wtorek, 31 stycznia 2017

Od Vivienne do Madeleine

- Podporuczniku, wolę działać sama, poradzę sobie bez kompana, bardzo proszę. - powiedziałam błagalnym tonem, robiąc swoją najbardziej uroczą minę.
- Dość! Pojedzie z tobą Andrew i koniec! - wykrzyknął.
- Że też musiałaś zostać przydzielona akurat mi. - westchnął, rozcierając skroń. - I bez "podporuczniku". -Primo nie pojedzie, nie jeżdżę konno. Secundo, może i jest moim przyjacielem. Ale wolę działać sama. - oznajmiłam, kładąc nacisk na ostatnie zdanie z wyzywającym uśmiechem na twarzy.
- Na ziemię i sto pięćdziesiąt pompek za niesubordynację, raz! - warknął zirytowany mężczyzna. Była to już rutyna. Przerzucano mnie od jednego dowódcy do drugiego, nikt nie był w stanie wytrzymać ze mną dłużej, niż miesiąc. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, w końcu, dalej z uśmiechem odwróciłam się na pięcie i wyszłam z namiotu. Gdy tylko stanęłam w świetle dziennym, usłyszałam dziewczęce chichoty i szepty, co chwilę padał mój pseudonim. Małe gówniary od nawet dziesięciu, do dziewiętnastu lat, jeszcze się nie nauczyły. Jedna z nich, siedemnastoletnia blondynka zaczepiła mnie:
- Jak tam, znowu pieprzyłaś się z Podporucznikiem? - zapytała, śmiejąc się, a reszta świty jej zawtórowała. Stanęłam w miejscu, uśmiechając się ponuro. Odwróciłam się gwałtownie, zadałam cios pięścią. Dziewczyna zablokowała go, wokół rozległy się wiwaty. Nie zamierzałam się męczyć z tym dzieciakiem. Jednym ruchem ją podcięłam i dodatkowo popchnęłam w bok. Momentalnie się wywróciła, gapie zamarli.
- Gdyby to była wojna, byłabyś już martwa. Ale nie jest, więc tyle musi wystarczyć. A i jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie pieprzyłam się z Podporucznikiem i nie zamierzam tego robić. - wysyczałam, w prezencie dodając jeszcze od siebie kopniaka w żebro czubkiem glana. Posłałam widowni kolejny z moich ponurych, zimnych uśmiechów i ruszyłam w stronę Andrewa stojącego niedaleko. Bez słowa obserwował całe zdarzenie. Nie miałam mu za złe, że nie zareagował, miał mnie bronić przed bandą niewyżytych nastolatek?
- Liczyli na większe widowisko. - rzucił, przyglądając się rozchodzącej się grupie.
- Wiem. - mruknęłam. - Bierzmy broń i chodźmy, miejmy to już za sobą.
- Choć raz pojedźmy konno, nie uśmiecha mi się łazić. - spojrzał na mnie, wyraźnie spodziewając się odmowy.
- No cóż, nie musi ci się uśmiechać. W każdym razie ja na konia nie wsiadam. - odparłam zdecydowanie. Mężczyzna tylko westchnął i zawiesił na plecach karabin beryl, zrobiłam to samo.
*** 
Szliśmy w ciszy, przerywanej jedynie naszymi krokami. Poprawiłam przewieszony przez ramię karabin, co chwilę się przesuwał, robiło się to irytujące. Zerknęłam na bruneta kroczącego obok mnie. Uważnym spojrzeniem przeczesywał teren. Jeszcze tylko miesiąc, góra dwa i pożegnamy się z tym pieprzonym śniegiem. W końcu. Co prawda zimno mi zbytnio nie przeszkadzało, ale chodzenie w śniegu po kolana już tak. Zawiał przeszywający wiatr, postawiłam kołnierz kurtki wojskowej.
- Powinniśmy wziąć te konie, byłoby wygodniej i szybciej. - odezwał się mężczyzna.
- Nie jeżdżę konno, Andrew. Dobrze o tym wiesz. - powiedziałam zimno.
- Wiem, ale nie potrafię tego zrozumieć. - westchnął. - Kabanos ci zdechł, wielka mi rzecz. Można kupić drugiego. Zatrzymałam się i z nienawistnym wyrazem twarzy spojrzałam przyjacielowi w oczy. Zamachnęłam się i uderzyłam go w policzek otwartą dłonią.
- Ten kabanos był ze mną od źrebaka, idioto. - warknęłam. -W przeciwieństwie do ciebie mam sentyment rzeczy z dzieciństwa, pogodziłam się z przeszłością. Niebieskooki zacisnął usta w wąską kreskę. O tak, zabolało, co? Trafiłam w czuły punkt, którego tak zaciekle szukałam od dłuższego czasu. Biedny chłopiec ze zbyt dużym ego, nienawidzący wszystkiego, co związane z jego rodziną i dzieciństwem. Dla mnie rodzice są po prostu obcy. Mimo wszystko był jedyną osobą, której zaufałam, niegdyś przyjaciel mojego brata, kiedy ten jeszcze żył. Nie zamierzałam powstrzymywać zwycięskiego uśmiechu, który zjawił się na mojej twarzy.
- Ruszajmy dalej. - powiedział chłodno, nie patrząc w moją stronę. Skinęłam głową i przemarznięte dłonie schowałam do kieszeni kurtki. Od tego czasu nie padło ani jedno słowo. W pełni skupiliśmy się na patrolowaniu terenu. Na śniegu dostrzegłam ogromne ślady łap. Ciężko byłoby ich nie zauważyć. Klęknęłam przy tropie.
- Wilczy. - mruknęłam. - Uroczo, zmutowany piesek.
Nie usłyszałam odzewu, ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Wstałam i zrobiłam kilka kroków, nagle usłyszałam wystrzał. Już miałam się odwrócić, by zobaczyć, co się dzieje, lecz poczułam w łydce piekielny ból, a że akurat opierałam ciężar ciała na lewej stopie, to natychmiastowo upadłam. Jęknęłam z bólu rozchodzącego się po całej nodze, nogawka moich spodni już zaczęła przybierać szkarłatny kolor. Tuż przy swoim uchu usłyszałam śmiech, wzdrygnęłam się. Odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegł dźwięk i napotkałam spojrzenie niebieskich, błyszczących zimno oczu. Momentalnie zrozumiałam. Cholera. Wystarczyło, że bardziej komuś zaufałam. Chyba nigdy bardziej siebie nie nienawidziłam. Przygryzłam wargę i wbiłam palce nogę, próbując powstrzymać krwotok, jednak to doprowadziło do jeszcze większego bólu. Odsunęłam dłoń jak oparzona. Ściekała z niej krwistoczerwona posoka. Podniosłam głowę. Andrew posłał mi kpiący uśmiech i odszedł parę kroków.
-Czternasta, ta zdrajczyni. Gdy napotkaliśmy zmutowanego wilczura, rzuciła się do ucieczki, zamiast walczyć, niczym zwykły tchórz. Nie mogłem nic zrobić, wilk dopadł do niej i rozszarpał ją na kawałki, następnie odszedł, zabierając jej zwłoki ze sobą, nie zdołałem nic odzyskać. Tak, również myślałem, że jest lojalna, jednak zdrajców zawsze czeka okrutny koniec. - im dłużej mówił, tym większa wściekłość we mnie narastała, jednak nie miałam możliwości chociażby się podnieść. Mężczyzna odwrócił się i zaczął odchodzić.
-Jebany zdrajca - syknęłam- Jeszcze będziesz mnie błagać o litość, gdy przyjdzie ci zginąć z moich rąk. - wyszeptałam z determinacją, zaciskając dłoń na ranie postrzałowej. -Tak, zdrajców czeka okrutny koniec.. Patrzyłam, jak ktoś, kogo niegdyś uważałam za przyjaciela, oddala się. Parszywy kundel. Zmięłam w ustach jeszcze kilka soczystych przekleństw pod adresem bruneta. Gdy zniknął z mojego pola widzenia, schowałam twarz w dłoniach. Nie mam po co wracać do obozu, to byłoby samobójstwo. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. Następnie rozpięłam kurtkę, zdjęłam ją i oderwałam rękaw swetra, który miałam pod nią. Z powrotem założyłam nakrycie i zrobiłam prowizoryczny opatrunek, by się nie wykrwawić. Z ramienia zdjęłam swój karabin i wspierając się na nim, bardzo powoli podniosłam się. Zawiesiłam wzrok na horyzoncie i ruszyłam gdzieś przed siebie, wlokąc za sobą zranioną nogę. Przystanęłam i odgarnęłam włosy z twarzy, niewidzącym wzrokiem patrząc w przestrzeń. Odruchowo, już nieświadomie poprawiłam znów zsuwającą się broń przewieszoną przez ramię. Do rzeczywistości przywrócił mnie cień, który zawisł nade mną. Wolno, nie wykonując gwałtownych ruchów, odwróciłam się i z kieszeni wyciągnęłam pistolet, od razu go odbezpieczając, nie było już czasu na ściąganie karabinu z barku. Wycelowałam pomiędzy oczy wielkiego, białego wilka stojącego zaledwie parę kroków ode mnie, z jego pyska wydostawał się gardłowy odgłos. Dosięgał mi niemal do ramienia. Nagle bestia poruszyła się, niewiele myśląc, gnana adrenaliną rzuciłam się do ucieczki. Przestałam odczuwać ból, po prostu pędziłam przed siebie, choć szansa na przeżycie była niewielka. Wdrapałam się na murek, z niego doskoczyłam na dach jakiegoś śmietnika, by następnie przeskoczyć niewielką odległość dzielącą mnie od niskiego budynku. Za sobą dalej słyszałam tego zmutowanego bydlaka, choć głównym dźwiękiem było bicie mojego serca i chrapliwy oddech. Potykając się, przeskakiwałam z dachu na dach. Nie raz poślizgnęłam się i niemal pogruchotałam sobie kości, turlając się w dół. Byłam coraz wyżej, jednak nie dostrzegałam tego. Odległość pomiędzy budynkami zaczęła się robić coraz większa. Gdy dostrzegłam szeroką przerwę, źrenice jeszcze bardziej rozszerzyły mi się ze strachu i nadmiaru adrenaliny. Była to jednocześnie moja szansa i śmierć. Zacisnęłam pięści i jeszcze bardziej przyśpieszyłam, ze wzrokiem utkwionym w następny blok mieszkalny. Gdy się odbiłam, całe życie przeleciało mi przed oczami. Ściana zbliżała się niebezpiecznie, a ja już wiedziałam, że nie doskoczę, jednak walczyłam dalej. W ostatniej chwili złapałam się za krawędź i z całej siły wbiłam w nią palce. Próbowałam się podciągnąć, pomagając sobie nogami, jednak coraz bardziej traciłam siły. Byłam na granicy omdlenia, lecz zdecydowałam się na jeszcze jedno, paniczne szarpnięcie. I udało się. Bezsilna opadłam twarzą na śnieg przykrywający wszystko, mój oddech był szybki, urywany, zaczęłam się krztusić. Dotarł do mnie jeszcze tylko głuchy dźwięk upadku i łamanych kości, wilk nie dał rady doskoczyć. Nie wiem, ile czasu tak leżałam, błądząc pomiędzy snem a jawą. W końcu drgnęłam, podparłam się na łokciach. Nie mogłam dłużej leżeć bez ruchu, czekając, aż przykryje mnie śnieg, straciłabym życie, o które tak walczyłam, z powodu wyziębienia. Wstałam i rozejrzałam się, wciąż otępiała. Dostrzegłam schody, prawdopodobnie prowadzące na ziemię. Bezmyślnie ruszyłam nimi. Nawet nie zauważyłam, gdy dotarłam na parter. Powróciłam na mroźne, zimowe powietrze. Oparłam się plecami o ścianę budynku i z ulgą usiadłam. Przymknęłam oczy. Tylko na chwilę, zaraz pójdę dalej...
*** 
Słysząc nierównomierne kroki, odruchowo napięłam mięśnie. Bez otwierania oczu stwierdziłam, iż jest to osoba poruszająca się o kuli. Gdy człowiek był już blisko, otworzyłam oczy i zaczęłam powoli się podnosić, opierając się dłonią o ścianę, która wcześniej służyła mi za oparcie dla pleców. Przez moją twarz ponownie przebiegł grymas bólu, zaklęłam cicho. Zerknęłam na prowizoryczny opatrunek, cały już we krwi. W końcu stanęłam, jednak oszczędzałam ranną nogę, jak tylko mogłam. Szybkim ruchem wyciągnęłam zza pasa nóż z oksydowanym ostrzem. Z takiej odległości karabin będzie bezużyteczny. Jak to dobrze, że mój brat interesował się sprzętem militarnym już przed wojną.. Zaczekałam chwilę, by osoba ta o nieznanych zamiarach wyszła zza rogu. W końcu ją dostrzegłam. Była to drobna, niska brunetka w czarnym płaszczu poruszająca się o kuli, tak, jak określiłam wcześniej. Mogła być mniej więcej w moim wieku. Nie wyglądała groźnie, jednak nie wolno lekceważyć swojego wroga. Zaciskając dłoń na nożu, bez słowa obserwowałam kobietę.
- le tu jebie. - rzuciła w przestrzeń.
Nie odpowiadałam, cały czas wyczekując ataku.
- Widzę, że towarzystwo mało rozmowne. - westchnęła i z kieszeni płaszcza wyciągnęła butelkę z bimbrem. Pociągnęła solidny łyk. Spojrzałam na to z obrzydzeniem, schowałam nóż i przysiadłam na murku.
-Nie za wcześnie? - odezwałam się z wyraźną kpiną w głosie.
- Dla mnie za późno. - odparła, nie zwracając uwagi na mój kpiący ton.
- Alkoholizm jest nałogiem, moja droga. Zdecydowanie negatywnie wpływa na kondycję fizyczną. - wymownie spojrzałam na kulę, o którą opierała się kobieta. Ta chwilę analizowała informacje, by w końcu odpowiedzieć.
-Nie przez to mam kulę. Zresztą, ty chyba też jesteś w nie najlepszej kondycji, a widocznie nie pijesz.
- Drobne skaleczenie. - odburknęłam, zeskakując z murka i opierając ciężar ciała na obydwu nogach. Ranna kończyna prawie natychmiast się pode mną złożyła, moje ciało przeszył nieznośny ból, klnąc, upadłam na kolana.
- Ojej. - brunetka posłała mi irytujący uśmiech. A podobno to ja wkurwiam .
- Zamknij ryj. - warknęłam, próbując się podnieść.
Kobieta oparła się o ścianę i dalej z tym swoim uśmieszkiem patrzyła, jak się męczę, popijając alkohol. Byłam zbyt dumna, by poprosić o pomoc, nie tego przemiłego osobnika. Zresztą i tak by mi nie pomogła. W końcu zrezygnowana usiadłam. Nagle do głowy przyszedł mi pomysł, tak prosty w wykonaniu i oczywisty, że to mnie aż zabolało. Z jednej z licznych kieszeni kurtki wojskowej wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go.
- Dalej jest ci tak wesoło? - zapytałam brunetkę ze zwycięskim uśmiechem.

<Madeleine?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz