poniedziałek, 30 stycznia 2017

Od Reker'a cd. Will'a

Dranie! Naszpikowali mnie tym cholernymi lekami i sądzę, że musiałem spać dzięki nim jak zabity. Koszmary przeplatały się z pięknymi marzeniami czego nie mogłem znieść i pewnie co jakiś czas się trochę rzucałem, cóż to ich wina jakby śnił mi się jakiś horror to bym się od razu zerwał, ale skoro lubią patrzeć jak cierpię w tym głupim świecie to już nie mój problem. Na ich szczęście więcej  w krainie morfeusza miałem marzeń więc po dupie zbytnio za swój wyczyn nie dostaną. Kiedy zacząłem się wybudzać od razu spojrzałem najpierw na zmartwionego jak co dzień Wiliama a później na łóżko Will'a, którego tam nie było na co się zdziwiłem i posypały mi się w myślach setki domysłów tych czarnych jak i miłych i spokojnych, w które nie wierzyłem. Powoli poderwałem się do siadu co nie sprawiło mi już takiej trudności jak pierwszego dnia.
- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytał z troską, która nie była udawana.
- Lepiej, ale te leki to sobie mogliście darować! - odpowiedziałem będąc lekko wkurzony ich postawą wobec mnie. No dobra rozumiem trzeba dbać o to całe zdrowie, ale bez przesady...
- To dla twojego dobra im więcej będzie poprawy tym leki będą słabsze - tłumaczył spokojnie na co tylko cicho westchnąłem i znowu spojrzałem na łóżko brata.
- Gdzie Will? Powinien też jeszcze leżeć - spytałem zaciekawiony, ale też zirytowany, że dostał większe "fory".
- Nie powiem ci - zaśmiał się na co zrobiłem maślane oczy, ale na niego jak zawsze to nie zadziałało. Wyjął coś z kieszeni i wziął moją prawą rękę zapinając mi na nadgarstku czarno-szarą bransoletkę z blaszką, na której znajdowała się głowa orła. Przyjrzałem się uważnie podarunkowi z każdej strony i nie wydała mi się niczym specjalnym oprócz ozdoby, która nie będzie mi w niczym na szczęście przeszkadzała.
- Em... Co to jest? I gdzie jest Will? - powtórzyłem się dodając inne pytanie na co westchnął, ale wydawał się jakiś taki spokojniejszy czy coś...
- Bransoletka z paracordu, wytrzymała i wielofunkcyjna w jednej chwili możesz ją rozplątać i zrobić z tego przydatną linę wytrzymującą nawet 250 kilogramów - wytłumaczył co mi się jeszcze bardziej spodobało.
- A co z Will'em? - dociekałem patrząc na zegar, który wskazywał godzinę 14.05. Mężczyzna też spojrzał na to dzieło techniki i zmarszczył brwi gdy wyjrzał przez okno co nie miało na celu wyrazić jego złości czy też podejrzliwości.
- Zaraz wyjeżdża na misje - zaśmiał się nadal przyglądając pewnie mojemu bratu, który siedział teraz na Damaskusie i rozmawiał z jakąś drużyną co strasznie mnie zdenerwowało. Miałem jakieś dziwne przeczucie, bałem puścić się go samego co było oznaką przywiązania się do niego jakbyśmy byli związani więzami krwi. 
- Co, ale jak?! Jaka misja?! Na co z kim?! - dopytywałem przerażony na co mężczyzna pokiwał tylko przecząco głową co miało oznaczać jego niedowierzanie.
- Samuel się rozchorował i FURIOUS potrzebowali jakiegoś snajpera na zastępstwo a jako że Will czuł się na siłach co sam zatwierdził postanowiłem go wysłać - mówił ze stoickim spokojem za co go podziwiałem.
- A Jackob? Przecież on też jest snajperem i czy ich dowódcą nie jest czasami Greg Wilson? - dociekałem na co na jego twarzy pojawiało się rozbawienie.
- Jackob jest ranny po ostatnich zabawach ze zwierzyną leśną, tak to on - odpowiadał mi na każde pytanie gestykulując rękami co dawało mi jeszcze większą pewność, że nie kłamie.
- Dziwne ostatnio dużo osób z jego drużyny umarło a Samuel pięć dni temu był zdrów jak ryba i cieszył się z urodzenia córki - rzekłem przeczesując włosy.
- Choroba bierze człowieka znienacka Reker i chyba o tym dobrze wiesz! O już jadą - powiedział podchodząc do okna i zaczynając obserwować pewnie swojego przyszywanego syna, w końcu o kogo innego mógłby się tak strasznie martwić? Nie mogłem wytrzymać, emocje zabrały nade mną górę! Miałem idealną szansę, cały ubrany w mundur także z butami, broń pewnie jest na pierwszej półce w magazynie, koń pewnie jakiś jeszcze się na placu napatoczy i jeszcze on odwrócony plecami dam radę! Raz kozie śmierć! Nie myśląc więcej zerwałem się z łóżka i zacząłem morderczy bieg przeplatany ze slalomem pomiędzy innymi ludźmi mieszkającymi w wieży. Nikt nie zareagował, bo jeszcze nie wiedział o mojej małej ucieczce z tego miejsca. Schody pokonywałem tak szybko, że nie zważałem czy biegnę odbijając nogi co stopień czy pięć liczyło się teraz dostać jak najszybciej na plac. Tak jak zgadywałem, Jaskółka leżała na pierwszej półce a drzwi były jeszcze otwarte, bo ktoś ich porządnie nie zamknął. Teraz tylko jeszcze dwa piętra - pomyślałem i przyśpieszyłem nie myśląc o mięśniach, które jeszcze całkowicie się nie zregenerowały, ale jeszcze nie bolały więc wszystko układało się niemal idealnie. Parter pokonałem niczym huragan i już widząc, że za pięć metrów będą drzwi zaczynałem się rozglądać za jakimś rumakiem i padło na siwego ogiera o jakże pięknym imieniu Jadeit. Osiodłany, szybki i gotowy do prędkiego wejścia w galop czy też cwał. Straciłem nadzieję kiedy bramy nagle się zamknęły, ale po trzech uderzeniach mojego serca znowu zaczęły się otwierać na co bez wahania chwyciłem wodzę ogiera i wdrapałem się na jego grzbiet popędzając go do kłusa. Popołudniowa zmiana mnie ratuje - stwierdziłem w myślach wymijając zaskoczonych mężczyzn na gniadych klaczach. Gdy przednie kopyta Jadeita wylądowały za grubym murem poczułem się wolny niczym ptak wypuszczony z niewoli, jednak nie pasowała mi tu jedna rzecz, zero krzyku pierwszego założyciela, nie słyszałem ani ociupinki sprzeciwu z jego strony, czyżby mi odpuścił? Nie to niemożliwe! Postanowiłem bardziej skupić się na celu jakim był mój brat niż rozmyślaniach co mi zrobi Wiliam jak wrócę do domu. Jaskółka co po chwilę odbijała się od paska moich spodni wydając przyjemny odgłos, o dziwo bransoletka wydawała się robiona na miarę więc niemal idealnie przylegała do skóry zachowując i tak luz by krew mogła płynąć oraz sznurek nie mógł mnie obcierać. Po kilku godzinach zaczął padać gęsty śnieg a ja już sam pogubiłem się w drodze tracąc z oczu wyraziste odciski końskich kopyt, ale się nie poddawałem i dzielnie parłem przed siebie z nadzieją, że ich w końcu znajdę i dogonię. Zwolniłem tępo do stępa by dać Jadeitowi odsapnąć od ciągłego morderczego tępa, w którego skład wchodził tylko cwał i galop. Rozglądałem się ciągle jak drapieżnik próbujący znaleźć swoją zwierzynę, lecz nigdzie ich nie było na co trochę posmutniałem, jechałem jeszcze kawałek wolniutkim tempem aż nagle usłyszałem strzały ogromną ilość strzałów co wydawało się niepokojące i wręcz straszne dla normalnego cywila. Nagle wszystko ucichło i spostrzegłem, że jestem na terytorium Śmierci co niemal mnie sparaliżowało. Will gdzie ty do diabła jesteś braciszku?! - krzyknąłem w myślach i rzuciłem się na oślep w tą przeklętą śnieżycę jakby miało mi to w czymś pomysł. Błądziłem a do oczu niemal cisnęły mi się łzy, bo obierałem najczarniejsze scenariusze, które aż mroziły mi krew w żyłach. Wtem przede mną pojawił się cień, bez wahania chwyciłem za broń i wycelowałem do dzikiej zwierzyny, którą okazał się koń, lecz nie taki zwykły tylko Damaskus! Nawet nie wiecie jakie odczuwałem szczęście widząc tego karego ogiera, ale spostrzegając, że jest bez jeźdźca coś się ze mnie wykruszyło, ale i tak lewą ręką chwyciłem jego wodzę i dopiero teraz spostrzegłem, że jest niemal cały we krwi! Serce stanęło mi chyba na siedem sekund a ręce drżały mi jak diabli nawet z oczu uleciało mi kilka łez.
- Damaskus do Will'a cwałem! - krzyknąłem a koń zerwał się niemal od razu słysząc imię właściciela. Tak wiedziałem, że mogę zajechać konia na śmierć, tak wiedziałem, że mogę wrócić martwy, tak wiedziałem, że mogę zastać zwłoki, tak wiedziałem, że bym tego nie wytrzymał psychicznie. Sekunda wydawała się trwać minutę a minuta godziną, serce waliło mi jak młot a kłęby pary wodnej wydostawały mi się z ust niczym spóźnionemu parowozowi śpieszącemu się na stację. Nagle koń zwalnia a ja widzę makabryczny widok, wszyscy leżą we własnej krwi... Niektórzy to trupy inni się wykrwawiają a jeszcze inni są ciężko ranni i myślą już pewnie o samobójstwie. Szukałem wzrokiem tylko jednej, jedynej upragnionej twarzy i sylwetki. Zszedłem z wierzchowca, chodź bardziej można było to określić mianem ześlizgnięcia się z jego grzbietu, nie potrafiłem ustać przez chwilę na drżących nogach więc podparłem się Jadeita, który wiernie mi pomógł w tej czynności. - Zostańcie - wydałem komendę koniom i zacząłem szukać swojego brata. Trup, kolejny i kolejny niemal już płaczę, ale duszę w sobie łzy i na zewnątrz wychodzi tylko stłumiony szloch. Chciałem się już poddać i strzelić sobie w łeb, ale zobaczyłem go, wreszcie do cholery go zobaczyłem! Prędko do niego podszedłem i zobaczyłem sporą kałużę krwi i ogromną ilość ran, nigdzie nie było dowódcy a przez myśl przeszło mi tylko słowo "zasadzka" to ten drań rozchorował Samuela by nie mieć nikogo rozstawionego z góry by nie mógł rozstrzelać ludzi ze Śmierci. Mało myśląc teraz na ten temat zacząłem tamować rany. - Będzie dobrze braciszku zobaczysz! Jak wrócimy do domu to pójdziemy na trening i na pewno mnie przewalisz i wygrasz zobaczysz wszystko się ułoży - gadałem sam do siebie jak wariat a z oczu popłynęły mi łzy, kurtka, którą ściągnąłem by tamować zabarwiła się już niemal cała na szkarłatny kolor. Nie czułem zimna tylko ból i szczęście zmieszane ze sobą tworzyły w moim wnętrzu tragedię, osłabiony organizm dawał się we znaki, ale ja trwałem i brudziłem sobie ręce tym życiodajnym płynem. Wściekałem się na siebie za swoją niemoc i błagałem tych co są na górze, żeby mi go nie zabierali do siebie i wtedy poczułem jak ktoś dotyka moich ramion i zabiera ręce, był to człowiek i to z mojego obozu, lekarz, nie mogłem zrozumieć co się dzieje i jak to wszystko jest możliwe więc jak małe dziecko otworzyłem buzie z niedowierzania, sen czy jawa? Czułem dotyk więc to nie mógł być sen, ale w tych czasach wszystko jest możliwe.
- Wystarczy dużo już zrobiłeś - powiedział odciągając mnie na bok. Rozejrzałem się dookoła, moja drużyna, lekarze zajmujący się rannymi, ale najbardziej Willem więc sądziłem, że jest z nim krucho.
- Ale jak? Śnieżyca nie mieliście szans trafić po śladach - zdziwiłem się czując miękki, puszysty koc, który wylądował mi na ramionach.
- W zapięciu bransoletki jest nadajnik GPS pierwszy kazał zrobić to dla ciebie, bo zbyt często uciekasz a teraz miał pewność gdzie jesteś - wytłumaczył Derek.
- Cwany lis - zaśmiałem się i dotknąłem prezentu, którego raczej nigdy nie zdejmę. Kiedy zostałem sam, bo wszyscy bardziej skupili się na tych co przetrwali ja otrzeźwiałem z emocji i przypomniałem sobie kto był pomysłodawcą tego czynu. Greg Wilson - rzekłem wściekle w myślach te wnerwiające mnie słowa i zerwałem się na równe nogi, zrzucając koc i ściskając w prawej dłoni bardzo mocno Jaskółkę. Zagłębiłem się w terytorium wroga i zacząłem szukać go niczym gończy pies, szybko złapałem trop dzięki odciskom ich butów i porozrzucanych papierosach czy też flaszkach po alkoholu. Kierowałem się głównie instynktem i nie słyszałem co dzieje się w okół mnie, liczyło się złapać tylko moją ofiarę. Wdrapałem się na drzewo i zwinnie parkurem przeskakiwałem z jednego na drugie, nagle usłyszałem śmiechy i rozmowę na co ściągnąłem snajperkę z ramienia i zacząłem nasłuchiwać skąd biorą się te odgłosy. W moich oczach zatańczył płomień ogniska oddalonego ode mnie o 15 metrów.
- Widzieliście tego dzieciaka co dostał ode mnie dwa razy? Synuś założyciela! - zaśmiał się Wilson na co zacisnąłem zęby i przyłożyłem lunetę celowniczą do oka.
- Ojej jakie to smutne! - prychnął śmiechem jego towarzysz ze Śmierci na co wziąłem głębszy wdech. Było ich dziesięciu tak samo jak ostatnich nabojów w snajperce, nie mogę pomylić się nawet o centymetr, nie mogę pozwolić by żaden z nich opuścił to miejsce żywy. Słyszę uderzenia serca i bez wahania naciskam spust, nawet nie mrugnąłem okiem a cała dziewiątka padła oprócz byłego dowódcy drużyny FURIOUS dla którego miałem specjalną karę. Zeskoczyłem z drzewa robiąc przy tym fikołka po śniegu na co on chciał zabrać broń, ale "niechcący" przestrzeliłem mu dłoń na wylot na co syknął z bólu. Podszedłem do niego wolnym krokiem w miedzy czasie wyjmując nóż i zaciskając wszystkie palce na jego rękojeści.
- R-Reker?! A co ty tu do cholery robisz?! - krzyknął aż echo rozniosło się po tym buszu.
- Zabijam zdrajców - warknąłem wbijając mu nóż w tchawicę dzięki czemu usłyszałem jego zduszony syk - Ścierwo - warknąłem po raz drugi wbijając mu nóż w inne miejsce na szyi co jeszcze bardziej uprzykrzyło mu śmierć. Zrobiłem tak jeszcze raz i skonał, krew mieszała mi się na rękach i nie wiedziałem już czy to moja czy brata czy też tego cholernego ścierwa, które teraz leżało mi przed nogami z prawie oderżniętą głową - Ups - mruknąłem gdy rozerwałem butem już wszystko łączące jego głowę z tułowiem. Na drżących i osłabionych nogach wróciłem do reszty obozowiska, czułem się tak wycieńczony, że zaraz mógłbym kopnąć w kalendarz, podchodząc do Jadeita prawie upadłem, ale Dave zdążył mnie złapać zanim moja twarz dosięgnęła śniegu. - Wiliam będę łykał te wszystkie tabletki, obiecuję - powiedziałem i odpłynąłem.

<Will? :3 Reker się wnerwił nikt nigdy nie zrobi ci krzywdy póki żyje xd>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz