sobota, 13 stycznia 2018

Od Alice'a CD Detlefa

Trzęsąc się z zimna, brnąłem przez zalegające mi na drodze zaspy, nadaremnie usiłując zasłonić jakoś oczy przed wszechobecnym śniegiem. W teorii wszystko było jasne - środek zimy, lodowate temperatury, śnieg po kolana i te sprawy - jednak mój organizm najwyraźniej nie mógł przyjąć do wiadomości, że pod mniejszą ilością kołder niż 20 także się nie zamarznie. Nigdy zimna nie lubiłem. A raczej, nigdy bym go nie lubił, gdyby nie fakt, że zacząłem dopiero od jakichś 10 lat. Wcześniej, mieszkając w Hiszpanii oraz Francji nie miałem takiego problemu. Wzdrygnąłem się, gdy walnął we mnie nagle tak silny wiatr, że gdyby nie śnieg wiążący moje nogi po kolana w miejscu, najpewniej wylądowałbym jak ten worek w zaspie i więcej bym nie wstał. Zdecydowanie by mi się nie chciało. Bo po co się przemęczać na tym mrozie, gdy można tak po prostu położyć się, zamarznąć i wyspać po śmierci?
Strząsnąłem z siebie jednak energicznie śnieg, zapominając o zmęczeniu, gdy usłyszałem strzały gdzieś w okolicy. Ledwo zdążyłem się cofnąć, gdy nagle tuż przede mną przebiegł, ślizgając się nieudolnie w śniegu, około 10-letni dzieciak, z twarzą wykrzywioną przerażeniem. Zanim zdążyłem zareagować, obok mnie przemknęła chyłkiem jeszcze dwójka, więc sprężyłem się i ruchem szybkim niczym kobra wyciągnąłem rękę, chwytając jednego z uciekinierów za kołnierz puchowej kurtki.
- Hej, co się tu dzieje? - wskazałem szybko w stronę, skąd chwilę wcześniej dobiegły mnie strzały, ale dzieciak był zbytnio zajęty próbą wyrwania mi się, by to zauważyć. Puściłem go więc, ale jednocześnie pchnąłem go w ramię w taki sposób, aby stracił równowagę, ale nie wywalił się. Zamiast tego zdezorientowany chłopak, niekoniecznie z własnej woli, stanął przodem do mnie, próbując odzyskać równowagę i pomknąć śladem kolegów.
- Nie tak szybko, młody. Najpierw mi powiedz, co tam się wydarzyło. - ostrzegawczym ruchem odsłoniłem połę płaszcza, ukazując rękojeść mojego koso-podobnego ostrza, na co dzieciak wzruszył ramionami, z oczami rozszerzonymi z przerażenia.
- My... Bawiliśmy się... W śnieżki... I oni zaczęli strzelać...
- Kto? - przerwałem, widząc, że chłopakowi ze strachu zaczyna plątać się język. Gdy nie odpowiedział, potrząsnąłem go za ramię.
- Demon... I jakiś Niemiec... - wyrwał mi się, przewrócił, po czym wstał, ledwo trzymając się na nogach. Spojrzał na mnie z przestrachem. Dowiedziałem się już wszystkiego, czego chciałem, kiwnąłem więc głową i pchnąłem dzieciaka, aby uciekał.
- Spadaj. Najlepiej w przeciwną stronę. - poradziłem usłużnie, rozpoznając, że była to chyba jedna z latorośli Duchów. Wiele się nie namyślając, chłopak wziął nogi za pas i wkrótce zniknął za fasadą pierwszego z budynków. Westchnąłem i zerknąłem na swój nadgarstek, z przyzwyczajenia zapominając, że nie mam na nim zegarka. Następnie zerknąłem w niebo i już zorientowany co do godziny, ruszyłem na zwiady.
Na tle wszechobecnego śniegu byłem niemalże niewidoczny na pierwszy rzut oka - a to za sprawą białego płaszcza z kapturem ukrywającym moje kruczoczarne włosy. Ni to idąc, ni to biegnąc po pokrywie lodowej, dotarłem aż do linii budynków, a stamtąd przedostałem się od razu na dachy. W końcu dobry widok to podstawa.
Leżałem tak w narastającej śnieżycy blisko 20 minut, zanim w okularze lornetki nie mignęła mi czyjaś czarna broda. Oho. Chyba jeden z tych Demonów, o których mówił mi dzieciak. Drugiego widziałem tylko raz, znajdował się w większym oddaleniu ode mnie i ruszył w przeciwną stronę, natychmiast znikając mi z oczu. Było to chyba ledwie kilka minut po tym, jak wdrapałem się na dach z zamiarem szpiegowania. Teraz jednak nakierowałem lornetkę na zbliżającą się postać o ubraniu oblepionym śniegiem. Gdy znalazł się w zasięgu mojego wzroku bez pomocy okularu dostrzegłem, iż człowiek ten jest dość dobrze uzbrojony i najwyraźniej szuka czegoś, mamrocząc cicho pod nosem. Wytężyłem słuch, aby usłyszeć co mówi. Wyglądało na to, że do moich uszu dolatywały urywki słów brzmiące jak po niemiecku. Znałem ten język, jednak śnieżyca panująca wokół skutecznie uniemożliwiła mi zrozumienie czegokolwiek. Wciąż uważnie obserwując obcego, zacząłem zsuwać się powoli z dachu, z zamiarem opuszczenia tego miejsca lub po prostu aby przyjrzeć się gościowi z innej strony. W końcu kto wie, kim on był. Może lepiej byłoby to sprawdzić?
Wylądowałem bezszelestnie w śniegu i zatoczyłem dość szerokie koło, aby obejść człowieka, który jednak najwyraźniej zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Właściwie zbliżał się do zamkniętego zaułka, wypatrując czegoś w ciemnościach. Wykorzystałem ten czas na przyjrzenie mu się. Wydawał mi się dziwnie znajomy. Czyżbym już kiedyś go spotkał? A może nie ja? Może... Agatha? Pokręciłem głową. Zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, ale w sumie nic nowego - utraciłem bezpowrotnie sporą część pamięci i imię tego człowieka mogło po prostu mi umknąć, choćbym znał go całe życie. Choć co do tego wątpiłem. W końcu pamiętałem swoich znajomych za czasów, gdy jako 8-latki biegaliśmy jeszcze po ulicach Bordeaux, we Francji. Cośtam zatem pamiętałem. Uznałem więc, że człowiek ten najwyraźniej już kiedyś przewinął się przez moje życie, jednak można mnie było zabić, nie pamiętałem kiedy.
Korzystając więc z okazji, że facet zachowywał się nad wyraz nieostrożnie, podchodząc do jakiś przytulonych do ściany zwłok, zaszedłem go od tyłu i przyrąbałem mu mocno w głowę kolbą obrzyna. Dopiero gdy bezwładnie zwalił się na ziemię przede mną, zmarszczyłem brwi i zastanowiłem się, po kiego grzyba go ogłuszyłem, skoro mogłem zagadać. No cóż, teraz już raczej na to za późno, a poza tym ten facet nie wyglądał mi jak ktoś, kto ze stoickim spokojem odwraca się, gdy ktoś go zajdzie do tyłu. Może by mnie jeszcze przeprosił za problem i się ukłonił? Niedoczekanie. To jeden z Demonów, znając ich bezwzględność raczej dostałbym kulkę w brzuch bez możliwości wyjaśnień. Tych, u których uchowała się choć resztka kręgosłupa moralnego raczej nie przyjmują w swoje szeregi. Poukładawszy sobie to wszystko w głowie, zacząłem się zastanawiać, jakim cudem mam przenieść ważącego prawdopodobnie dwa razy tyle co ja faceta do jakiegokolwiek budynku, aby tam go ocucić i wypytać, gdyż prawdopodobnie nie dość, że go skądś znałem, to jeszcze zapędził się nieco za daleko poza swoje tereny.
Przez chwilę stałem nieruchomo, tak bardzo zaprzątnięty moim aktualnym problemem, że nawet zimna nie czułem tak dotkliwie. Zaraz jednak otrząsnąłem się, gdy przyszło mi na myśl, że podczas gdy ja tu medytuję, ten Niemiec może się obudzić, a wtedy raczej nie wyszedłbym z tego cało. W końcu kto lubi dostawać po łbie od pierwszej lepszej osoby, której udało się ciebie podejść?
Jako iż odpowiedź na to pytanie brzmiała: "nikt", zebrałem się w sobie i stękając pod nosem z wysiłku przeciągnąłem ciężkie ciało o metr lub dwa. Westchnąłem, po czym go upuściłem. Dało się widzieć tylko lekkie skrzywienie na mojej twarzy, gdy usłyszałem głuchy trzask świadczący o tym, że głowa faceta miała bliskie spotkanie z zamarzniętą ziemią. Świetnie, jeszcze gościa zabiję i tyle z tego będzie. Choć blady byłem ze zmęczenia i zimna, udało mi się jakoś chwycić ponownie moją ofiarę pod ramiona i przeciągnąć ją po ziemi kolejne dwa metry. I następny metr. I jeszcze jeden. Robiąc przystanki co parę minut z wielkim trudem udało mi się dobrnąć do ruin jakiegoś domu. Przez rozbitą ścianę wszedłem go środka, uprzątając nogą co ostrzejsze kawałki szkła i cegieł, po czym przetransportowałem Demona za nogę po schodach w dół, prawdopodobnie do piwnicy. Tam odpoczywałem przez dłuższą chwilę, podczas której rzucałem nieprzytomnemu gościowi mordercze spojrzenia za sam fakt, że był ciężki, po czym zwlokłem na dół swój plecak, uprzednio zostawiony na górze, gdyż nie mogłem się z nim i z ciałem jednocześnie zmieścić na schodach. Z torby wyjąłem zwój liny i dokładnie faceta związałem. Raczej wolałem uniknąć zbędnego rzucania się na mnie z zębami, szczególnie iż cała broń mężczyzny została się na górze, schowana pod gruzami tak, abym tylko ja mógł ją znaleźć - to jest, niewidoczna była z zewnątrz.
Przysiadłem na krawędzi starego, drewnianego stołu, który jako jedyny mebel, oprócz szafek z jakimiś przetworami w słoikach, uchował się w całości. Nieprzytomny facet siedział pod ścianą, mając ręce mocno związane sznurem wokół starej rury. Pozostało mi więc jedynie czekać aż się ocknie...

<Detlef? Wybacz, że musiałeś tak długo czekać.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz