazłam się w tym położeniu. Dookoła gruzowiska kręciły się, powarkując i popiskując, wilkołaki. A mój oddech stawał się coraz bardziej płytki i urywany. Rozglądałam się w panice za jakąkolwiek drogą ucieczki, ale  jedyną, jaką miałam do dyspozycji, obstawiły potwory. Loki zaskamlał cicho, szturchając moją rękę mokrym nosem, jakby chciał przypomnieć, że nie jestem sama.
Ale nadal byliśmy w mikroskopijnej przestrzeni. Która w każdym momencie mogła nam się zawalić na głowy...
Nagle moich uczu dobiegły strzały. Dokładniej trzy, a po każdym z nich następowało głośne skamlenie. Potem cisza, odgłos kroków. Zobaczyłam u wyjścia tunelu, którym się tu dostałam, parę masywnych, czarnych butów. Obuta w nie noga kopnęła na wpół martwego psa. Po czym nastąpił ostatni strzał, zakańczający życie stworzenia.
Z pewnością odetchnęłabym z ulgą, gdybym właśnie nie była na skraju paniki. Oddychałam już tak płytko, że groziła mi hiperwentylacja. A najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo iż zdawałam sobie z tego sprawę, nie mogłam nic zrobić.
Wbiłam palce w suchą ziemię, starając się opanować. Nic z tego. Chciałam wyjść z tego ciasnego piekła, ale nie byłam w stanie się poruszyć. Ten, kto zabił Wilkokrwistych zaraz odejdzie, a wtedy...
Właściciel butów odwrócił się w moją stronę. W stronę wejścia do gruzowiska. Prawdopodobnie wiedziony ciekawością przykucnął, żeby zobaczyć, co wzbudziło takie zaintereswanie wilków.
Spojrzał prosto w moje brązowe, w tym momencie nienaturalnie wielkie z przerażenia, oczy.


Ktoś chętny pomóc kobiecie w opałach? XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz