Nie wiedząc kiedy z oczu zniknął mi Eric, a po chwili wleciał do sali syn Masona, przez co Rose tak się przestraszyła, że nawet przebiegła obok Leona i szybko się we mnie wtuliła drżąc lekko. Bała się, bo tulu obcych ludzi to było dla niej za dużo, a innych dzieci to nawet jeszcze bardziej się bała!
- Rose... Nie bój się! - powiedziałem tuląc ją do siebie i posyłając Masowi spojrzenie typu "To dla niej za dużo", co zrozumiał od razu, wiec skinął głową - Już dobrze... - mówiłem spokojnie.
Niestety z Rose było tak że bała się wszystkiego i wszystkich, a dzieci to była już tragedia! No nie oszukujmy się... Dzieci czasami są bardziej okrutne dla innych swoich rówieśników niż dorośli żrący się między sobą... Mama widząc to, zasłoniła nas kotarą, żeby Rose mogła się nieco uspokoić i poczuć się bezpiecznie i usiadła na krześle przy moim łóżku.
- Kochanie nie ma się czego bać... - powiedziała szeptem mama, lecz drżąca siostra w moich objęciach pokręciła przecząco głową, ciągle wtulając się w mój tors tak mocno, jakby chciała się ze mną scalić.
- Nie płacz Rose... Zostaniesz ze mną ile będziesz chciała dobrze? - spytałem na co kiwnęła powolutku głową.
- Rose kochanie nie możesz się tak bać ludzi! To dobrzy ludzie - odezwał siew końcu ojciec, lecz Rose znowu pokręciła przecząco głową, jeszcze bardziej się "wciskając" w moje ręce.
- Może nawet jakieś bachory jej dokuczały, a o tym nie wiemy - stwierdziła mama, na co kiwnąłem przytakująco głową na znak, iż to bardzo możliwe.
- Dopadnę gówniarzy - warknął wściekle ojciec, lecz zaraz się uspokoił - Ja muszę niestety wracać już do wieży - westchnął smutno, a ja spojrzałem na niego smutnym wzrokiem. Nie chciałem żeby już jechał! Brakowało mi ojca, gdy był tak daleko...
- Rozumiem... - powiedziałem smutno, wbijając wzrok w kołdrę, lecz nie puściłem siostry. Poczułem jak poczochrał mnie po włosach, wiec spojrzałem na niego znowu.
- Będę przyjeżdżał jak najczęściej się da, wiec się nie martw! Mama z siostrą tutaj zostaną, dopóki nie wyzdrowiejesz, a nawet dłużej... A ja obiecuję że przyjadę jeszcze parę razy do Ciebie jak będziesz nadal się kurował! Po Twojej chorobie też będę przyjeżdżał, ale nie tak często, bo wiesz ze praca założyciela niesie ze sobą wiele obowiązków - westchnął na koniec, lecz się ciepło do mnie uśmiechał. Nagle podeszła do nas jakaś kobieta, na co się mocno zdziwiłem, a ta nie mogła uwierzyć w to jakby nas widziała...
- No nie wieżę! Mari, Billy! - powiedziała radośnie kobieta, a po chwili moi rodzice ją rozpoznali i się szeroko uśmiechnęli. Ja jednak byłem już zbyt słaby na dalszy kontakt z rzeczywistością, więc zasnąłem opadając na łóżko razem z siostrą i pogrążyłem się w snach.
**
Obudziłem się w nocy, gdzieś koło godziny drugiej rano. Siostry ze mną nie było razem z mamą i ojcem, więc domyśliłem się że ojciec wrócił do wieży, a mama z Rose gdzieś śpią w pokoju, którym przydzielił im Eric... Kias i wujek Mason spali jak zabici, a ja już nie mogłem, więc spojrzałem za okno i zobaczyłem że bardzo mocno świeci księżyc. Westchnąłem cicho i podniosłem się do siadu.
Spojrzałem na swoją lewą rękę, w której był wbity wenflon, a do niego podpięta kroplówka. W końcu nie wytrzymałem i odłączyłem sobie kroplówkę, wstałem, ubrałem się i pomimo ciężkich glanów, wyszedłem niesłyszalnie tak jak to nas szkolono w wieży z oddziału, udając się do swojego pokoju. Wziąłem glocka i Barrett'a, po czym wyskoczyłem przez okno. Pobiegłem w las mimo zmęczonych i słabych mięśni...
Wiedziałem że powinienem leżeć, lecz nie miałem ochoty znowu leżeć na medycznym! Już się należałem tam w wieży... Szedłem po prostu przed siebie, oddalając się od Ratusza coraz bardziej. Szedłem tak może z dwie godziny, a nawet nieco dłużej, aż w końcu się zatrzymałem ciężko oddychając. Spojrzałem na swoją prawą rękę, którą lekko uniosłem i zobaczyłem że cała drży, wiec zacisnąłem ją w pięść, lecz i tak drżała.
Wnerwiłem się na to, nie wiedząc czemu i znowu ruszyłem przed siebie w nieokreślonym kierunku, zapuszczając się coraz dalej na większe zadupie mimo coraz słabszych mięśni, które były wycieńczone takim wysiłkiem, zwłaszcza iż trucizna cały czas krążyła w moich żyłach... Księżyc świecił tak jasno, że wszystko widziałem, wiec nie musiałem się martwić że wpadnę na drzewo jak ten ostatni jełop czy coś... W głowie huczało mi od myśli, a spacer pomagał mi w rozładowaniu tego cholernego uczucia zdenerwowania i strachu jednocześnie.
Nie wiedziałem co się ze mną dzieje... Niby po przyjeździe rodziny poczułem się lepiej, lecz teraz znowu czułem się jakiś taki zagubiony, a strach we mnie rósł z każdą chwilą, nie wiedząc czemu. Z początku spacer mi pomagał, lecz zmieniło się to w jednej chwili, wiec się zatrzymałem i stanąłem jak ten słup soli w miejscu w gęstym lesie, na jakimś zadupiu! Nagle usłyszałem czyjś płacz i strasznie wściekłe krzyki, więc zacząłem się bezszelestnie skradać w cieniu, zwolniłem oddech i kierowałem się w stronę tych odgłosów.
Dzień powoli zaczynał wypierać noc, więc musiałem być ostrożniejszy... Użyłem całego swojego doświadczenia i ukrywałem się w krzakach najlepiej jak tylko potrafiłem. W końcu zauważyłem jakąś dziewczynkę i chłopca, którzy leżeli na ziemi, a nad nimi stał jakiś facet z Trupów. Dzieciaki płakały i trzęsły się przed tym mężczyzną, który patrzył na nie lodowatym wzrokiem i chęcią mordu, co mi się nie spodobało. Dziewczynka wyglądała na jakieś sześć lat, a chłopiec na osiem albo dziewięć.
- Wy cholerne bachory! - warknął wściekle - Nic nie potraficie i ciągle jeszcze myślałyście ze mi zwiejecie, jak wasza zasrana matka?! - warknął i kopnął młodego w brzuch, na co ten skulił się z bólu, bardziej płacząc i drżąc - Jesteście takimi samymi ścierwami jak ona!!! Słabe i do niczego! Powinienem was zabić od razu, jak tą sukę, waszą matkę! - warknął i kopnął teraz dziewczynkę, która również płakała, lecz wcisnęła się w brata, który starał się ją ochronić przed uderzeniami ze strony chyba ojca...
- Tat... - zaczął chłopiec, lecz kopnął go ponownie z brzuch, na co się uciszył.
- Nie jesteście moimi dziećmi! - warknął wściekle i przeładował broń, czyli pistolet Cz 75, a dzieciaki bardziej zadrżały i załkały ze strachu - Zdechniecie tak jak ta szmata, wasza matka! - zaśmiał się złowieszczo i wycelował w dzieci, a gdy miał pociągać za spust one krzyknęły przerażone, lecz ja byłem szybszy i strzeliłem z Barrett'a w łeb facetowi, a jego ciało padło martwe na ziemię. Szybko podbiegłem w stronę dzieci, które zadrżały na mój widok, i sprawdziłem czy w miarę się trzymają.
- Nie bójcie się mnie, nie zrobię wam krzywdy! - powiedziałem spokojnie, głaszcząc delikatnie po głowach dzieciaki, na co się zdziwił i spojrzały na mnie niezrozumiałym, ale wciąż strachliwym wzrokiem. Szczerze powiedziawszy, to dziwiłem się że byłem w stanie pociągnąć za spust, bo byłem ledwie żywy, a gorączka powoli zaczynała mnie znowu brać! - Nie zrobię wam krzywdy... On też już was nigdy nie skrzywdzi... - powiedziałem spokojnie i łagodnie - Boli was coś? - spytałem troskliwie, widząc że łapią się za brzuchy. Dzieciaki nie zdążyły odpowiedzieć, bo nagle na karym ogierze z lasu wyjechał Eric z paroma żołnierzami, a dzieciaki ze strachu się we mnie wtuliły, trzęsąc się jak osiki i płacząc.
< Eric? ;3 to był ich ojciec, który bił je strasznie codziennie i w ogóle ;-; >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz