niedziela, 29 stycznia 2017

Od Jackoba cd. Madeleine

Zimny śnieg spada mi na twarz i zaczyna się topić... Zadziwiające jest to, że prawie cały dzisiejszy dzień spędziłem poza murami, najpierw polowanie a później nagła misja, która nie była jakoś specjalnie przyjemna z powodu jęczących co po chwilę młodzików wziętych pod opiekę przez Blackfrey'a. Ledwo co wsiedliśmy na końskie grzbiety a oni... oni już nie chcieli opuszczać wieży, siłą zaciągnęliśmy ich do starego lasu gdzie zaczęliśmy dzielić się na grupy i zajmować pozycję, które każdy znał już na pamięć jak swoją datę urodzenia. Celownik idealnie przylegał do prawego oka a szkiełko niemal stykało się z rzęsami. Mija minuta, dwie, trzy a obcych nadal niema, młodzi zaczynają wątpić i patrzą na dowódcę pytającym wzrokiem, który niemal błaga o powrót, ale on trwa w bezruchu tylko czasami jego klatka piersiowa unosi się wyżej niż powinna, nagle szmer i cichy stukot kopyt wycieńczonego konia wszyscy zamierają i obserwują skąd on dochodzi. Ciemna postać zaczyna pokazywać się na godzinie trzeciej i powoli zmierza w naszą stronę to nasz cel. Młody, ale wycieńczony mężczyzna o włosach w kolorze zimnego blondu, niegdyś wspaniały strateg teraz wrak człowieka pracującego dla Śmierci, nędzny, nic nie warty informator błądzący po terenach Duchów. wstrzymujemy wdech i padają trzy strzały mój przebija mu czaszkę na wylot dzięki czemu pada i miota się jeszcze wstrząsach, lecz po chwili gaśnie i już się nie podnosi, koniec marnego człowieka w marnym świecie tylko tak to można ująć.
- Koniec bierzemy konia i zmywamy się - zadecydował dowódca na co się uśmiechnąłem i sam podszedłem do zmęczonego ogiera, który ledwo trzymał się pod ciężarem swojego byłego tyrana. Szliśmy spokojnie nie śpiesząc się i oglądając czarne jak smoła niebo, z którego świeciły na nas złote gwiazdy a blady księżyc wskazywał nam drogę. Na szczęście do naszego domu dotarliśmy szybko i bez żadnych potyczek z chodzącymi zdechlakami. Koniem jak zwykle zajęli się stajenni a ja miałem zamiar iść i paść na wyro, lecz niespodziewanie pojawiła się przede mną Wiktoria. Coś tu mi nie pasowało na pierwszy rzut oka, inne ubranie, niby wszystko wyjaśnione przydziałem, ale coś śmierdziało w powietrzu. Próbowałem zahaczać o każdy szczegół, ale ona wywiązywała się z tego w niemal idealny sposób.
- Mógłbyś mi w czymś pomóc? Muszę znaleźć dziewczynkę. Nazywa się Amy Davies, ma dwanaście lat. Ma brązowe, długie włosy, brązowe oczy… Pewnie jest nieco wyższa. Wiem, że jest w waszych szeregach. Zaprowadzisz mnie do niej? To dla mnie naprawdę ważne - zmieniła całkiem temat patrząc w moje oczy.
- Da się zrobić - powiedziałem z dystansem dając jej znak ręką by za mną podążała. Tym razem się nie cackam i nie zwalniam widząc, iż za mną nie nadąża. Szybko doszliśmy do tablicy z rozpiską pokojową. - Jak mówiłaś Amry? Agnes? - zapytałem nie pamiętając o kim rozmawialiśmy.
- Amy Davies - mówi zła za przekręcanie imienia. Po jej złości wnioskuje, że jest to ktoś dla niej ważny przez co tylko wzdycham i zerkam na tablicę dziecięcą, gdzie szybko odnajduję podane mi przez nią dane.
- Pokój 199 - rzekłem odrywając palec od nieprzyjemnej powierzchni - Zaprowadzę cię tam - dodałem po chwili.
- Nie trzeba - powiedziała próbują się zmyć.
- Trzeba - mruknąłem i wyrównuję z nią krok - To pokój grupowy więc mieszka z młodszą od siebie sierotą Amandą - wyjaśniłem na co skinęła głową na znak, że rozumie. Nie rozmawialiśmy więcej więc zamyśliłem się nad jutrzejszymi planami. Kiedy doszliśmy do pokoju oparłem się o ścianę - To tutaj, poczekam na zewnątrz - mówię widząc, iż pewnie chwyta za klamkę. Nie miałem zamiaru się stąd ruszać nawet o milimetr...

<Madeleine?> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz