piątek, 1 września 2017

Od Alice'a cd Daisy

Przez chwilę ślizgałem się po pokrytym grubą warstwą śniegu dachu. Gdzie nie gdzie strop zapadał się pod ciężarem białego puchu, który zalegał dosłownie wszędzie, jako iż powierzchnia dachu nie była zbytnio pochylona pod kątem ostrym - dach był bardziej płaski. Zombie dały się słyszeć coraz wyraźniej, więc w milczeniu nakazałem Daisy, aby przeszła do przodu. Saruman podreptał za nią, cicho skamlając. Pazury szorowały po śliskich dachówkach, kiedy saluki próbował utrzymać równowagę. Powoi i ostrożnie podążyłem za nimi. W mojej głowie działo się w tej chwili tyle rzeczy naraz, że miałem wrażenie, iż przez umysł przejeżdża mi pociąg. Najpewniej towarowy. Jednocześnie starałem się wykminić, jakim sposobem mamy zejść, mając ze sobą Sarumana, uważałem, aby się nigdzie nie zaciąć jakąś starą, metalową listwą i zastanawiałem się, kim u diabła jest Daisy. Jak dotąd nie znalazłem odpowiedzi na żadne z tych pytań.
- Słuchaj... - wyrwał mnie z zamyślenia urywany szept dziewczyny. Uniosłem pytająco brew, spoglądając na nią. Może miała coś ciekawego do powiedzenia. - Może... Obwiążę się prześcieradłem w pasie, a tam, na dole... - wychyliła się odrobinę i wskazała na znajdujący się hen, daleko parapet, czy też raczej coś w rodzaju niedokończonego balkonu. Bądź co bądź, ale tak dużego parapetu jeszcze nigdy nie widziałem.
- ...na dole się odwiążę. - kontynuowała tymczasem Daisy. - Zeskoczę na dół i postaram się dostać na to pobliskie drzewo.
Zastanowiłem się przez chwilę. plan może sam w sobie niezły, ale... Miał sporo dziur. Prześcieradło to jednak prześcieradło, nie mierzyłem go, ale więcej niż 2 metry długości na pewno nie miało. Byliśmy w tej chwili na dachu, budynek miał 8 pięter, więc - szybka matematyka - udałoby nam się dostać jedynie na siódme, i to musielibyśmy skakać w okna z dość dużej odległości. Przekalkulowawszy to myśli, przytaknąłem Daisy i złapałem za prześcieradło. Udało mi się je rozedrzeć na trzy długie pasy, które następnie związałem razem, tworząc długą, około 6 metrową wstęgę. W ten sposób mogliśmy się spokojnie dostać na... Może 5 piętro? To zawsze trochę niżej. Choć, jeśli doliczyć jeszcze ten kawałek materiału, którym trzeba się obwiązać... Mruknąłem coś pod nosem i zacząłem liczyć na palcach.
Niestety, obliczenia nie doszły do skutku, gdyż zabrakło mi palców.
Westchnąłem i podałem Daisy koniec szarfy, będącej niegdyś prześcieradłem. Poczekałem, aż się przewiąże na wysokości bioder, poklepałem Sarumana po łbie i wcisnąłem mu drugi koniec wstęgi do pyska. Zerknął na mnie ze zdumieniem, ale posłusznie trzymał biały materiał. Pociągnąłem za prześcieradło parę razy, aby sprawdzić jego wytrzymałość. Wyczułem na sobie wzrok Daisy, więc spojrzałem na nią czarnymi oczami.
- Masz na tyle siły, żeby mnie utrzymać? - zapytała. Nie wyglądała na zbyt przekonaną. W sumie popierałem jej wątpliwości, biorąc pod uwagę, iż byliśmy podobnej, szczupłej budowy. No cóż, kulturystą nie byłem, ale skoro zdołałem kilka razy nieść charta perskiego ważącego około 20 kg, to może i dam radę unieść chuderlawą dziewczynę z anemią.
- Myślę... Um... Że dam radę...? - Choć ostatnie zdanie brzmiało bardziej jak pytanie, pokiwałem głową z miną niczym rasowy znawca - ale raczej widać było, że wątpiłem w powodzenie tego. No cóż, puścić jej raczej nie puszczę, ale jak spadać, to razem, neh?
Dziewczyna dłuższy czas patrzyła na mnie, po czym westchnęła i zerknęła w dół.
- Zobaczymy.
Podeszła do Sarumana, po czym wzięła go na ręce - niezbyt dobrze jej to szło, szczególnie iż zaskoczony pies nie wypuścił z pyska końca prześcieradła i tylko zerkał na mnie, nie wiedząc, jak się zachować. Na szybko przemyślałem to jeszcze raz. Ah, czyli plan zakładał, że Daisy bierze Sarumana i zjeżdża na dół, potem ja jakimś sposobem teleportuję się do nich - sam. No cóż, to chyba rzeczywiście lepszy sposób niż ten, o którym ja myślałem - czyli opuścić Daisy, potem obwiązać charta i spuścić do dziewczyny, a następnie skoczyć.
Pokiwałem więc głową do Sarumana i zabrałem mu z pyska materiał, jednocześnie klepiąc go po łbie. Szybko się uspokoił, szczególnie iż Daisy miała go już na rękach i chyba czuł, że to nie pora na uskutecznianie węgorza. Znieruchomiał i tylko zarzucił długie łapy na ramiona dziewczyny.
- Okieu, złap się mocno materiału, będę cię opuszczał powoli. Jeśli poczujesz, że spadasz lub coś w tym stylu, nie krzycz - szarpnij za materiał dwa razy, wtedy przestanę cię opuszczać. Jeśli będziesz chciała, żeby cię wciągnąć, szarpnij jeszcze raz. Zrozumiałaś? - spojrzałem jej uważnie w oczy, aby upewnić się, że moje instrukcje do niej dotarły. Nie odpowiedziała, ale pokiwała głową, potwierdzając. Sam również skinąłem głową i stanąłem pewniej na nogach, jednocześnie uklepując śnieg pod moimi nogami, aby mnie trochę hamował. Jak okiem sięgnąć, nie było tu niczego, żebym mógł przywiązać prowizoryczną linę, więc musiałem polegać tylko na sile moich mięśni, których praktycznie nie było.
Opuszczałem Daisy powoli, a przynajmniej się starałem. Parę razy szarpnęło mną w kierunku krawędzi, między innymi, gdy Daisy straciła już grunt pod nogami i kiedy stykała się raz po raz ze ścianą. Przez sekundę zastanowiłem się, czy nie lepiej samemu także obwiązać się prześcieradłem - ale szybko z tego pomysłu zrezygnowałem. Lepiej nie ryzykować śmiercią dziewczyny i Sarumana. Choć jeśli dalej miałoby mną tak szarpać, to prędzej oni przeżyją, niż ja.
Nagle poczułem jedno, dość mocne szarpnięcie. Na szczęście byłem na nie przygotowany, gdyż w innym wypadku jak nic poleciałbym pięknym łukiem prosto w dół, na spotkanie matki ziemi. Lina szarpała się przez chwilę, po czym rozluźniła się. Następnie znów poczułem szarpnięcie. Czyli udało się. Stanęli na... Hm... 5 piętrze? Na to wyglądało. Całe szczęście, bo trzymana przeze mnie prowizoryczna lina powoli się kończyła w moich rękach. Wciągnąłem materiał, ostrożnie układając go koło siebie. Przykucnąłem przy krawędzi, starając się dojrzeć w tej wszechobecnej bieli parapet, na którym prawdopodobnie stali Daisy z Sarumanem.
- Alice! - usłyszałem nagle wrzask dochodzący z dołu. Mało się nie walnąłem w łeb. Przecież nie tak się umawialiśmy.
- Nie drzyj się! - wydarłem się w jej kierunku, jakby natychmiastowo zapominając, iż mieliśmy być cicho, a mówiąc my, było tu pierwotnie na myśli nie tylko: Daisy i Saruman, ale także ja. Meh.
- Zombie to słyszą! - krzyknąłem do niej ponownie, oczami duszy już widząc te wszystkie nadgniłe twarze, obracające się w naszym kierunku. Skrzywiłem się, ale nie miałem jak jej inaczej tego przekazać. - Co jest?
- Dasz radę zejść tutaj? - usłyszałem znów z dołu. Nie odpowiedziałem na to. Sam nie wiedziałem. Jakoś musiałem znaleźć sposób, to było pewne. Tylko jak? Rozejrzałem się niemrawo po dachu. W dziurach w papie, którą był on pokryty, już pojawiły się łapy z ułamanymi, omszałymi paznokciami, słychać było coraz głośniejsze warczenie. Czyli dużo czasu nie miałem. Przyjrzałem się budowie dachu. Przez dziury widać było podpierające sufit strychu belki, zarówno drewniane, jak i metalowe. Co gdyby przywiązać materiał do nich? Co prawda nie zdołałbym się sam obwiązać, gdyż zabrakłoby mi zbyt dużo liny, aby zejść na parapet bez szwanku. Albo przywiązać siebie, albo belkę... Ale z drugiej strony, zostawić prześcieradło? Mogłoby nam się jeszcze przydać. Szczególnie iż oczywiście przez moje gapiostwo mieliśmy tylko jedno. Hm...
Moją decyzję przyspieszyła znacznie na wpół zgniła łapa, która wystrzeliła nagle o parę centymetrów od mojej nogi. Zombie kotłowały się na strychu i zaczynały się już przebijać przez dach, wyczuwszy mój zapach. Zerwałem się na równe nogi, zabierając szarfę z prześcieradła. Jeden koniec przywiązałem do widocznej w sporej dziurze belki, starając się nie dać się złapać zgnilakom, a na drugi, znajdujący się w moich dłoniach, spojrzałem. Nie no, jeśli zostawię tu prześcieradło... Być może zostawię też tutaj naszą jedyną pomoc w ucieczce. Westchnąłem z irytacją i odwiązałem materiał, po czym przymocowałem go ponownie, tym razem o wiele luźniej. Złapałem za drugi koniec, owinąłem sobie materiał wokół dłoni i z całej siły pociągnąłem, licząc w myśli czołgi. Prowizoryczny supeł rozwiązał się w około 10-15 sekund. Przygryzłem wargę. Tylko tyle miałbym czasu, aby opuścić się na wysokość 5 piętra, znaleźć grunt pod nogami i zachować równowagę - potem węzeł puści.
Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, zerkając na wystające z dachu dłonie i połamane zęby. No cóż. Jak to mówią? Raz kozie śmierć.
Zawiązałem supeł i sprawdziłem jeszcze raz jego wytrzymałość. Tym razem puścił po około 20 sekundach. Nie mogłem zawiązać materiału mocniej na belce, gdyż ciągnąc szarfę już na dole mógłbym prześcieradło w losowym miejscu przerwać. A mogła nam się potem przydać cała jego długość. Przymocowałem materiał po raz trzeci. Tym razem nie zamierzałem go wypróbowywać. Zerknąłem w dół, przez myśl przemknęło mi, że może wypadałoby się przeżegnać, po czym opuściłem się w dół, najpierw trzymając się krawędzi dachu. Dopiero później złapałem za materiał i najszybciej jak mogłem zacząłem schodzić w dół. Jedną nogą oplątałem się wokół wstęgi i pozwoliłem po prostu przesuwać się prowizorycznej linie pomiędzy moimi dłońmi.
Nagle... Lina się skończyła. Rozpaczliwie zacząłem szukać czegoś, na czym mógłbym stanąć, świadomy tego, że lina w każdej chwili może puścić. Nie przeliczyłem się. Padłem na parapet, przetoczyłem się, a gdy wstałem, w moje dłonie wpadła wstęga białego materiału. Odetchnąć z ulgą śmiałem dopiero wtedy, gdy przestało mi się kręcić w głowie, a w moją dłoń wcisnął się wilgotny psi nos. Zerknąłem na Daisy. Była blada jak ściana, a nawet bardziej - chyba każda ściana by z nią w tym momencie przegrała. Podszedłem do krawędzi parapetu, czy cokolwiek to było i zerknąłem w dół. Do ziemi był spory kawałek...
Ziuuuuum
Cofnąłem się gwałtownie, kiedy tuż przed moją twarzą przeleciał zombiak, charcząc wniebogłosy. Musiał spać aż z samego dachu, a sądząc po nagle urwanym warkocie, zakończył swój lot gdzieś na betonie pod budynkiem. Cóż, ja wolałbym tak nie skończyć...
Ale zaraz. Przecież tuż obok powinno znajdować się jakieś drzewo. Wokół tego budynku sporo ich było, a ja przecież jakieś tu wypatrzyłem, zanim zaczęliśmy uskuteczniać to zjeżdżanie na linie.
Rozejrzałem się. Dokładnie, tuż obok, po naszej prawej, znajdowało się spore drzewo. Gorzej, że jego gałęzie nie docierały bezpośrednio do miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
- Może gdyby zrobić lasso...? - zacząłem zastanawiać się na głos, ale dziewczyna potrząsnęła głową. Przeczesałem dłonią swoje czarne włosy i zmarszczyłem brwi, gdy znalazłem wśród nich pajęczynę.
- Nie widzę żadnych konarów, na które dało by się zarzucić pętlę.
- A tam? - wskazałem na pewne miejsce, gdzie jedna z gałęzi najwyraźniej została niegdyś ucięta i teraz sterczał tylko kikut, dość pod sporym kątem przechylony w górę.
- No nie wiem... - mruknęła Daisy, mrużąc oczy. W końcu wzruszyła ramionami. - Podaj mi prześcieradło. Zawsze możemy spróbować.
Bez słowa podałem jej linę, patrząc na jej poczynania. Zawiązała sprawnie pętlę na końcu i kilka razy zaciągnęła ją, aby zobaczyć, czy dobrze się reguluje. Zamachnęła się do tyłu, aby następnie rzucić liną najdalej, jak tylko mogła.
Obserwując to wszystko z lekkim powątpiewaniem, mruknąłem pod nosem:
- Tylko jej nie wyrzuć, bo sama będziesz przynosić...
W odpowiedzi dostałem tylko spojrzenie godne skrzyżowania Voldemorta z carycą Katarzyną Wielką.
Wbrew moim przypuszczeniom, pętla zgrabnie wylądowała na upatrzonym konarze. Daisy przez chwilę manewrowała liną, aż udało jej się zaciągnąć węzeł. Parę razy jeszcze szarpnęła prześcieradło, ale ono wydawało się mocno trzymać gałęzi. Spojrzeliśmy wszyscy troje po sobie.
- Hm... - mruknąłem pod nosem coś niezrozumiałego, czując, że powinienem zabrać głos. - Może... Ee... Może ja potrzymam drugi koniec, a ty wtedy... Hm... Przejdziesz po linie? Wiesz, trzymając się rękami. Opleciesz się nogami i tyłem będziesz się wciągać w stronę drzewa. Okieu? - podsumowałem swoim ulubionym słówkiem, a dostawszy odpowiedź twierdzącą, znów zaparłem się nogami o beton. Daisy jakoś udało się zarzucić nogi na linę, ale ręce tak jej się trzęsły, że bałem się, iż spadnie.
- Dasz sobie radę? - spytałem ostrożnie i postąpiłem o krok do przodu, żeby w razie czego ją łapać, ale zaczęła szybko machać dłonią, abym się cofnął. Zrobiłem to i lina się napięła. Daisy zacisnęła zęby i bez słowa zaczęła się posuwać w stronę drzewa. Widać było, że jest zmęczona, ale i tak dawała jakoś radę. Pokiwałem głową z uznaniem. Była silna. Tylko te zombie... Były jej słabością.
Daisy dość szybko udało się przejść na drzewo. Najdłużej zajęło jej usadowienie się na gałęzi tak, aby nie spaść. Sprawdziła węzły i pokazała mi uniesione w górę kciuki. Chyba już miała zamiar zawołać, ale na szczęście w porę się opamiętała, gdy zerknęła w dół i zobaczyła zombiaki snujące się pod drzewem. Kiwnąłem głową w jej kierunku, a następnie odwróciłem się do Sarumana, mocno trzymając linę w ręku. Pogłaskałem go i zachęciłem, aby wszedł mi na ręce. Zrobił to bez wahania, ale widać było, że czuje się nieswojo i wolałby już stanąć na stałym gruncie. Dając znaki Daisy starałem się jej przekazać, że obwiążę się liną i skoczę z Sarumanem na rękach. Wtedy ona musiałaby nas wciągnąć. Chyba zrozumiała, ponieważ znów dostałem odpowiedź w postaci podniesionego kciuka. Skinąłem głową, sprawdziłem węzły przy moich biodrach, a następnie złapałem mocnej psa i skoczyłem. Chyba te wszystkie skoki na wysokościach, z prowizoryczną liną w łapie już zaczęły mi wchodzić w krew...
A przynajmniej myślałem tak do czasu, aż szeroki uśmiech z mojego pyska został starty poprzez mocne przywalenie w pień drzewa. Uderzyłem w drzewo z taką siłą, że z moich płuc zostało wypchnięte całe powietrze i aż się zachłysnąłem z bólu. Chyba poszło mi kilka żeber. Miałem tylko nadzieję, że kręgosłup jest w porządku.
Poczułem, że jestem powoli acz nieustępliwie wciągany na gałęzie, toteż spojrzałem w górę, przyciskając mocniej psa do piersi. Starałem się w razie możliwości pomagać Daisy, na przykład poprzez stawanie na kolejnych konarach i podciąganie się wyżej bez używania rąk. W końcu znalazłem się na tym samym konarze co Daisy. Dziewczyna pomogła mi się odwiązać. Odstawiłem Sarumana na dość solidnie wyglądający konar, który szerokością dorównywał stolikowi do kawy. Chart patrzył w dół bez lęku, ale i tak trzęsły mu się łapy - pies raczej nie jest przyzwyczajony do chodzenia po drzewach, nawet wychowany na wsi.
Zerknąłem na Daisy. Każdy oddech sprawiał mi ból, ale nie było to nic dziwnego, biorąc pod uwagę siłę, z jaką przywaliłem w twardy pień. Teraz pozostało jeszcze tylko znaleźć prostą drogę na dół. Najlepiej pewnie byłoby zejść pojedynczo, psa zostawiając u góry, a potem złapać go na rozstawione prześcieradło, przytrzymywane przeze mnie i Daisy. To mogło by się powieźć...
Pod nami kilkanaście zombiaków pałętało się wokół drzewa, jeszcze nie wyczuwszy naszego zapachu.

<Daisy?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz