wtorek, 15 maja 2018

Od Alice'a - "Śmigus Dyngus"

O tym, że dzisiaj jest ważny dzień wiedziałem już od tygodnia. Jako iż wiecznie każdemu w mojej rodzinie udawało się mnie jakimś cudem zaskoczyć, tym razem postanowiłem, że nie będę jedynym siermięgą, który nigdy o niczym nie wie i już tydzień temu napisałem sobie z dziesięć kartek-przypominajek, które porozwieszałem w całym domu, również w tak beznadziejnych miejscach jak na framudze drzwi wyjściowych czy obroży Spark. Byłem przygotowany. Aż w końcu nadszedł ten dzień...
Oczywiście, jak to ja, spałem wówczas.
Usłyszałem tylko przez sen lekki szmer, świadczący o tym, że ktoś uchylił drzwi wejściowe i powoli, po cichu, zbliża się do pokoju, w którym w najlepsze chrapałem. Dotarł do mnie także cichy dźwięk dzwonka, gdy Spark uniosła rudy łeb, a Saruman zamiótł ogonem ziemię. Po chwili usłyszałem mlaskanie - ktoś, kto przyszedł mnie napaść rzucił coś psom, aby odwrócić ich uwagę od siebie. Leżałem dalej, to zanurzając się w śnie, to pływając po granicach świadomości. Podłoga zaskrzypiała lekko, gdy podchodząca do mnie osoba zatrzymała się obok łóżka. Usłyszałem świst pompy przy pistolecie na wodę. Usłyszałem, jak osoba ta bierze oddech, aby coś powiedzieć lub krzyknąć. Usłyszałem, jak moje psy łaszą się do nieznajomego po więcej smakołyków.
Dalej spałem.
A gdy tylko zrozumiałem, że osoba ta właśnie chce nacisnąć spust, zrezygnowałem z udawania martwego i wziąłem się do roboty. Natychmiast odgarnąłem koc, unosząc dwie wypełnione ciepłą wodą spluwy i z szerokim uśmiechem godnym diabła, gdy człowiek się spieszy, wydarłem się:
- Bataille d'eau! - po czym natychmiast strzeliłem w nieznajomego, zdając sobie po chwili sprawę, że nie tylko nie jest nieznajomy, ale i w dodatku jest kobietą. Nawiedził mnie nie kto inny, jak Irina, z zieloną plastikową rybą wypełnioną wodą aż po korek w rękach. Na biało-czarnych oczach miała przezroczyste gogle, a szkarłatne włosy skrywał czepek pływacki. Nie byle jaki, bo biały w różowe pręgi. Drąc się, jakby nas ze skóry obdzierano, polewaliśmy się wodą dopóty, dopóki nie przerwały nam szczekające wniebogłosy psy, także przemoczone, jakby właśnie wyszły z głębin morza. Odgarniając mokre włosy z oczu, z szerokim uśmiechem dałem Rosjance znać, że zabrakło mi tchu i musimy zrobić przerwę. Niby kiwnęła głową, ale zaraz dostałem jeszcze jeden krótki strzał wąskim strumieniem prosto w pierś, więc przewróciłem oczami i wyżąłem czarne włosy, tworząc niemałą kałużę na podłodze. Bogu dzięki, że zrezygnowałem z dywanu w sypialni. Rozradowane psy skakały po nas, domagając się pieszczot i nanosząc mokrą sierść na każdą nawierzchnię, na jaką się dało, a sądząc po stanie pokoju przed i po ataku Iriny, również i tam, gdzie nie było takiej możliwości. Ogólnie rzecz biorąc można to było podsumować tak - 10 minut zabawy, a następnie pół godziny sprzątania. Lub godzina, jeśli ten czerwony skubaniec jak zwykle zwinie się, zanim zdążę ją poprosić o pomoc.
Uporaliśmy się z tym jednak dość szybko. Nadchodziła wiosna, a wraz z nią więcej chęci do działania u mnie, gdyż zimno skutecznie nie pozwalało zająć mi się niczym innym, jak tylko usadowić się w fotelu z kocem i książką - i kopać obowiązki. Teraz, kiedy temperatura rzadko kiedy będzie spadała poniżej zera, powinienem nieco odżyć. Z tą myślą w głowie i z szerokim uśmiechem na twarzy, postanowiliśmy zgodnie z Iriną, że tak piękny dzień nie może się zmarnować, szczególnie iż został nam jeszcze spory baniak deszczówki, nie nadającej się do picia, ale do oblania kogoś od stóp do głów jak najbardziej. Omówiliśmy pokrótce nasz diabelski plan, uzbroiłem się w słomkowy kapelusz i moje dwa pistolety (Irina wolała pozostać przy swoim wieśniackim pstrągu czy innym tuńczyku), po czym ruszyliśmy na łowy. Tym razem to ja przewodziłem akcji, gdyż tylko mnie znany był nasz cel, co do którego jednak Irina ochoczo się zgodziła, słysząc mój obrazowy opis. Nie było trudno znaleźć naszą ofiarę. Albo raczej przyszłą ofiarę. Lub niedoszłą, gdyż w każdej chwili cel mógł się zorientować, że śledzą go dwa czubki, jeden w biało-różowym czepku i goglach spawalniczych, a drugi w nieco zjedzonym przez mole i inne robactwo kapeluszu słomkowym. Przeszliśmy za nim spory kawał drogi, niczym James Bond przemykając zaułkami i nie dając się wykryć. Obok mnie Irina skradała się ze swoją rybią spluwą i miną fachowca, który doskonale wie co robi i dawała mi jakieś szpiegowskie znaki, co do których miałem właściwie pewność, że wymyślone zostały przez nią dokładnie przed sekundą.
Szpiegowaliśmy dalej.
Nasz cel dalej nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności.
Pewnie w sumie nie sądził, że ktokolwiek mógłby wpaść na tak durny pomysł, gdy wokół pełno zgnilaków i odwilż za pasem.
Oczywiście, jeśli chodzi o głupie pomysły nigdy się mnie nie docenia. To chyba dobrze, biorąc pod uwagę, że w związku z tym najwyraźniej nie wyglądam na aż tak durnego, jaki się okazuję po dłuższej znajomości.
Przystanęliśmy, ponieważ i nasz cel się zatrzymał.
Unieśliśmy pistolety. Znaczy, ja uniosłem. Irina wycelowała rybę w potylicę naszej ofiary.
Ofiary... Którą był nie kto inny jak...
DETLEF.
Parę razy miałem już z nim styczność i o ile go znałem, wiedziałem, że oblanie go wodą z pistoletu to najgorszy możliwy pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że powinienem raczej szukać możliwości przeżycia, a nie rychłej, bolesnej śmierci. Jednak równie zaskakujące było, że on jako pierwszy przyszedł mi do głowy, kiedy razem z Iriną zastanawialiśmy się, kogo zaskoczyć i unikać później do końca życia w obawie o rewanż.
Cóż, teraz już było jednak za późno, aby zrezygnować. Za późno, aby się poddać. Spojrzeliśmy sobie z Iriną w oczy - widać u niej było tą samą determinację podszytą strachem co u mnie, jakbyśmy co najmniej prosto na śmierć szli - po czym kiwnęliśmy sobie głową i przypieczętowaliśmy swój los.
Byliśmy górą, dopóki nie skończyła nam się amunicja. Gdy zabrakło wody, zabrakło i nas. Zanim Detlef zdążył sięgnąć po prawdziwą broń, Irina i ja już stranżalaliśmy w podskokach, licząc, że może szczęście się do nas uśmiechnie i Detlef poślizgnie się na pstrągu porzuconym przez Rosjankę, coby móc szybciej uciekać.
Niemalże czuliśmy jego oddech na karku, gorącą wściekłość Niemca, ostudzoną nieco przez zimną deszczówkę, kule świstające wokół nas.
Czuliśmy także radość.
Co tu dużo mówić. Było warto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz