Po odprowadzeniu dziewczyny do pokoju, ja wróciłem do swojego i zdałem sobie sprawę, że nie było mnie dzisiaj w ogóle na obiedzie, przez co byłem głodny jak wilk, ale jeszcze mogłem się załapać na kolację, więc właśnie się tam udałem, gdzie wszyscy zaczęli smacznie jeść. Starałem się jakoś uczestniczyć w rozmowach, ale kiepsko mi to szło, bo bujałem w obłokach na co reszta się zdziwiła.
- Will, co Ci jest? - spytał podejrzliwie Mike.
- Oddałem dzisiaj wszystkie szczeniaki i tak jakby troszkę mi smutno, bo się do nich przywiązałem - westchnąłem mówiąc im tylko częściowo prawdę, na co pokiwali głowami iż rozumieją. Tylko Reker siedzący niedaleko mnie, domyślił się że po części nie o to chodził, bo wiedział o Rous. Szybko zjadłem swój prowiant i wyszedłem z Aurorą, która wiernie mi towarzyszyła. "A więc jutro trzeba znowu wcześnie wstać na misję" westchnąłem w myślach i zasnąłem na swoim łóżku od razu, wykończony tyloma wydarzeniami dnia dzisiejszego.
**
Byłem właśnie na misji snajperskiej. Miałem za zadanie osłaniać brata Rous i jego drużynę z ukrycia w razie czego. Towarzyszyli mi Samuel oraz Zack. Każde z nas miało jakieś zadanie ochrony, a raczej dodatkowego wsparcia. Skot, bo tak miał na imię brat Rous, jechał ze swoją drużyną dostarczyć leki dla Przemytników, które nasz obóz ostano wytwarza, a ich nie. Były to lekarstwa na nowe choróbska. Niby prosta misja, ale zawsze można się spodziewać niebezpieczeństwa, a w dodatku mnie martwiło, że nie mają lekarza w swoich szeregach, bo teraz to prawie podstawa! Westchnąłem na to ciężko w myślach, bo w rzeczywistości sobie pozwolić na to nie mogłem! Problemy jak zwykle się pojawiły, a mianowicie takie iż Trupy zaatakowały naszych. Zaczęła się walka... Naszych ludzi było 12, a Trupów z 25, wiec dużych szans nie mięli, zwłaszcza że byli otoczeni.
Zaczęliśmy z chłopakami szybko strzelać z ukrycia i sprawnie zabijając wrogów. Nasi byli co najmniej zdziwieni zaistniałą sytuacją, lecz szybko się domyślili że w ukryciu dostali wsparcie. Z kilkoma ludźmi nie było dobrze, więc przeczesując dokładnie teren wzrokiem, wyszedłem z ukrycia, z krzaków i podbiegłem do nich, zabezpieczając szybko Barett'a, przerzucając go sobie przez ramię i zacząłem tamować krwotoki rannych żołnierzy. Najbardziej ranny okazał się być właśnie brat Rous! "O... Ironio! Dlaczego on... " jęknąłem w myślach, lecz ciało pozostało opanowane. Szybko zacząłem wyjmować kule z jego uda i ramienia, bo na szczęście głęboko nie były... Odkaziłem je, zaszyłem i obandażowałem.
Działałem bardzo szybko i sprawie. Ranych było 4, więc zagwizdałem na swojego konia, który momentalnie przybiegł i znalazł się obok mnie. Wpakowałem na niego Skota, bo jego koń był załadowany, więc nie mógł na nim wrócić do wieży. Resztę rannych również wakowali na ich konie, które nie były obładowane niczym, przymocowali rannych i nieprzytomnych ludzi, a ja wsiadając na swojego konia, trzymałem ledwie przytomnego chłopaka i ruszyłem do wieży, dając komendę reszcie koni rannych, by jechały za mną, co zrobiły. Jako lekarz nie mogłem pozwolić, by sami wrócili do wieży i nawet było to zapisane w regulaminie, że co najmniej jeden lekarz powinien sie znajdować przy rannych, więc czepiać się nie powinni!
< Rous? ;3 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz