-Ej!-krzyknąłem, lekko łapiąc go za ramię-Gdzie ty idziesz?
-Do narzeczonej, radze ci nie przeszkadzać...-ostrzegł, po czym dalej szedł przed siebie.
-Ja na twoim miejscu bym tego nie robił... miałeś otwieraną klatkę, chyba widziałeś szwy... w każdej chwili mogą puścić i twoja klatka się otworzy... no miej rozum... to jedynie tydzień!-wytłumaczyłem, jednak Reker nie miał zamiaru mnie słuchać.
-A daj ty mi spokój!-mruknął jednie, po czym zaczął sunąć w stronę pokoju, nie zamierzałem go zatrzymywać, nie jestem jego ojcem by, mówić mu co ma robić, ja go tylko w dobrej wierze ostrzegłem, jego sprawa co zrobi.
Po dobrym tygodniu rozłąki w końcu nadszedł czas na odebranie Klifa od miejscowego weterynarza, nie wiem, co mu podali, że nie zagryzł ich przez ten czas. Widok ukochanego pisaka był tak silny, że na moment zapomniałem o rozmowie, chociaż była ona dosłownie przed chwilą. Gdy nieco pogryziony mężczyzna spuścił Klifa z czegoś na podobieństwo smyczy, od razu rzucił się w moją stronę, skacząc na mnie i przewracając mnie, przez co z impetem uderzyłem w podłogę. Pies jakby położył się na mnie i zaczął lizać mnie po twarzy. Szybko zrzuciłem go z siebie i pobiegłem z nim do sali, w której leżał Reker.
Zamierzałem udać się do starego, opuszczonego szpitala, gdyż skończyły mi się opatrunki i wszelkie płyny, a takie wyposażenie, jest podstawowe. Nie czekając, szybko zebrałem się i ruszyłem. Zostało mi tylko mieć nadzieję, że szwy na ciele Rekera nie pękną, gdy ten będzie zbyt aktywny.
Powoli opuszczałem bazę duchów. Czasem dobrze jest wyjść na samotną wyprawę, jednak czy wyprawa w pojedynkę jest najlepszym pomysłem?
Spokojnym krokiem wraz z psem szliśmy w stronę szpitala, starając się omijać jakiekolwiek zombii.
Po trzech godzinach byliśmy na miejscu, piętra budynku pięły się ku niebu, mimo pozorów był to wielki szpital, z wielką ilością sal i pewnie zaopatrzenia. Bez wahania przeszliśmy przez drzwi i zaczęliśmy się rozglądać za jakimś magazynem. Nie szukałem długo, gdyż już za rogiem dostrzegłem wielki napis świadczący o tym, że znalazłem to, co chciałem, teraz zostało zgarnięcie paru potrzebnych rzeczy i możemy wracać.
-Chodź Klif!-szepnąłem do psa, na co ten tylko szczeknął, tym razem powoli i ostrożnie wchodziliśmy do pomieszczenia, nie wiadomo w końcu czy nie siedzi tu jakaś zaraza, która od razu jest gotowa zabić.
Sprawdziliśmy pomieszczenie. Czysto. Szybko zacząłem przeczesywać pułki, od razu znalazłem to, co było mi potrzebne, nie czekając, wrzuciłem wszystko do plecaka luzem i szybko zacząłem się zbierać, gdy już miałem wychodzić usłyszałem niepokojący dźwięk. Uderzenie ciała o podłogę, szybko wystawiłem głowę z pokoju, jednak mojej uwadze umknął leżący na podłodze zombii, który w jednej chwili złapał moją nogę i bezlitośnie ugryzł moją stopę, do której najpewniej wprowadził już wirusa, czułem, jak pobladłem. Szybko zmiażdżyłem mu głowę, by nie stwarzał już zagrożenia i zastanowiłem się co zrobić.
Po krótkiej chwili doszedłem do wniosku, że najlepszą z opcji jest odcięcie kawałka stopy, to raczej skutecznie uniemożliw wirusowi dalsze przemieszczanie. Nie czekając, wziąłem nóż i szybkim ruchem odkroiłem sobie znaczną część stopy, od razu można powiedzieć, że pożegnałem się z palcami, jednak cięcie było prawie do kostki, brakowało gdzieś 5,5 cm.
Szybko zająłem się raną, gdyż wiedziałem, że w każdej chwili mogę zemdleć, tak samo z pomocą, od razu wyciągnąłem z plecaka, kawałek ubrania Rekera, który został w moim plecaku, po jego postrzeleniu i dałem Klifowi, który już po chwili ruszył, jakby wiedział, że liczy się każda sekunda. Mimo starań po chwili odpłynąłem, gdyż ból był zbyt wielki i przejął panowanie nad moim ciałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz