- Reker spójrz na mnie kochanie! - powiedziałam na co na mnie spojrzał, a lekarz podał całą zawartość leku do żył - Było tak strasznie? - spytałam kiedy lekarz już wychodził, a ten dopiero teraz się zorientował, że w jego żyłach już krąży lekarstwo.
- Dzięki Tobie nie - odparł uśmiechając się, lecz zaraz posmutniał, bo pewne nadal myślał o tym całym Siergieju!
- Reker spójrz na mnie! - powiedziałam gdy do niego podeszłam, co zrobił z wahaniem - Nie jesteś kundlem, psem ani śmieciem! Jesteś potrzeby zawsze i nigdy nie byłeś bezużyteczny, bo jesteś moim narzeczonym, ojcem mojego dziecka, dowódcą, psychologiem i mogę dalej wymieniać jaki jesteś potrzebny w wieży, nawet jeśli chorujesz! - powiedziałam patrząc mu w oczy - Jesteś dla wszystkich ważny, a dowiodłeś to już nie raz, gdy wracałeś cało z różnych misji ze wszystkimi żołnierzami! Owszem czasami były duże straty w ludziach, ale ludzie idą za Tobą, bo jesteś człowiekiem któremu ufają! Myślisz że poszliby za jakimś dowódcą, któremu nie ufają i nie polegają na Tobie? - spytałam na co na mnie spojrzał mieszanym wzrokiem - Odpowiedź brzmi: nie poszli by! Nawet zwykłym żołnierzom na Tobie zależy i są też po części Twoją rodziną, więc nie miaucz mi tu że jesteś bezużyteczny, czy inne bzdety które przychodzą Ci do głowy kiedy odpoczywasz... - westchnęłam i go pocałowałam w usta - Zawsze jesteś ważny i potrzebny, niezależnie gdzie się znajdujesz! Czy to na medycznym, czy to w terenie i takie tam - powiedziałam siadając na jego łóżku i ciepło się uśmiechając do ukochanego, któremu chyba zrobiło się lepiej.
- Kiaruś Ty zawsze stoisz za mną murem - odezwał się nagle, na co troszkę się zdziwiłam jego słowami.
- Głupi! Zawsze będę stać i koniec kropka! Jesteś moim narzeczonym, a niedługo prawdopodobnie i będziesz moim mężem, a od tego się nie wymigasz mój drogi! - zaśmiałam się mówiąc ostatnie zdania, na co się promiennie w końcu uśmiechnął - Oj nie wymigasz się od tego panie Blackfrey! - zaśmiałam się, obalając go delikatnie na łóżko i znowu całując, patrząc oczywiście czy nikogo nie ma...
- Nie mam zamiaru panno Amtachi! - zaśmiał się również i odwzajemnił pocałunek.
- To masz szczęście panie Blackfrey, bo inaczej bym Cię z łóżka nie wypościła - szepnęłam mu na ucho, na co się znowu zaśmiał.
- Takie masz tortury w zanadrzu hm? - spytał rozbawiony.
- Jeśli chcesz mogę mieć lepsze! - zaśmiałam się i tak się droczyliśmy do późnej nocy.
**
Reszta czasu na leczenie ukochanego zleciała dość szybko, bo zawsze coś porabialiśmy. Najczęściej oglądaliśmy filmy na laptopie w jego sali, bawiliśmy się z Rajankiem, odwiedzali nas przyjaciele i jakoś tak zleciało... Kiedy Reker dostawał wypis ze szpitala, jak zwykle musiał podpisać dokumenty za William, na co znowu mi się chciało śmiać. Stałam w progu drzwi i opierałam się lewym bokiem o futrynę drzwi, patrząc na ukochanego, który się do mnie odwrócił, kiedy odprowadził lekarza wzrokiem.
- I jak tam panie Blackfrey? - spytałam rozbawiona.
- Mam ochotę coś porobić poza wieżą! - odparł na co uniosłam kąciki ust i się do niego chytrze uśmiechnęłam.
- Czyżby pan Blackfrey sugerował ucieczkę za mury? - spytałam wciąż rozbawiona, patrząc jak do mnie pewnie podchodzi.
- Panno Amitachi, czyżby pani coś sugerowała? - spytał również chytrze, patrząc na mnie z góry, bo był nieco wyższy ode mnie... No dobra, bardziej niż nieco, ale mi to nie przeszkadzało, a wręcz mi się to w nim jeszcze bardziej podobało!
- Może tak, a może nie! - droczyłam się dalej, a uśmiech nie znikał z moich ust, na co mnie pocałował i w końcu dotarliśmy do stajni, gdzie osiodłaliśmy nasze wierzchowce, które nie mogły się doczekać jazdy. Oczywiście broń też zabraliśmy i nasze nadajniki, więc ojciec już pewnie wiedział ze chcemy udać się na przejażdżkę, ale ostatnio był dziwnie łagodny, wiec albo ma lepszy humor dzięki Oazie i wysypianiu się, albo na starość mój ojciec robi się zwyczajnie dziwny! Wsiedliśmy na swoje konie i ruszyliśmy wolno w kierunku bramy.
Tak jak zamyślam, bramy zostały nam specjalnie otworzone, wiec ruszyliśmy od razu galopem przed siebie, ciesząc się z jazdy, gdy tylko opuściliśmy mury wieży. Feniks był dzisiaj wyjątkowo bardziej żywy niż zwykle, tak samo jak Persefona mojego misiaczka, więc pędziliśmy szalonym cwałem przed siebie. Nasze karabiny uderzały co jakiś czas za nasze paski u spodni, przez dużą prędkość koni lecz nam to nie przeszkadzało. Wsłuchałam się bardziej w rytm mojego konia i wychodziło cały czas zgrane i równe "tudum, tudum, tudum, tudum".

Koń uderzał silnie kopytami o ziemię, niczym pociski zrzucane przez samoloty, a oddech był szybki i płynny. Przyjemnie było czuć te wszystkie pracujące mięśnie naszych koni, oraz czuło się przed nimi respekt, gdy tak potężne zwierzęta biegły tak lojalnie prowadzone przed człowieka, który jest od nich dużo słabszy.
< Reker? ;3 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz