Usłyszawszy umowny sygnał, zsunąłem się lekko z gałęzi. Starałem się
kontrolować mój "lot", ale widząc szybko zbliżającą się w moim kierunku
ziemię, zdążyłem tylko pomyśleć: Ups... - ah, te słynne ostatnie
słowa... - po czym wylądowałem w stercie na wpół przegniłych liści
wymieszanych ze śniegiem. Gdyby nie moja szczupła sylwetka, jak nic
narobiłbym rabanu, a tak to wylądowałem niemalże bezszelestnie, jak kot.
Fakt faktem, że byłby ze mnie kot wybitnie niezgrabny, ale mój skok -
czy też raczej lądowanie - życia usłyszał tylko jeden ze snujących się
pod drzewem zombiaków. Rozpromieniłem się więc jak dynia w Halloween,
niezwykle ucieszony tym, jaki to ja zgrabny nie jestem, kiedy w końcu do
mojego zadowolonego z siebie umysłu przebiła się jedna ulotna myśl.
Ukłuła mnie jak igła i zniknęła, ale zanim to nastąpiło zorientowałem
się, że pochodzi z czegoś, co zwie się instynktem samozachowawczym, a co
u mnie prawdopodobnie zlokalizowane było w okolicach wątroby. Był to
pewien istotny fakt - stoję jak ten kołek w miejscu, może nie dłużej niż
parę sekund, ale jednak zawsze właśnie te kilka sekund może przesądzić o
moim dalszym losie. Uznając więc, że najlepiej będzie pójść przodem i
ukryć się w jakimś miejscu, uprzednio je sprawdzając, aby Daisy mogła bezpiecznie dołączyć, puściłem się
biegiem przed siebie. Raczej słaby był ze mnie sprinter, ale napędzany
adrenaliną organizm był w stanie ten fakt w tej chwili zignorować. Długo
się nie zastanawiając, dopadłem do jakiejś alejki, która na pierwszy
rzut oka wydawała się pusta. Nie zatrzymując się, przeanalizowałem
szybko wszystkie za i przeciw. Alejka była otwarta z obu stron, jednak
przy dalszym końcu znajdował się spory, wywrócony na bok, zielony
kontener. Mur po obu bokach alejki był zbyt wysoki, aby po nim wejść, na
dach byśmy się nie dostali. Ale do wyboru mieliśmy jeszcze tylko główną
drogę lub powrót w okolice nieszczęsnego domu, z którego dopiero co
uciekliśmy. Ostatnia możliwość odpadała w przedbiegach - wokół całego
budynku snuła się horda zombiaków, które napływały i wypływały przez
coś, co niegdyś było frontowymi drzwiami. Postanowiłem więc poczekać na
Daisy w alejce, stamtąd w razie czego moglibyśmy szybko przedostać się w
bezpieczne miejsce drogami mniej uczęszczanymi przez nasze zgniłe
towarzystwo.
Szybko skryłem się za ścianą, kucając i raz po raz
rzucając okiem w stronę wysokiego drzewa. Po chwili usłyszałem krótki
pisk, a następnie tupot psich łap. To Saruman podążał moim śladem. Mało
nie walnąłem się łapą w czoło. Jeśli pies dotrze do mnie, ściągając za
sobą całą hordę, to nici z planów i ucieczki. Daisy raczej też już by z
tego nie wybrnęła - byłaby otoczona. Zatem najszybciej jak mogłem
wyjrzałem ponownie zza ściany, omal nie lądując przez to twarzą w
stercie brudnego śniegu. Odszukałem wzrokiem psa, który zbliżał się do
mnie, niespiesznie acz nieubłaganie, raz po raz warcząc na nieudolnie
próbujące go łapać omszałymi paznokciami zombiaki. Jako iż darcie się na
cały głos "SIAD!" nie byłoby zbyt dobrym pomysłem, pomachałem krótko
ręką, starając się zwrócić na siebie uwagę zwierzaka. Dość szybko mnie
zauważył, a wtedy - ostatni raz warknąwszy ostrzegawczo na boki - ruszył
ku mnie z kopyta. Mając tylko w duchu nadzieję na to, że cokolwiek
pamięta ze swojego szkolenia, machnąłem krótko dłonią, aby zatrzymać go w
miejscu. Zwolnił co prawda, ale nie rozumiejąc za bardzo, o co mi
chodzi, przekręcił głowę kilkakrotnie z boku na bok i dalej szedł.
Powtórzyłem gest, a gdy Saruman się zatrzymał, uniosłem się lekko i
machnąłem dwa razy dłonią, nakazując mu iść we wskazanym przeze mnie
kierunku. Tym razem o dziwo zrozumiał mnie bezbłędnie - na pełnym
galopie zrobił rundkę wokół drzewa, szczekaniem zwracając uwagę
zombiaków na siebie. Niestety zbyt późno się do tego zabraliśmy, a
przynajmniej na to wyglądało, gdyż widziałem niezbyt dobrze sobie
radzącą Daisy. Dziewczyna zamiast biec, szła. W dodatku kilku zombie
zignorowało skamlącego psa i usilnie parło naprzód, wyczuwając zapach
Daisy jako swojej upatrzonej ofiary.
- Putain... - burknąłem cicho i
znów wyjrzałem zza muru, starając się zmusić machaniem Daisy do nieco
szybszego ruchu. Nagle tuż obok mnie coś głośno szczęknęło, a gdy z
sercem w gardle upewniłem się, że nic za mną nie czyha, i ponownie się
odwróciłem, zamiast sylwetki kuśtykającej dziewczyny zobaczyłem tylko
grupę węszących w powietrzu zombiaków. W pierwszej chwili mnie zmroziło -
jak to, dorwały Daisy w sekundę? - ale po chwili dotarło do mnie, że
nie zachowywałyby się w taki sposób, gdyby nie straciły tropu. Więc
gdzie w takim razie znajdowała się dziewczyna? Zdołała uciec? Chyba w
pewnym sensie byłoby to niemożliwe, chyba że dostałaby nagle skrzydeł
albo kosmici ją porwali.
Stawiałbym na to drugie.
Rozglądając się
uważnie, zarejestrowałem kątem oka Sarumana biegającego gdzieś z mojej
prawej strony, gryzącego po łydkach i szczekającego na zgniłych
przechodniów.
Znów usłyszałem cichy szczęk za sobą, tym razem
jakby... bliżej. Byłem jednak zbytnio zaaferowany szukaniem wzrokiem
dziewczyny w tłumie zombie, aby ponownie sprawdzać źródło dźwięku,
szczególnie iż poprzednio okazało się to daremne.
No cóż...
Tym razem takie nie było.
Coś
metalicznie błysnęło mi, bardzo krótko, gdzieś na skraju mojego pola
widzenia. Szybko odwróciłem się, tym razem szczerze zaniepokojony, zanim
jednak zdążyłem cokolwiek zobaczyć...
Po raz trzeci tego dnia dostałem czymś mocno w łeb.
Zapadła ciemność.
***
Ciemność.
Ale
nie taka zwykła ciemność. To była ciemność z rodzaju tych, które zdają
się kotłować i bulgotać niczym wywar w kotle czarownicy. To była
ciemność czarna niczym otchłań, a jednocześnie tak oślepiająca, że
przywodziła na myśl widok pociągu zmierzającego w twoją stronę z
zawrotną prędkością, kiedy ty akurat, jakimś dziwnym trafem, znajdujesz
na torach.
Jakieś... głosy?
Ciemność powinna być martwa. Nie
wydawać dźwięku. Raczej winna go tłumić. Otulać niczym czarna krepa,
uciszać i nie pozwalać na wcięcie swobodnego oddechu. A ta ciemność...
Ona była głośna. Tysiące głosów sprzeczało się naraz...
Bah!
Nagle
zostałem brutalnie obudzony, a niespójne, senne przemyślenia na temat
ciemności natychmiast skorzystały z darowanej okazji i wyślizgnęły mi
się szybko i bezszelestnie z umysłu, zostawiając tylko szok i ból gdzieś
w okolicach prawej skroni. Zamrugałem, ale na niewiele się to zdało,
gdyż tuż nade mną wisiała lampa o jasnym, niemal oślepiającym świetle.
Wbiłem więc wzrok czarnych oczu w coś, co wyglądało jak lśniący, lakierowany
but, postukujący co jakiś czas w białą posadzkę tuż obok mojej głowy.
Niemrawo zerknąłem w drugą stronę i ponownie zamrugałem, ze zdumieniem
zauważając leżącą w pobliżu Daisy. Jej włosy rozsypane były na białej
podłodze w formie wachlarza, a sama dziewczyna z zaciętą miną wpatrywała
się w coś, co prawdopodobnie znajdowało się nade mną. Nieco niepewnie
zerknąłem ponownie w drugą stronę, tym razem oprócz czarnego buta
zauważając także jego właściciela - nieco dziwnie ubranego, brodatego
mężczyznę, z krzywym, złośliwym uśmiechem na poznaczonej bliznami
twarzy. Choć, w zasadzie, ciężko nazwać kogokolwiek dziwnie ubranym,
kiedy wygląda się tak jak ja.
Poza tym gościem nie widziałem nikogo
innego, ale przecież sam nas tu chyba nie zatargał. Nie wykluczałem więc
możliwości, że jest ich kilku lub nawet kilkunastu. Z pewnością nie
byli od żadnej z grup, które znam, ponieważ dla założycieli Przemytników
nieraz spotykałem się z przedstawicielami pozostałych frakcji.
Kim więc byli? Jakoś nic poza mafią nie przychodziło mi do głowy. Ale przecież to by było głupie, prawda?
...Prawda?
Bo
niby co mieliby chcieć od nas? Zamyśliłem się, korzystając z chwilowego
nie skupiania się obcego gościa z brodą na mojej osobie. Tak w zasadzie... nie
znałem Daisy dobrze... Poprawka. W ogóle jej nie znałem, oprócz tych
kilku małych akcentów, to jest: zaufała mi, wydaje się rozsądna,
panicznie boi się zombiaków i nie zostawia nikogo na pastwę losu. To
ostatnie widać było po jej zachowaniu wobec Sarumana. Wielokrotnie mogła
po prostu machnąć na niego ręką i go zostawić, ale nie - za każdym
razem starała się tak ułożyć plan, aby znalazło się w nim miejsce i na
psa. Tym u mnie zaplusowała.
Nawiasem mówiąc, nigdzie nie było
Sarumana. Rozejrzałem się ostrożnie acz uważnie, ale wyglądało na to, iż
pies był bezpieczny. Nie złapali go, więc pewnie znokautowali nas
wtedy, gdy pies wciąż jeszcze starał się odciągnąć od alejki zombiaki. No
cóż, znajdę go, jak się stąd wydostaniemy. Uparcie odmawiałem pojawienia
się myśli "jeśli się wydostaniemy...". Aktualnie sytuacja wyglądała
tak, że razem z Daisy leżeliśmy jak kłody na zimnej, białej posadzce w
miejscu dość dobrze oświetlonym, całym białym, z gościem pilnującym nas
swoimi małymi, wodnistymi oczkami. Jak słowo daję, brakowało mu tylko
fajki lub cygara i czarny charakter z kreskówki byłby gotowy.
Znów
zerknąłem na Daisy. Nie wyglądała na ranną, oczywiście biorąc poprawkę
na skręconą kostkę i sporego siniaka na twarzy. Ja czułem ciepłą stróżkę
krwi, spływającą mi po skroni. Nieco mnie to zaniepokoiło, gdyż od razu
przypomniał mi się mój wypadek zaraz na początku tego całego chaosu.
Niewiele przez niego pamiętałem z "poprzedniego życia", więc miałem
nadzieję, że tym razem nie będzie takiego problemu.
Niezbyt mogłem
myśleć. Rozcięta skroń mnie bolała, kołysząca się nade mną wte i we wte i
skwiercząca cicho lampa przyprawiała mnie o mdłości i zawroty głowy.
Nie miałem żadnej broni, wyglądało na to, że Daisy również. Pozostało
więc zdać się na los lub przypływ natchnienia...
<Daisy?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz