wtorek, 15 maja 2018

Od Alice'a - "Krok w przeszłość"

PIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIKPIK
Nosz... Budzę się, gwałtownie wyrwana ze snu, w którym pływałam w morzu białej czekolady i siadam na łóżku, zdając sobie sprawę, że już 6 rano i rady nie ma - trzeba wstawać. Budzik wyłączam niezgrabnie po kilku sekundach, choć gdybym mogła, jestem pewna, że i wzrokiem dałoby radę, patrząc na mój poziom zirytowania. Mimo iż doskonale wiem, że jeśli teraz nie zwlekę się z łóżka, potem będę miała tylko pięć minut, aby ogarnąć trzysta rzeczy na raz i nie spóźnić się na autobus, siedzę i rozmyślam o Bóg wie czym. W większości o tym, że matura za pasem i wypadałoby się w końcu wziąć za naukę, coby przypału nie było i zdało się z jakimś w miarę przyzwoitym wynikiem. Zaraz jednak przypomina mi się, że mam 10 zaległych opowiadań do napisania. I wiersz. Ale to to akurat mniejsza z tym. Macham na to ręką i kuśtykam do łazienki, po ciemku oczywiście, bo komu by się chciało światło zapalać, jak to taaak daleeeko. Znam siebie na tyle dobrze, że doskonale wiem, że nie napiszę tych opowiadań kiedy będę miała czas i będę mogła, tylko kiedy terminy mnie zaczną gonić i już nie będzie zmiłuj. Kręcę głową i wracam do pokoju, zapominając, po co wyszłam. Mój wzrok natychmiast pada na moje łóżko, oczywiście niepościelone, bo wyczołgałam się z niego 10 minut temu, a nie należę do tych osób, które wstają razem ze słońcem i natychmiast mają wystarczająco siły, aby posprzątać, zrobić śniadanie, umyć samochód, zdać maturę, góry przenieść. Ja jestem, mówiąc kolokwialnie, z tych, co to za rano uważają godzinę 12 i wcześniej są po prostu dead. Dlatego też gdy moje oczy przyzwyczajają się do półmroku i zauważam zdezorientowaną postać siedzącą na mojej czarnej - jak moja dusza - kołdrze po turecku, od razu stwierdzam, że ewidentnie jest tu coś nie halo, za dużo wczoraj wypiłam, wciąż się nie obudziłam, ewentualnie jakimś dziwnym trafem mój duch wstał, a ciało zostało. Przyglądam się jednak bliżej, a choć mam juz podejrzenia co do gapiącej się na mnie spode łba osoby, zapalam światło, aby się przekonać. Alice, skubaniec jak żywy, siedzi międląc w dłoniach swoją kuszę i patrzy się na mnie jak na jakąś poczwarę, co to wypełzła z bagien i natychmiast wpadła pod tira. No, tu się dużo nie myli. Tak czy inaczej, natychmiast biorę głęboki wdech, aby powiedzieć to, co myślę... Jednak w ostatniej chwili powstrzymuję się. A raczej blokada w moim mózgu mnie powstrzymuje. Ostatecznie marszczę tylko brwi, prostuję się i z błędnym wzrokiem wychodzę, nie mówiąc ani słowa. Zanim wpadam na ścianę, zauważam jeszcze ostrzegawczo uniesiony palec wymyślonej przeze mnie postaci. Masując stłuczone czoło, opadam - wciąż w ciszy - na łóżko i nagle zdaję sobie sprawę, że nagłe pojawienie się kogoś, kto istnieje tylko w mojej głowie i ewentualnie na papierze, to nie mój jedyny problem - zza Alice'a wyłaniają się bowiem pyszczki tak dobrze znanych mi psów. Jak mogłoby być inaczej, skoro powstały w mojej wyobraźni? Cudownie. Jeszcze o ile nagłe pojawienie się Alice'a tylko mnie skonsternowało - w końcu jaki twórca postaci nigdy sobie nie wyobrażał, że jego twory żyją z nim normalnie - o tyle zobaczenie zdecydowanie namacalnych psów spowodowało całkowity reset mojego mózgu. O realności Alice'a także wkrótce się przekonałam, szczypiąc go z całej siły, jaką znalazłam w swoim 155 centymetrowym ciele, w szczupłą, bladą jak ściana rękę. Syknął tylko i wyrwał się, mierząc mnie oburzonym spojrzeniem czarnych oczu.
- Qu'est-ce que ç'est censé être?! - słyszę jego głos, który tak doskonale znam ze swojej wyobraźni. Natychmiast kusza zostaje wycelowana w moją pierś, a Alice usiłuje zejść z łóżka tak, aby nie zrzucić psów.
- Spokojna twoja rozczochrana... - mówię jak w transie, nie spuszczając z niego oczu. Oczywiście nie mam pojęcia, co powiedział, ale to już moja wina, było mu nie dopisywać, że w chwilach pełnych emocji zaczyna gadać po francusku lub hiszpańsku. Żeby to chociaż rosyjski był, to by się coś zrozumiało. - Wiesz ty w ogóle kim jesteś i co tu robisz?
Alice patrzy się na mnie jak na debila. W sumie nic dziwnego, polskiego też nie zna, jedynie ukraiński co nieco rozumie. Łapię się na tym, że powoli zaczynam oswajać się z tą sytuacją. Jest to dziwne, niewątpliwie, jednak posiadanie dużej wyobraźni jest znacznym plusem. W końcu nieraz już  przerabiałam takie sytuacje, tyle że wówczas się z Alice'em rozumieliśmy bez słów. Eh, trzeba spróbować po angielsku.
Alice lustruje wzrokiem moją piżamę, unosząc brwi. Wygładzam koszulkę bezwiędnie.
- Pytałam, czy wiesz co tu robisz i kim jesteś? - pytam ponownie, tym razem chłopak rozpromienia się i natychmiast przewraca oczami. Kusza dalej tkwi wycelowana we mnie.
- No nareszcie, znasz angielski to czemu gadasz do mnie po chińsku? Zrozumiałem piąte przez dziesiąte.
Skąd ja znam te teksty? Ah tak, przecież ja je wymyśliłam! Robię kwaśną minę i postanawiam, że nie pozostanę mu dłużna.
- Boże, wiedziałam, że jesteś uparty, ale że aż taki z ciebie dziki osioł, to pojęcia nie miałam. Pytanie ci zadałam, rada bym była, gdybyś raczył mi odpowiedzieć.
- Słucham? - z zadowoleniem zauważam, że Alice unosi brwi ze zdziwieniem. - Kim jesteś? Znamy się?
Oczywiście skubaniec dalej nie odpowiedział mi na moje pytanie. Jednak w tej samej chwili orientuję się, że zostało mi jakieś 10 minut, aby ogarnąć się i biec do szkoły. Dziwnie byłoby tłumaczyć, że spóźniłam się przez nagłe odwiedziny przyjaciela z równoległego świata. Oczywiście, ja go znałam, on mnie nie. I to kolejna przeszkoda.
- Tak do niczego nie dojdziemy. - burczę, kręcąc głową. - Muszę się spieszyć, więc pozwól, że zostaniesz tu do czasu, aż nie wrócę. Doskonale wiem, że potrafisz otwierać zamki spinkami i gdzie masz ukryte wytrychy. Znam cię, stary, wierz mi. Pogadamy jak wrócę. - i pobiegłam sprintem do łazienki. Już 5 minut później stoję gotowa, tłumacząc Alice'owi po angielsku, że wszystko mu wyjaśnię, jeśli mnie nie zastrzeli i nie zwieje, gdy mnie nie będzie. W końcu tylko tyle by mi jeszcze brakowało, żeby się to to pałętało po całym mieście, nie znając języka w dodatku. Zaraz przychodzi mi do głowy coś, co mnie mrozi.
A co jeśli oni przynieśli razem ze sobą wirusa zombie?
Cudownie. Pozostaje mieć chyba tylko nadzieję, że nic takiego nie miało miejsca. Skoro jednak Spark, ruda suczka Alice'a, była zmutowana...
Potrząsam głową. Oby nie. Po prostu oby nie.
Już mam wyjść, kiedy znów mi coś jednak świta - no proszę, jednak czasami myślę... - w głowie. A może lepiej byłoby zabrać Alice'a do szkoły, aby mieć pewność, że nigdzie nie stranżoli? Psy zostałyby przed budynkiem, on sam musiałby zostawić broń tutaj, miałabym go na oku... Wyjście idealne. Z szerokim sztucznym uśmiechem wracam się więc do garderoby, dokąd zaciągnęłam mężczyznę siłą i nakazuję mu wyjście razem ze mną. O dziwo dość szybko się zgadza, aby zostawić broń, chyba coś mu podpowiada, że może mi ufać - hah, dobry żart... - albo po prostu jest mnie ciekawy. Cóż, teraz już nie siedzę w jego głowie. Docieram do szkoły normalnie, a przynajmniej na tyle, na ile można tak nazwać gniecenie się w autobusie z dwoma dużymi psami na prowizorycznych smyczach ze sznurka i wysokim, szczupłym facetem o androgenicznej urodzie i fryzurze przyciągającej wzrok chyba każdej jednej osoby. Przez całą drogę wbijam uporczywie wzrok w podłogę, mając nadzieję, że nikt mnie z nim nie powiąże, co oczywiście Alice rujnuje, paplając do mnie coś radośnie po hiszpańsku. Po 10 minutach katorgi już jestem pewna, że ta franca robi to specjalnie.
W szkole orientuję się, że to był jednak skok na głęboką wodę. Nie da się tak po prostu ukryć dziwacznego chłopaka w zwykłym liceum, w dodatku bez zwracania na siebie uwagi - czyli wpychanie do kosza na śmieci jego poćwiartowanych zwłok odpada w przedbiegach. Przynajmniej psy zostały na zewnątrz, uwiązane do stojaka na rowery. Alice zwraca uwagę, i to bardzo. na przerwach unikam go jak mogę, na lekcjach staram się skupić na czymś innym, poza nim. Gdy tylko się z nim widuję, od razu mnie o wszystko wypytuje, a ja, chcąc nie chcąc, odpowiadam, jednocześnie narzekając - już po polsku - że wcale nie tak go napisałam i to już po prostu czysta wredota rzeczy, które winny być martwe, a z nieznanego nikomu powodu nie są. Zamiast słuchać się autora, ten wyewoluował i sam sobie żyje, krnąbrnie zaprzeczając wszystkiemu, co o nim wymyśliłam. Wreszcie ośmiogodzinna katorga się kończy i powoli wracam do domu, nie zapominając o moich trzech towarzyszach. Krótko tłumaczę przy okazji gnojkowi, że choć teoretycznie jest ode mnie starszy - ha ha, nie. -  to ogólnie rzecz biorąc jest niejako moim dzieckiem i ma się mnie słuchać. Oczywiście bez jakichkolwiek skutków, widzę jednak, że o ile dotychczas Alice bardziej był osobą "mającą-nadzieję" niż wierzącą, to teraz zdaje się zastanawiać, czy skoro go stworzyłam, to nie jestem przypadkiem czymś w rodzaju boga. Chcę mu powiedzieć, że owszem, bogiem lenistwa i przekory, ale gryzę się w język, gdyż znając go mógłby to wziąć na serio. Docieramy w końcu do domu, gdzie Alice natychmiast rzuca się na swoją kuszę z taką miną, jakbym chciała mu ją zjeść, a rozradowane psy niemalże zabijają się na schodach. Wymęczona nimi do granic możliwości, staram się wymyślić jakikolwiek racjonalny powód, dla którego Alice, Saruman i Spark mieliby się tu w ogóle znaleźć. Alice niby słucha, co mam mu do powiedzenia, ale mam wrażenie, że łapie to jednym uchem, a drugim wypuszcza, nie wierząc w to, że to ja go wymyśliłam, ani że Saruman nie do końca był jego pomysłem na imię dla psa, a raczej ja miałam na "Władcę Pierścieni" fioła. Nagle jednak przypomina mi się, że wczoraj w nocy, kiedy dostałam napadu weny, nabazgrałam coś, gdzie opisałam jak Alice dostaje się na równoległy świat - zwany u mnie E-1 - czyli ten normalny, mój. Co gdyby... Po prostu to powtórzyć? Oczywiście nie miałam pojęcia, czy to właśnie to było powodem niespodziewanych odwiedzin, ale co zaszkodzi spróbować? Ostatecznie dzielę się tym pomysłem z jak zwykle sceptycznym Alice'em, powołując się na fakt, że ja go wydałam na ten świat, to mogę i na tamten, jednak najwyraźniej mój groźny wzrok i ton nie robią na mężczyźnie wrażenia, co gorsza wydaje się być rozbawiony. Zmuszam się, aby odłożyć poduszkę, którą zamierzałam go udusić i biorę kilka głębokich oddechów. Następnie bez słowa łapię laptop i zasiadam na podłodze, oparta o ścianę. Alice'a ignoruję.
Po godzinie mam sklecony plan opowiadania, w którym to Alice znajduje portal, który może go przenieść na jego świat. Przez chwilę przez myśl mi przechodzi, że jeśli to się uda, powinnam go może raczej przenieść gdzieś, gdzie nie szwendają się zombie i nie trzeba walczyć o życie każdego dnia, jednak w gruncie rzeczy, taki był mój wybór, aby on tam żył i, jakby nie było, dopóki go oficjalnie nie uśmiercę nie ma bata, by zginął. Tą myśl zachowuję jednak dla siebie, a Alice'a informuję z kamienną miną, że już niedługo zniknie z tego świata, więc powinien zastanowić się nad ostatnim posiłkiem. Ze zdziwieniem, ale i zadowoleniem dostrzegam, że najwyraźniej mężczyzna doskonale zna mój humor i przełyka sarkazm bez jednego mrugnięcia. Gdy jeszcze dodaje, że musiałabym ja mu coś przyrządzić, bo on nawet wodę przypali, uśmiecham się pod nosem i odwracam laptopa, aby pokazać mu gotowe opowiadanie. Jeszcze tylko pozostaje zaakceptowanie go przez Alice'a i wysłanie. Wtedy, mam nadzieję, wszystko wróci do normy. Przebiega czarnymi oczami po linijkach tekstu, gdzie nie gdzie nanosząc poprawki - bo przecież dokładny opis jego włosów jest niezbędny - poprawia moją interpunkcję i z aprobatą kiwa głową, dodając cicho, iż wiedział, że jeśli piszę po angielsku tak kiepsko, jak mówię, to nici z naprawy sytuacji. Zmuszam się, aby go nie walnąć w łeb i odbieram mu laptopa. Przez dłuższą chwilę siedzimy w ciszy, zanim ostatecznie żegnamy się, wciąż przypuszczalnie nie do końca ogarniając, co się wokół nas dzieje i dlaczego. Po raz ostatni głaszczę psy - bądźmy szczerzy, to ich będzie mi najbardziej brakować, nie tej chudej, wrednej francy, co do której byłam pewna, że nieco inaczej go wymyśliłam, biorąc pod uwagę fakt, że miał być piosenkarzem... - następnie zawieszam palec nad klawiszem, który przeniesie Alice'a i jego psy do jego rzeczywistości (jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli) lub wywróci nas na nice (jeśli wszechświat postawi na swoim i się wszystko...ekhm...skopie.).
Razem z Alice'em odliczamy od dziesięciu w dół, niczym przy starcie rakiety. Przy trójce jestem już przekonana, że ta siermięga czegoś zapomniała lub zaraz stchórzy, biorąc pod uwagę jego wyraz twarzy. Jest już jednak za późno, gdyż ostatnie trzy cyfry wypalam tak szybko, że brzmi to jak kichnięcie, i zanim ciemota zdąża się odezwać, klikam guzik. Przez chwilę nic się nie dzieje, po czym nagle wokół nas rozgrywa się coś na kształt trójwymiarowej historii, która przepływa wokół nas, przenika się i kształtuje. Obserwujemy to z niemałym szokiem, kiedy nagle tuż przed Alice'em otwiera się coś na kształt wściekle pomarańczowego portalu, a gdy ten odskakuje, wstęga historii pcha go od tyłu z taką siłą, że mężczyzna wpada do teleportera razem ze zdumionymi psami i tylko cichnące "Sacreeebleuuu..." daje się jeszcze słyszeć, zanim nie następuje implozja historii i portal zamyka się, wypluwając na drewnianą podłogę coś w rodzaju papierka od gumy do żucia. Marszcząc brwi podnoszę to i rozwijam, spodziewając się na wpół przeżutej gumy, jednak znajduję tylko zapisaną kaligraficznym pismem Alice'a notatkę, przypuszczalnie po francusku.
Siadam ciężko na kanapie. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Tylko metaliczny blask papierka od gumy do żucia upewnia mnie w przekonaniu, że nie walnęłam się w głowę i (chyba) jeszcze nie muszę stawiać się w psychiatryku. Otwieram laptopa. Opowiadanie wstawione, naprawdę je napisałam. Jeszcze raz patrzę na papierek w mojej dłoni. Kręcę głową i wracam do mojej sypialni.
To był szalony dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz