sobota, 13 stycznia 2018

Od Alice'a - "Zmutowany Pies"

Dzień jak co dzień, to jest - zwiady. Moim skromnym zdaniem zima była najgorszą porą roku na robienie czegokolwiek, ale zwiady musiał chyba wymyślić już sam diabeł. Szkoda tylko, że mojego skromnego zdania nikt nie chciał słuchać.
Dreptałem zatem w śniegu, starając się ignorować rzucającą mi się do oczu niczym wściekła wiewiórka biel. Gdzie okiem sięgnąć jedynymi kolorowymi plamami były zombiaki, niemrawo szurające przegniłymi nogami po lodowej pokrywie. Nie do końca właśnie takie kolorowe plamy chciałbym widzieć, także z wyrazem obrzydzenia na twarzy omijałem takie towarzystwo szerokim łukiem. Bogu dzięki, moja zmiana akurat się kończyła, także pozostawało mi zrobić ostatnie kółko i mogłem wracać pod moje dwadzieścia wytartych kołder z nadzieją, że może dnia następnego nastanie już wiosna, czy to za sprawą czarów, kosmitów czy jakiegoś technicznego geniusza, który uruchamia to wszystko pilotem. Grunt, żeby było już ciepło.
Z naburmuszoną miną przebyłem jakoś kolejne dwie zaspy, usiłując nie wyglebać się i w związku z tym patrząc cały czas pod nogi, gdy nagle do moich uszu doleciał wrzask nie z tej ziemi. Z umysłem pracującym już na najwyższych obrotach przykucnąłem, zaciskając długie palce na rękojeści ostrza i szeroko otwartymi czarnymi oczami lustrując otoczenie. Wydało mi się, że widzę jakieś poruszenie niedaleko grupy drzew, jednak  kiedy nie powtórzyło się ono przez dłuższy czas, zamierzałem uznać je za przywidzenie i ruszyć dalej. Wówczas ponownie usłyszałem serię sapnięć i wycie wcale niezgorsze od wilkokrwistego. Przekonany, że to właśnie z tym mam do czynienia, na ugiętych nogach zbliżyłem się nieco, zamieniając nóż na nieco bardziej praktyczny w takim wypadku pistolet z tłumikiem. Nie byłem pewien ile naboi posiadam, gdyż od dawna tej broni nie używałem, jednak miałem nadzieję, że na spowolnienie tego mutanta by wystarczyło. Podszedłem jeszcze bliżej, a wtedy zza drzewa wyłonił się...
Pies.
Zdębiałem. Nawet nie chodziło o sam fakt, iż nie był to wilkokrwisty, ani o wzrost zwierzęcia, które ledwo co sięgało mi do połowy uda. Byłem właściwie całkowicie przekonany, iż tym psem - fakt faktem, że o oczach, których źrenice jakby spływały na tęczówkę - był jak nic szczeniak pirenejskiego psa górskiego. Nie byłem pewien co do czystości jego rasy, jednak z wyglądu najbardziej mi właśnie owego psa wyglądał. Był rudy i puchaty, nie wyglądał na niedożywionego, ale ze zgrozą spostrzegłem, że jedna z jego łap utknęła w metalowej paszczy pułapki na niedźwiedzie. Co robił pies hodowany na terenach Francji w Stanach Zjednoczonych - pojęcia zielonego nie miałem. Szczeniak jednak nie wydawał się być agresywny, właściwie tylko uparcie próbował wyciągnąć łapę z potrzasku, co niewątpliwie przyprawiało go o ból. Stąd to demoniczne wycie. Podszedłem ostrożnie bliżej i przyjrzałem się psu uważniej. Wyglądało na to, że szczeniak ma kilka miesięcy, jednak był dość spory i lekko niewymiarowy. W dodatku była to samica. Cicho piszczała, omiatając mnie wzrokiem szkarłatnych niczym krew oczu. Jej rude uszy były postrzępione, a ogon jakby skrócony, jednak ja nie zastanawiałem się dłużej, tylko ruszyłem do działania. Patrząc jej w oczy, aby wiedziała, że nie mam złych zamiarów przysunąłem się bliżej i muśnięciem dłoni odszukałem w śniegu zacisk. Musiałem włożyć sporo siły i w dodatku użyć jednego ze swych ostrzy, zanim udało mi się rozewrzeć szczęki pułapki, cały czas ostrożnie obserwując każdy ruch przerośniętego szczeniaka. Z drugiej strony ona także nie spuszczała ze mnie wzroku czerwonych oczu, a gdy tylko poczuła, że już nic nie trzyma ją w miejscu, zapiszczała i pomknęła na trzech łapach w las, nie oglądając się za siebie. Stwierdzając z ulgą, iż przynajmniej to o jedną cierpiącą istotę mniej plus przynajmniej mnie nie zaatakowała, ruszyłem w drogę powrotną do obozu. Akcja ratunkowa wyrwała mnie z codziennego rytmu dnia na dobre półtora godziny, ale przynajmniej czułem się podniesiony na duchu. W świecie, gdzie wszystko próbuje cię zabić uratowanie przychylnie nastawionego mutanta to całkiem pozytywny aspekt życia.
Dotarłem już prawie pod bramy obozu, gdy nagle dostrzegłem, że na samym środku sporej zaspy czeka na mnie niespodzianka.
A dokładniej niespodzianka złożona z dwóch psów, czule liżących sobie pyszczki. Zbliżając się, udało mi się w parce rozpoznać mojego Sarumana, który zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na fakt, iż przyglądam mu się ze zdumieniem. Drugim psem, z radością machającym ogonem i próbującym wgryźć się chartowi w futro na szyi był nie kto inny, jak rudy, zmutowany szczeniak pirenejski, którego uratowałem przed trzydziestoma minutami. Gdy podszedłem bliżej, obserwując uważnie reakcję psów, dwie kulki szczęścia wbiły się we mnie całym ciężarem futrzastych ciał. Inteligentny wzrok Sarumana co chwilę skakał to do mnie, to do samiczki, która węszyła zapamiętale w moim pobliżu, jakby usiłując sprawdzić, czy rzeczywiście można mi zaufać. Widząc, że jej łapa wciąż krwawi dość mocno, wyszukałem w swojej torbie zapasową rolkę bandażu i ostrożnie ją opatrzyłem, starając się nie uszkodzić jej jeszcze bardziej, gdyby nagle szarpnęła mi się w rękach, przestraszona przez jakiś mój gwałtowniejszy ruch. Następnie wstałem i zawołałem Sarumana, chcąc odejść, jednak rudy szczeniak ani myślał pozwolić mi zostawić się na lodzie - w przenośni i dosłownie.
Ostatecznie zatem nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do obozu z grupą powiększoną o jednego członka. Samiczka zmutowanego pirenejskiego psa górskiego ostatecznie dostała imię Spark - i została ze mną, jako drugi pyszczek do wyżywienia i kolejne dwie pary łap do pomocy przy zwiadach.

~150 punktów + piesek :) ~Reker 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz