niedziela, 20 listopada 2016

Od Glimmer do Rekera

Ukryłam się za drzewem, bacznie obserwując hordę potworów, która podążała w moim kierunku. Miałam wielką nadzieję, że je zgubiłam, lecz zombie wciąż człapały w moją stronę, obrzydliwie charcząc. Ścisnęłam mocniej kuszę, nie wiedząc, czy powinnam strzelać. Nie warto marnować bełt, pomyślałam, ale nie byłam przekonana. Wspiąć się na drzewo? Nie, mam zbyt złe wspomnienia powiązane z tym rozwiązaniem. Od czasu śmierci Momo ani razu nie wdrapałam się na żadne z nich - nie o tyle się bojąc, co czując do nich okropny wstręt. Westchnęłam cicho i, wychyliwszy się zza szerokiego pnia, oddałam parę strzałów prosto w gardła szwendających się zarażonych - tych, którzy byli najbliżej mnie - po czym puściłam się biegiem przed siebie, nie zwracając uwagi na to, że las był naprawdę gęsty i właściwie to za każdym drzewem mógł się kryć zombie, który nie wahałby się przed wgryzieniem się w moją odsłoniętą rękę. 
Pięć kroków, obrót w tył.
Strzał.
Dwa kroki tyłem i obrót do przodu.
Strzał.
Czułam się niczym robot, który wykonuje swoje zadanie, ściśle kontrolowany przez kogoś z góry. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć -- strzał z kuszy. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden -- dźgnięcie nożem nieumarłego przed tobą. Czułam, że powoli zaczyna brakować mi tchu, a mimo wszystko z każdej strony świata nadchodziły coraz to nowe potwory, pochrząkując niedyskretnie. Miałam wrażenie, że podczas tego szaleńczego biegu wypluję własne płuca, ale mimo to nie zwalniałam tempa. Nie dostaną mnie, nie dostaną! 
Smuga światła przedostająca się spomiędzy gęstwiny chaszczy mogła świadczyć tylko o jednym - koniec lasu. Wysiliłam się jeszcze przez te parędziesiąt metrów, by do nich dobiec. Potem już będzie spokojnie, byłam tego pewna, otwarta równina oznaczała większe bezpieczeństwo... Przynajmniej jeśli chodzi o zombie. 
Wybiegłam na niewielkie pole, za którym rozciągał się widok jakiejś - byłej, rzecz jasna - metropolii. W oddali widać było na wpół zrujnowane drapacze chmur, wygasłe neonowe banery i porośnięte dżunglą wszelakich roślin ulice. Obróciłam się ostatni raz, oddałam parę strzałów w kierunku tych bardziej upierdliwych zarażonych, po czym przeszłam do szybkiego marszu, starając się wyrównać oddech. Wciąż czułam ten obrzydliwy odór rozkładającego się ludzkiego mięsa, dlatego, zgiąwszy się wpół, zwymiotowałam na zżółkłą łąkową trawę. Zganiłam się za to w sercu. Musisz być silna, silna, silna, powtarzałam, takie jest twoje życie i musisz się do niego przyzwyczaić. Jesteś silna.
Niedługo później dotarłam do początku miastowej puszczy - co prawda było jeszcze za wcześnie, by wyrosły tam drzewa, ale niegdysiejsze ulice i chodniki pokrywały gąszcze paproci, jakichś chwastów i Bóg wie czego jeszcze. Stąpałam tamtędy ostrożnie, gdyż - nauczona doświadczeniem - zdawałam sobie sprawę z tego, że nawet między roślinami może się kryć jakiś niedobity potwór, który chętnie zatopiłby swe wybrakowane zęby w mojej łydce.
Gdy krzaki się skończyły, ujrzałam przed sobą kamienny budynek, który wyglądał dość zachęcająco. Mogły się w nim kryć niezłe skarby, jak przypuszczałam; nie był tak zniszczony, jak reszta budowli, a w dodatku niektóre okna nie miały jeszcze wybitych szyb, co mogło oznaczać, że nie był dość często odwiedzany, gdyż praktycznie w każdym domu, w jakim miałam okazję być gościem przez ostatnie dwa lata, wszystkie okna były powybijane, a nawet firanki ukradzione.
Wkroczyłam do środka bardzo powoli, nie wydając najcichszego dźwięku. Nie bez powodu mówią na nas Duchy, przemknęło mi przez myśl. W jednym z pokoi leżało parę martwych zombie, lecz ich zwłoki wydawały się całkiem świeże - istniało więc prawdopodobieństwo, że nie byłam w domu sama. Skierowałam się w stronę salonu, gdzie znalazłam parę przydatnych rzeczy - nóż, troszkę amunicji oraz jakiś niezapisany notatnik wraz z ołówkiem. Stwierdziłam, że może mi się przydać w jakiś sposób, dlatego spakowałam to wszystko do plecaka, wciąż pozostając czujna. Dlatego też, gdy tylko usłyszałam głuchy dźwięk traperów stąpających po gruzie, podniosłam się szybko i skierowałam naładowaną kuszę w stronę zagrożenia. W drzwiach pojawił się wpół zamaskowany mężczyzna, który również celował do mnie, ale z pistoletu. Skierowałam kuszę tak, by po wystrzale trafiła prosto w jego tchawicę, chociaż dobrze wiedziałam, że jeżeli postanowię go zabić, również otrzymam kulkę w głowę. Postanowiłam więc na sam początek rozegrać to ciut bardziej pokojowo.
- Kim jesteś? - zapytałam, nie opuszczając mojej broni. Byłam świadoma, że on, uzbrojony od stóp do głów, jest o wiele silniejszy ode mnie, ubranej w glany, podziurawione spodnie i koszulkę bez rękawów. 

Reker?~~ :3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz