sobota, 13 stycznia 2018

Od Alice'a - "Pechowy Dzień"

Jak to mówią, kiedy coś może pójść źle, na pewno pójdzie.
Z tą myślą w głowie oraz kwaśną miną na pobladłej twarzy, podparłem się ręką o bruk za sobą, usiłując podnieść się jakoś do pionu. Potem powoli poruszyłem lewą ręką, a następnie głową. Nie widziałem, że zostawiam na bruku szkarłatną smugę, a moje czarne włosy są zlepione lepką cieczą. W zasadzie nawet nie pamiętałem, co ja tam - gdziekolwiek to "tam" było - robiłem, ale w tej chwili nie zastanawiało mnie to zbytnio. Bardziej zaabsorbował mnie fakt, że nie czułem przy sobie żadnej ze swoich "cennych" toreb, a co się z nimi wiąże - broni.
Leżałem tak jeszcze jakiś czas, jak ten worek, nie otwierając oczu, dopóki nie poczułem, że ktoś - coś? - szarpie mnie za rękę. Zmarszczyłem brwi, walnąłem to z łokcia i zaburczałem pod nosem.
- Spadaj. Nie widzisz, że nie żyję...?
Gość nie dał za wygraną, ponownie łapiąc się kurczowo mojej ręki. Ja zacząłem tylko zgrzytliwie jęczeć, mając nadzieję, że uzna mnie za trupa i zostawi w spokoju. Leżałem nieruchomo.
Do czasu, aż poczułem zalatujący stęchlizną oddech na skórze lewego przedramienia. Wydarłem się, zrobiłem pancernika i odtoczyłem się jakieś pół metra od tego czegoś, co próbowało mnie użreć. Otworzyłem wreszcie oczy, natychmiast dostając po nich oślepiającym wręcz południowym słońcem. Było zimno jak w piekle - cóż poradzić, środek zimy - ale najwyraźniej nie przeszkadzało to słońcu ze wszystkich sił próbować oślepiać niczego nie spodziewających się ludzi, Przymknąłem powieki, sięgając do pleców, po mojego obrzyna. W tej chwili nawet udało mi się zapomnieć o braku moich toreb. Niestety, całkowita pustka i dziwna lekkość szybko mi o tym przypomniały. Zostałem pozbawiony broni i wszystkich innych rzeczy.
Ach, no tak, i jeszcze ten zombiak, który o mało mnie nie ugryzł.
Taki tam drobiazg...
Miałem szczęście, że był to tylko zwykły szwendacz, jeden do tego. Rozejrzałem się, powoli się cofając, żeby utrzymać dystans pomiędzy mną a zgnilakiem.
Wyglądało na to, że znajdowałem się w czymś w rodzaju uliczki pomiędzy dwoma budynkami. Z całą pewnością nie było tu bezpiecznie. Miałem szczęście, naprawdę cholerne szczęście, że wyczuł mnie tylko jeden zombiak. Którym, nawiasem mówiąc, przydało by się zająć.
Rozejrzałem się raz jeszcze. Wokół walały się jakieś śmieci, ale to nie były MOJE śmieci. Nie było tu nawet żadnego kawałka drewna, czy metalowej rurki, które mógłbym wykorzystać. Nic.
Rozglądając się bezradnie, cofałem się, póki nie natrafiłem na ścianę. Wszystkie kieszenie miałem puste, nic mi nie zostawili. Co za ździerstwo. Nie miałem się więc czym bronić. A jeśli zdoła mnie pokonać jeden szwendacz, to ja się pytam - jak ja przeżyłem do tej pory?
Oczywiście nie przyszedł mi do głowy żaden pomysł, żadna droga ucieczki z tej sytuacji, nic. Po prawdopodobnym upadku z dachu, któremu zawdzięczałem ranę z tyłu głowy i mocno stłuczony łokieć, po prostu nie mogłem myśleć. Stałem i czekałem. Zdążyłem tylko pomyśleć, że to koniec - jak melodramatycznie... - kiedy zauważyłem błysk metalu w stercie śmieci, jakieś trzy metry za zombiakiem. Po chwili wgapiania się, dojrzałem w końcu, że błysk to tak naprawdę metalowa rurka, zakończona tym takim dzyndzlem. Oceniłem swoje szanse, które ze względu na skręconą kostkę drastycznie się zmniejszyły, po czym wpadłem na zbliżającego się do mnie coraz bardziej zombiaka, taranując go rwącym z bólu ramieniem. Kanalia zatoczyła się, ale szybko ponownie już stała twardo w miejscu. Ja tymczasem odbiłem w prawo, potykając się o krzywy kamień chodnikowy, bo przecież zbrodnią byłoby, gdybym przebiegł spokojnie te trzy metry, a następnie doskoczyłem do stosu rupieci, wygrzebując stamtąd rurkę. Mało jej nie ucałowałem ze szczęścia. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, należałoby zająć się zombiakiem, skoro mam już broń, bo inaczej mógłbym sobie po wieczność całować ziemię od spodu.
- No podejdź tu, kanalio. - syknąłem do stwora. Głos mi trochę zachrypł, długo się do nikogo nie odzywałem. Właściwie sam nie wiedziałem, dlaczego pierwszą "osobą", do której się odzywam, jest trup.
Zamachnąłem się rurką, ale zanim trafiła tam, gdzie miała trafić, zombiak zachwiał się i runął na ziemię. Odskoczyłem, zdumiony. Popatrzyłem się przez chwilę na trupa trupa, po czym uniosłem wzrok. Za ciałem stała jakaś postać, jednak ze względu na słońce, na tle którego osoba ta się znajdowała, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Zamrugałem, co okazało się czynnikiem sprzyjającym owej postaci, gdyż kiedy moje oczy ponownie przyzwyczaiły się do światła okazało się, iż człowiek po prostu wziął i wyparował, w dodatku zabierając ze sobą wypatrzoną przeze mnie dosłownie przed chwilą metalową rurkę. Klnąc cicho pod nosem zastanowiłem się, po kiego grzyba w ogóle wypuściłem tę prowizoryczną broń z ręki, jednak najwyraźniej szok zrobił swoje i razem z trupem w kierunku ziemi poszybowała moja jedyna zdobycz.
Rozejrzałem się niemrawo. Sarknąłem pod nosem. Wzruszyłem ramionami.
I poszedłem. Bo co miałem tak stać jak ten kołek.
Zdołałem przekuśtykać - przekuśtykać, nie przejść, gdyż skręcona kostka pozwalała mi tylko na wykonywanie pół skoków należnych upośledzonej żabie - przez kilka ulic, gdy nagle w uszach rozdzwonił mi się hałas o tak wysokim natężeniu, że aż z przestrachem spojrzałem w niebo pewien, że jak nic zaraz wleci we mnie odrzutowiec. No cóż, w jednym się nie pomyliłem. Może nie wpadł we mnie samolot, ale za to miałem idealną okazję, by dać popis swoich umiejętności błyskawicznej ucieczki, gdyż tuż przede mną wyrósł nagle jakiś gigantyczny, opancerzony wóz, od czołgu odróżniający się tylko widocznym brakiem lufy. Ledwie zdążyłem odskoczyć, boleśnie zderzając się ze ścianą, która nagle postanowiła stanąć tuż za moimi plecami, a samochód niemalże po mnie przejechał. Nawet nie widziałem, kto siedział w środku, jeśli jednak był to wóz mojego obozu, a było to prawdopodobne, to wyjątkowym pechem byłoby zostać przejechanym przez własnych ludzi. Ot tak. Bo nie zauważyli.
Jako iż i tak opancerzony pojazd zniknął już z pola mojego widzenia dosłownie tak samo szybko, jak się pojawił, nie pozostało mi nic innego, jak metodą żabich skoków ruszyć dalej, w kierunku mojej kryjówki. W sumie okolica była wyjątkowo opustoszała. Ani pół człowieka, kiedy akurat było to potrzebne. Kręcąc głową, upewniłem się, iż tym razem nic mnie nie przejedzie, znikąd nie spadnę i nic mnie nie pogryzie, po czym nacisnąłem na klamkę domu, który opanowałem pod pretekstem musu posiadania przestrzeni i...
Nic. Zamknięte.
Marszcząc brwi, szarpałem się z upartymi drzwiami jeszcze kilka minut, dopóki nie usłyszałem przybliżającego się warkotu sztywnych. Świetnie. Żadnej broni, żadnych rzeczy, zombiaków od groma, a ja jeszcze w dodatku zgubiłem klucze. I nie pamiętałem, że w ogóle zamykałem drzwi. Oparłem się o ścianę i zajrzałem przez okno do pokoju. A przynajmniej zajrzałbym, gdyby na drodze mojego wzroku nie stała drewniana paleta, którą jakiś palant oparł o okno od środka tak, że nic w środku nie było widać. Tym palantem prawdopodobnie byłem ja.
Zapukałem. Chyba nic innego mi już nie zostało. Jednak nawet jeśli Saruman był w mieszkaniu, nie otworzył - ba nawet szczeknięcia z siebie nie wydał, ignorant jeden.
Szczerze to nawet nie pamiętałem, gdzie byłem poprzedniego wieczora, co zrobiłem z psem, dlaczego byłem na dachu jakiegoś budynku i z niego spadłem...
A teraz jeszcze otaczała mnie niewielka horda, złożona może gdzieś tak z dziesięciu zombiaków.
Cóż więc miałem zrobić, jak nie skończyć tego pasma nieszczęść w taki sposób, w jaki je zacząłem...
Od dachu.
Wdrapałem się na dach i tam przysiadłem, mając nadzieję, iż mój pech nie sięga na tyle daleko, by sztywniaki nagle nauczyły się wchodzić po drabinie. Lub, co gorsza, po ścianie. Ale tego już nie pomyślałem zbyt... Wyraźnie. Ot, gdyż nie wiadomo, kto mógłby słuchać, a takie nagromadzenie pecha u jednej osoby jest oczywiście niezwykle śmieszne.
Bo przecież wiadomo, że gdy coś może pójść nie tak, na pewno pójdzie...

~100 pkt ~Reker 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz