Późnym wieczorem wracałem z krótkiego spaceru. Dawno nic się nie działo, a ja nie chciałem bezczynnie siedzieć w tym obskurnym metrze. Niby bardzo lubiłem wszelkiego rodzaju podziemne zabudowania, jednak to była już przesada! Zwiedziłem chyba już wszystkie dostępne dla mnie korytarze, to metro nie miało już przede mną żadnych tajemnic! Ostatnio coraz częściej zastanawiałem się, czy na stałe nie przenieść się gdzieś na powierzchnię. Miałoby to swoje plusy i minusy, jednak chyba rzeczywiście byłoby lepsze. Na pewno czułbym się mniej pewnie, jednak w podziemiach łatwiej jest zadbać o bezpieczeństwo, a przynajmniej w pewnym sensie. Trzeba bać się jedynie o zalanie, zawalenie i o jakieś rzeczy w stylu "nieproszonych gości", na warcie zawsze stałby mój obóz, więc pod tym względem jestem bezpieczny 24/7. Na powierzchni byłoby więcej zagrożeń, obcy udzie, mróz, skąd mam też wiedzieć, czy jakiś popapraniec nie spuści kolejnej bomby?! Chyba dlatego nadal siedzę te kilkanaście metrów pod ziemią.
Zbliżając się powoli do coraz większej dziury, w jej pobliżu, jakby z drugiej strony dojrzałem jakąś postać. (Sama stacja "Sopel" i wejście do niej nie było jakoś specjalnie strzeżone, pierwsze warty ustawiano dopiero w odchodzących od niej tunelach. Oczywiście byli ludzie, którzy mniej więcej sprawdzali co się na niej dzieje, jednak robili to rzadko). Wydawało mi się, że był to mężczyzna. Błyskawicznie i zwinnie wślizgnął się do środka. Wszystko to obserwowałem nieco podejrzliwie. Wyglądałem zza rogu, by mieć jakieś szanse na pozostanie niezauważonym. Przyśpieszyłem i bezszelestnie zszedłem na peron, rozejrzałem się uważnie, jednak pomimo iż wszedłem od razu za nim, to nie widziałem, by ktokolwiek w oddali szedł, ani w jedną, ani w drugą stronę. Zmarszczyłem brwi i zagłębiłem się w stacje. Słońce już dawno zaszło, więc po przekroczeniu kolumn panował mrok i ledwie dało się widzieć cokolwiek. Cisza aż szumiała w uszach. Nagle usłyszałem szmer z mojej prawej strony i automatycznie łapiąc za AK, zwróciłem się w tę stronę. Moje źrenice już zaczęły się przystosowywać i powiększyły się do nienaturalnych rozmiarów, przez co od razu widziałem nieco więcej. Na nieszczęście niczego tam nie było, tylko czarna pustka. Zaniepokoiłem się i patrząc w tę czarną pustkę przede mną, po prostu stałem, gotowy na wszystko. Nagle poczułem, jak coś mnie paraliżuje, moje nogi samoistnie ugięły się i ledwo co utrzymałem broń w ręku. Nie wiedziałem, co się dzieje. Chciałem zrobić cokolwiek, jednak całe moje ciało nie chciało mnie słuchać, w uszach coraz głośniej słychać było szum, zdawał się tak kojący. Zakręciło mi się w głowie i zrobiłem wielki krok naprzód by się nie przewrócić. Mój wzrok wyostrzył się jeszcze bardziej, jednak nadal niczego nie dostrzegałem. Odzyskując nieco panowanie nad sobą, zacząłem się gwałtownie okręcać, by znaleźć jakiekolwiek źródło tego, co przed chwilą miało miejsce.
Pstryk. Ktoś zaświecił w moją stronę latarkę. Automatycznie zakryłem oczy, wypuszczając z rąk broń, która zawisła na przewieszonym przez moje ramię pasie.
-Słyszałem jakieś dziwne odgłosy, jak nie umiesz o siebie zadbać, to się tu nie zapuszczaj..-mruknął koleś, a ja tylko dałem mu znak, by nie świecił mi latarką po oczach-Co ty tu w ogóle robisz? Przy wejściu jest niebezpiecznie.. Idiota!
Prychnąłem i korzystając ze światła, które dała latarka, obejrzałem całe otoczenie. Mimo wszystko ta stacja była bardzo duża, a w ciemnościach jeszcze większa!
-Zdawało mi się, że ktoś tu wchodzi!-wytłumaczyłem i jeszcze raz się obejrzałem. Zdawało mi się, że w kącie coś.. Jakby świeci.
-Ehh, a podobno tylko dzieci mają zwidy.. Co może Slendermana widziałeś? Nikt od godziny nie wracał ani nie wychodził..-bąknął- Więc.. No..
Niezbyt słuchając gościa, przez cały czas patrzyłem się, na blado świecący punkt, zdawał się ruszać. Przeszedł mnie dreszcz, a gdy już wyraźnie dostrzegłem, że to jednak nie zwidy, szybkim ruchem wyrwałem mężczyźnie latarkę i skierowałem snop światła w tamtą stronę. Gdy tylko najechałem plamą światła na cel, w ułamku sekundy w naszą stronę rzuciło się jakieś cielsko. Przerażony odskoczyłem, gubiąc latarkę, która upadła gdzieś na ziemię i jak najszybciej chwyciłem za broń. Potwór bezwahania skoczył na gościa, który przed chwilą tu przyszedł, zaczął go rozszarpywać. Szybko wystrzeliłem serię w stronę bestii. Jednak ta nie przejmując się tym, rozerwała tamtego człowieka na pół. Zrobiło mi się nieco słabo na widok jego wypadających wnętrzności i wylewającej się litrami krwi. Jego ostatnie wrzaski, przeszywające na wskroś, też nie były zbyt pomocne. Stwór od razu zwrócił się w moją stronę. Nie czekając, pociągnąłem za spust i cofając się, strzelałem do wykończenia się amunicji. Potwór nieco osłabł, jednak znowu z zaskoczenia skoczył w moją stronę. Swoją paszczą zajmującą pół mojej ręki, wgryzł mi się w ramię. Wrzasnąłem, rozpaczliwie starając się dojrzeć jakąś drogę ucieczki. Z moich oczu poleciały łzy. Stwór zaczął szarpać mnie na boki, skutecznie rozrywając kawałki mojego ciała, po czym podniósł mnie na dość dużą wysokość i znowu szarpiąc na boki, zamachnął się i puszczając moje ramię, z impetem cisnął mną o ścianę. Czułem się, jakbym już umarł, jednak nadal przez łzy krzyczałem, nie mogąc poradzić sobie z bólem. Rozpędzona bestia już w furii leciała w moją stronę. Rozwścieczona, wściekła, ze śmiercią w martwych oczach. Korzystając z ostatnich sił i krzycząc tak głośno, że aż zaczynałem czuć krew w moim gardle, podniosłem się na kolanach i łapiąc kałasznikowa, zamachnąłem się i gdy bestia skoczyła w moją stronę, przebiłem ją karabinem. Upadła obok mnie. A gdy już sięgała po mnie, swoimi spragnionymi śmierci łapskami usłyszałem, wystrzał serii, z co najmniej 7 karabinów. Spojrzałem w tamtą stronę jak zawsze w idealnym momencie. Trupy. Przybyli, usłyszeli. Monstrum już się nie ruszało, ja zresztą też. Gdy tylko podszedł do mnie pierwszy wybawiciel, zacząłem tracić kontakt ze światem. Byłem już praktycznie martwy. Moje ciało w niektórych miejscach porozrywane na wylot krwawiło z każdej strony. Nagle poczułem, że nie mogę nabrać powietrza, otworzyłem usta, z którym automatycznie zaczęła wylewać się krew. Było źle, bardzo źle. Pomiędzy krwotokami z ust starałem się jakoś nabierać powietrze, jednak zbyt często nabierałem krwi do płuc. Moje oczy już dawno nie widziały nic. Nic też nie słyszałem, znowu kojący szmer, jednak przerywany głośnym piszczeniem w głowie. Z uszu też leciała mi krew, czułem to. Tak samo przez cały czas czułem ten okropny ból rozrywania mojego mięsa. Teraz nie mogłem krzyczeć, odchyliłem głowę do tyłu, tak że teraz nieco zwisała i wyplułem nadmiar krwi, który spłynął na moją twarz. Po chwili walki po prostu zacząłem zanikać, nie wiedziałem już, co się dzieje, odleciałem.
Po tym, co się stało, pokładałem małe nadzieje, że się obudzę, jednak rzeczywiście żyłem! Co prawda nic nie widziałem, jednak docierały do mnie głosy z otoczenia. Niezrozumiałe i zamazane, jednak docierały. Gdy tylko w miarę poczułem, że jestem w swoim ciele, chciałem krzyczeć i płakać, by móc zaznać więcej spokoju, nadal czułem ten przerażający ból. Jednak nic nie robiłem. Moje ciało nie ruszało się, tak samo moje usta, tak samo moje wszystko. Nie wiedziałem, co się dzieje, miałem do dyspozycji tylko moje myśli, chciałem wydawać jakieś komendy mojemu ciału, cokolwiek, jednak czułem, jakbym był w jakieś skorupie, jakbym był mlekiem w kartonie. Mlekiem, które nie może zadziałać na karton, może tylko "być".
Po długich zmaganiach nie raz czułem, jakbym mdlał, chociaż tak naprawdę, jak na razie nie maiłem fizycznego ciała. Doszedłem do wniosku, że muszę być w śpiączce, gdyż umrzeć nie mogłem. Byłem tylko roślinką, którą można jedynie przytrzymywać przy życiu.
Przez cały czas czułem ból, jednak po długim czasie przywykłem do tego, nie chciałem już nawet krzyczeć, po prostu wegetowałem. Czekałem na moment do przebudzenia, godny moment, gdy będę już w marę na siłach, do powrotu do życia.
Nie liczyłem dni ani nocy, jednak wiedziałem, że czasu mięło już bardzo dużo. Pogodziłem się z moim losem, jednak coraz częściej czułem, że zbliża się mój czas, że powoli wracam. Umiałem już słyszeć ludzi. Co dziwne przychodzili tu, odwiedzali mnie. Zazwyczaj przychodzili tu ludzie z nastawienie, że nie żyję i że mogą się do mnie "wyspowiadać". Nasłuchałem się tylu historii, powoli czułem, że wariuję.
Gdy wreszcie przyszedł ten dzień, powoli zaczynałem rzeczywiście "czuć". Poczułem, jak moja dłoń wreszcie reaguje na mój rozkaz i moje palce zgięły się. Minimalnie, jednak jakoś. Czułem, jakbym powoli wlewał się do ciała i łączył się z nim. Gdy pierwsi ludzie zaczęli widzieć, że coś się ze mną dzieje, nie mogli uwierzyć. Większość z nich mówiła, że to tylko niezależne skurcze, jednak mylili się. Odzyskiwałem siebie!
Dopiero po długim czasie wreszcie się obudziłem. Od dawna mogłem się już jakoś ruszać, jednak było to częściowe, nie tak jak u normalnego człowieka. Po tym wszystkim, gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, czułem się, jakbym śnił. Pierwszy raz spróbowałem się podnieść, moje mięśnie w dużym stopniu zanikły, jednak nie na tyle, by nie móc podnieść mojego teraźniejszego ciężaru. Od razu podbiegł do mnie jakiś medyk. Zaczął dopytywać, jak się czuję, czy mi czegoś nie przynieść, jednak ja milczałem, nie mogłem się nacieszyć, z tego, co właśnie zrobiłem. Nie widać było tego po mnie, ale gdybym tylko mógł, zacząłbym krzyczeć, tym razem, ze szczęścia. Droga była jeszcze długa, a ja byłem na zaledwie jej początku, ale tym razem zamierzałem walczyć do końca!
Szybkim krokiem zmierzałem do magazynu. Po skończeniu leczenia wróciłem mniej więcej do formy i czułem się jak sprzed wypadku, może minimalnie gorzej. Miałem właśnie odbierać moje rzeczy, byłem gotowy do powrotu do normalności.
Gdy tylko przed moim nosem postawiono moje AK, nie mogłem opanować emocji. Z moich oczu samoistnie pociekły łzy, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. Chwyciłem je i przysunąłem bliżej siebie, przytuliłem je. Czułem, że jestem zobowiązany dać mu imię. Zdecydowałem, że będzie to chłopczyk. Nazwałem go Car. (Czytasz tak, jak się pisze). Miałem także wizytę u dowódcy, chciał mi powiedzieć, co się stało, chciał mnie też po prostu zobaczyć. Dowiedziałem się wtedy, że walczyłem z czymś nieprzeciętnym i niespotykanym, z wilkokrwistym, a moje życie uratował mój Car, robiony z domieszką srebra.
~150 pkt ~Reker
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz